banner daniela marszałka

Appennini Nord & Centrale

Autor: admin o sobota 23. listopada 2024

To była moja trzecia rowerowa wyprawa w Apeniny. Od poprzedniej minęła cała dekada. W międzyczasie owszem bywałem na półwyspie kilkukrotnie, ale jedynie w celach stricte turystycznych dzięki tanim lotom do Rzymu, Neapolu, Pisy czy Bari. Pierwsze kolarskie podjazdy w tych górach zaliczyłem w lipcu 2011 roku w trakcie wakacji z Iwoną. Pomieszkiwaliśmy w Volastrze (Cinque Terre) oraz Borgo a Cascia (okolice Reggello), co dało mi okazję do poznania 9 toskańskich wzniesień i 1 premii górskiej na terenie Ligurii. Zacząłem od mało znanej Passo Lagastrello, lecz później pokonałem m.in. ciężką San Pellegrino in Alpe, samotną Monte Amiata czy Passo dell’Abetone rozsławioną rajdem Fausto Coppiego na Giro d’Italia z roku 1940. Trzy lata później wespół z Darkiem Kamińskim wybrałem się do Włoch aż na 18 dni, aby poznać kolarskie atrakcje większej części Półwyspu Apenińskiego. Naszych celem były najciekawsze podjazdy w północnej i środkowej części Apenin. Apetyt na trudne wspinaczki nam dopisywał. W niektóre dni zaliczaliśmy nawet po trzy górskie premie. Pod względem organizacyjnym ta wyprawa była chyba najtrudniejszym wyzwaniem jakiego się podjąłem w przeszło dwudziestoletniej historii moich górskich wojaży. Na czym polegała owa trudność? Otóż w Apeninach największe kolarskie podjazdy są bardziej porozrzucane niż w Alpach. Trzeba się sporo najeździć po całej długości włoskiego buta, by zebrać najcenniejsze „skarby” owych gór. To zmuszało nas do licznych transferów samochodowych oraz niemal codziennych przeprowadzek. Można powiedzieć, że zwiedzaliśmy Italię w trybie „niemal każda noc pod nowym dachem”.

Prolog zrobiliśmy sobie w San Marino. Następnie zdążaliśmy na południe wzdłuż Adriatyku przemierzając szosy Marche, Abruzji ku biegunowi południowemu tej wyprawy na Campitello Matese w regionie Molise. Potem przyszedł czas na stołeczne Lacjum i powrót na północ szlakiem zachodnim przez Umbrię, Toskanię i Ligurię. Pod koniec zahaczyliśmy jeszcze o lombardzki rejon Oltrepo Pavese, zaś trzy ostatnie góry czyli Monte Penice, Monte Cimone oraz Corno alle Scale zaliczyłem na terenie Emilli-Romanii. Sporo wygód trzeba było poświęcić, lecz z mojej perspektywy opłaciło się. Podczas tej wyprawy zaliczyłem aż 36 premii górskich w dziewięciu włoskich regionach i jedną w granicach „najstarszej republiki świata”. W tym gronie znalazły się takie góry jak: Monte Nerone, Prati di Tivo, Blockhaus, Sella di Leonessa via Terminillo, Campo Cecina czy Monte Beigua. Dzięki temu przed tegoroczną wycieczką miałem na swym koncie 47 apenińskich podjazdów. W tym 22 o przewyższeniu przeszło tysiąca metrów i 21 o amplitudzie co najmniej 500 metrów. Jak łatwo policzyć trafiły mi się też 4 górki o wymiarach nieco „poniżej moich standardów”. Tym niemniej bywałe na Giro d’Italia w roli górskich finiszy. Dlatego skusiłem się na pojedynki z Il Ciocco, Montecopiolo, Montecassino czy finałem pod Campo Imperatore, których nie odnotowałem w sekcji „górskie skalpy”.

Po dziesięciu latach od tamtej przygody zamarzył mi się powrót w górskie rewiry między Morzem Tyrreńskim i Adriatykiem. Niestety nie mogłem liczyć na towarