banner daniela marszałka

Gardena

Autor: admin o niedziela 23. maja 2010

Jako się rzekło niedzielne przedpołudnie zaczęliśmy od samochodowej przejażdżki bliźniaczo podobnej do tej z dnia poprzedniego. Jednym słowem dojazd bocznymi drogami przez Rovere della Luna do Salurno i dalej spory odcinek po drodze SS-12 ku Valle Isarco. Tym razem dłuższy o blisko 14 kilometrów jako, że na miejsce postojowe najlepiej nadawała się miejscowość Ponte Gardena, położona m/w w połowie drogi między Bolzano a Bressanone (niem. Brixen). Tego dnia chciałem bowiem poznać w pełnym wymiarze słynną Dolinę Gardeny i pokonać od najtrudniejszej strony podjazd pod przełęcz o tej samej nazwie. Prawdę mówiąc wjechałem już na nią wcześniej i to trzykrotnie, lecz nigdy w sposób, który mógłby mnie samego przekonać, że to wzniesienie mogę uważać za zdobyte. Za każdym razem „szturmowałem” Gardenę od tej samej zachodniej strony, lecz nigdy od samego dołu.

Po raz pierwszy wdrapałem się na nią 18 lipca 2003 roku wraz z Krzyśkiem Żmijewskim, po wcześniejszym pokonaniu passo Pordoi (od strony Canazei) i górnej części podjazdu pod passo Sella. Było to podczas trzeciego dnia mojej pierwszej wyprawy w Alpy. Rok później czyli 27 lipca 2004 roku znów tam wjechałem podczas pierwszego etapu drugiej wyprawy. Tym razem w przejażdżce wokół Masywu Sella towarzyszył mi inny Gdynianin (acz dziś mieszkaniec szwedzkiego Malmo) Jarek Chojnacki. Znów jednak moja droga ku Gardenie wiodła przez Sellę. Nie inaczej za trzecim razem gdy porankiem 1 lipca 2007 roku stanąłem wraz z Piotrkiem Mrówczyńskim na starcie najbardziej prestiżowego z włoskich Gran Fondo czyli Maratona dles Dolomites. Program tych zawodów w swej początkowej fazie przewidywał przejazd przez przełęcze: Campolongo (od Corvary), Pordoi (od Arabby), górną część podjazdu pod Sellę i Gardenę – w znanej mi już wersji od rozdroża zwanego Plan di Gralba. Jednym słowem za każdy razem moja potyczka z Gardeną ograniczała się do pokonania ledwie 250 metrów przewyższenia na dystansie 5,9 kilometra przy skromnym nachyleniu 4,2 %. W końcu nadarzyła się okazja na to by przejechać ten podjazd w całości i poznać odcinek drogi znany mi dotąd jedynie zza szyb samochodu.

Gdy po zjeździe z „krajówki” nr 12 przejechaliśmy most nad rzeką Isarco znaleźliśmy się na rondzie, za którym jadąc na wprost po SS-242 niemal od razu wjeżdżało się w tunel ku Val Gardena.  Podjazd pod passo Gardena po raz pierwszy pojawił się na trasie Giro już w 1949 roku, acz w swej krótszej wschodniej wersji.  Jako pierwszy na przełęcz wdrapał się wtedy Fausto Coppi podczas solowego rajdu na 220-kilometrowym etapie z Bassano do Bolzano.  My tymczasem wjechawszy do wspomnianego tunelu nie mieliśmy gdzie stanąć, więc zdecydowaliśmy się zatrzymać nieco wyżej na pierwszym dostępnym poboczu. Znaleźliśmy je po około pięciuset metrach. Dlatego gdy około 11:20 byliśmy już gotowi do zasadniczej części naszej niedzielnej wycieczki rozpoczęliśmy ją od krótkiego zjazdu ku wspomnianemu rondu. Jak coś robić to dobrze, w tym przypadku od początku do końca czyli od poziomu 467 do 2121 metrów n.p.m. Teoretycznie moglibyśmy ów podjazd zacząć też nieco dalej północ w miasteczku Chiusa (niem. Klausen) czyli z pułapu 516 metrów n.p.m., lecz ten dłuższy i mniej stromy wariant trasy uznał za niedostatecznie atrakcyjny. Poza tym to w Ponte Gardena zaczynał się finałowy podjazd do Ortisei (niem. Sankt-Ulrich) podczas trzynastego etapu Giro d’Italia 2005, kiedy to peleton „różowego wyścigu” po raz ostatni przemierzał te tereny. Podsumowując walory techniczne jak i historyczne południowo-zachodniego wariantu przemawiały za rondem w Ponte Gardena jako początkiem naszej kolejnej wspinaczki.

Oznaczało to jednak, iż będziemy musieli się zmierzyć z nadspodziewanie trudnym odcinkiem w pierwszej fazie tego niewątpliwie długiego, lecz stosunkowo łagodnego podjazdu. Sam początek wiodący to po jednej do drugiej stronie rzeczki otoczonej gęstym liściastym lasem wręcz zachęcał do szybkiej jazdy. Niemniej już krótka ścianka o nachyleniu 13 % po przebyciu 2,5 kilometra mogła ostudzić takie zapędy. Wkrótce droga wyszła z lasu na łąką i niemal do końca szóstego kilometra pięła się przyjemnie na poziomie nie większym niż 8 %. Najgorsze przyszło między szóstym a dziewiątym kilometrem tzn. bezpośrednio przed osadą Pontives. Spociłem się nie na żarty i to bynajmniej nie z uwagi na fakt, iż w otwartym ternie temperatura skoczyła właśnie do 30 stopni. Nogi zapiekły, w płucach zakuło i nic dziwnego – zbyt szybko wystartowałem, a tu tymczasem przyszło mi się użerać z 3-kilometrowym fragmentem podjazdu o średnim nachyleniu 9,3 % oraz maximum aż 14 %! Męki skończyły się w miejsce gdzie droga z Ponte Gardena schodziła się z tą z Chiusy. Przeskok ze stromizny w łatwiznę był dość radykalny. Podczas gdy jeszcze przed chwilą mozolnie się wspinałem ze średnią prędkością 13,5 km/h teraz przez kolejne 5200 metrów mogłem gnać ze przeciętną 22,3 km/h, albowiem teren ani na moment nie wznosił się ponad 5 %. Z szybszej jazdy na twardszym przełożeniu wytrącił mnie nie tylko niespełna minutowy postój z uwagi na czerwone światło i wahadłową organizację ruchu.

Po drodze minąłem wspomniane Ortisei gdzie przed pięciu laty najpiękniejszy weekend w swej sportowej karierze zaczął Kolumbijczyk Ivan Parra – młodszy brat słynnego Fabio. Miałem wówczas okazję komentować ten etap dla widzów Europortu (u boku Tomka Jarońskiego) i pamiętam, że właśnie tego dnia na stromej końcówce podjazdu do Pontives zaczęły się kłopoty lidera Ivana Basso. Kolarz CSC na mecie w Ortisei oddał prowadzenie w wyścigu Paolo Savoldelliemu, zaś dzień później w drodze ku Livigno ostatecznie pogrążył się na niebotycznej przełęczy Stelvio. Załączony do niniejszej opowieści profil podjazdu jest pewnym uproszczeniem, acz generalnie wiernie dokumentuje fakt, iż po przejechaniu Pontives kolarz-amator nie ma szczególnych zmartwień aż do dwudziestego trzeciego kilometra. Fragment z Ortisei do San Cristina jest niewiele trudniejszy od tego z Pontives do Ortisei, a to głównie za sprawą kilometrowego odcinka o nachyleniu 7-8 %, który znajduje się na przełomie piętnastego i szesnastego kilometra podjazdu. Na wysokości San Cristiny trzeba było przejechać dwa kilkusetmetrowe tunele. Pierwszy płaski o długości 425 metrów, zaś drugi krótszy bo 375-metrowy, lecz zajmujący więcej czasu ponieważ szosa wiedzie w nim pod górę.

Po przejechaniu ponad dwudziestu kilometrów dojechałem do słynnej miejscowości Selva di Valgardena. W najnowszej historii kolarstwa znanej przede wszystkim z siedemnastego etapu Giro d’Italia 1998 jako miejsce, w którym po raz pierwszy w swej karierze różową koszulkę założył legendarny Marco Pantani. Etap ten za przyzwoleniem Pirata wygrał wówczas Giuseppe Guerini, zaś dwaj włoscy górale popisali się wtedy piękną akcją od passo Fedaia przez passo Sella aż po metę w Selvie. Niemniej kurort ten kolarzy gości jedynie od święta, lecz żyje tak naprawdę z narciarzy i co roku podejmuje u siebie również tych najszybszych. Chociaż przemykałem przez ulicę Selvy ledwie pod koniec maja to ośrodek ten reklamował kolejne zawody Pucharu Świata na swych stokach! Po powrocie do kraju sprawdziłem, w dniach 17 i 18 grudnia odbędą tu się pucharowe przejazdy supergiganta i zjazdu, poprzedzone oczywiście dwoma treningami w tej ostatniej specjalności. Inną sprawą, która rzuciła mi się w oczy w środkowej części doliny Gardena, lecz na ulicach Selvy w sposób najbardziej dobitny były niesamowita ilość rzeźb i innych wyrobów z drewna, którymi szczycą się rzemieślnicy z tych stron.

Po wyjechaniu z Selvy rozpoczęły się dość gęste serpentyny, lecz jednocześnie znacznie pogorszyła się jakość drogi. Był to widomy znak tego, iż jestem już dość wysoko na poziomie m/w 1600 metrów n.p.m. i zima ostrzej obchodzi się tu ze śladami ludzkiej cywilizacji. Śladów zimy jeszcze niebyło, ale temperatura zdążyła już spaść do 16 stopni. Nierówna, a miejscami dziurawa droga nie ułatwiała dalszej wspinaczki. Stromizn o nachyleniu powyżej 10 % na szczęście tu nie było, lecz odcinek 5600 metrów o średniej 7,3 % zmuszał do należytego wysiłku. Po około czterech kilometrach jazdy w takim terenie minąłem Plan di Gralba i skręciwszy w lewo dopiero wróciłem na „stare śmieci” czyli dobrze mi już znane finałowe sześć kilometrów. Gdy na poziomie blisko 2000 metrów n.p.m. skończył się ostatni stromy fragment podjazdu było już tylko 12 stopni i na poboczu pojawiły się pierwsze ślady po minionej zimie. Teraz przyszła pora na liczący sobie około dwa kilometry płaski odcinek „quasi-piano” pośród strzelistych skał masywu Sella. Rozpędzić się do ponad 30 km/h to nie był problem. Gorzej, że rozgrzanym i spoconym będąc można było się odrobinę wychłodzić – szczególnie przejeżdżając obok wysokich na dwa metry więcej łach zmrożonego śniegu. Dlatego też bez żalu pożegnałem ten z pozoru odpoczynkowy odcinek wjeżdżając na finałowe 1600 metrów, które prowadzącą klasycznymi serpentynami o niezbyt stromym nachyleniu 6,2 %. W samej końcówce przyśpieszyłem do 19 km/h i ukończyłem całą 31,5-kilometrową wspinaczkę w czasie 1h 46 minut i 4 sekundy – jeśli odliczyć ową minutkę straconą na przymusowym postoju. Średnia prędkość czyli 17,841 km/h wygląda dość okazale, z kolei wskaźnik VAM tzn. 935 m/h nader skromnie. Wszystko to jest jednak równocześnie zasługą jak i winą specyfiki owego podjazdu. Bezsprzecznie potężnego bo z przewyższeniem 1654 metrów, lecz długimi okresami mocno spłaszczonego, szczególnie w środkowej fazie od Pontives po Selva di Valgardena.

W ten oto sposób po raz pierwszy poznałem Gardenę w całej okazałości i zarazem w wiosenno-zimowej szacie. Pomimo rześkich 13 stopni na przełęczy i tym razem nie zabrakło większej liczby motocyklistów. Po upływie 21 minut doszlusował do mnie Darek, który po drodze zrobił sobie cztery przystanki kosztujące go w sumie jakieś 6 minut. Realnie kwadrans różnicy, co przy ponad 30-kilometrowym wzniesieniu był widomym znakiem tego, iż forma Darka pomimo zdawkowych wiosennych treningów i zatrucia pokarmowego tuż przed samym wyjazdem spokojnie rośnie. Około 13:30 zrobiliśmy sobie sesję fotograficzną na przełęczy, w tym przy znaku drogowym z nazwą przełęczy w językach: niemieckim, włoskim i przede wszystkim ladino czyli lokalnym dialektem reto-romańskim. Na zjeździe z racji piękna dziwów natury, rzemiosła i architektury zatrzymałem się bez mała kilkanaście razy. Mimo tego była miałem też okazję oswoić się z nieco większą niż dotąd prędkością – max. 64,8 km/h. Tymczasem Darek w samej końcówce zjazdu „rozbujał się” 72 km/h. Według danych z mego licznika tego dnia przejechaliśmy 63,4 kilometra z łącznym przewyższeniem 1616 metrów. Niemniej znając oficjalną amplitudę samego wzniesienia śmiało można dodać do tego ostatniego wyniku jakieś 3% wartości. Do samochodu zjechaliśmy około 14:50. Dlatego wróciwszy do domu Carla zdążyliśmy jeszcze wyskoczyć do Centro Polivalente Sottodossi. Tam w grupie miejscowych fanów kolarstwa obejrzałem końcówkę 15 etapu Giro tzn. przygrywkę na podjazdach pod passo Duron i Sella Valcalda oraz wielki finał na Monte Zoncolan, gdzie Ivan Basso zmorzył mistrza świata Cadela Evansa.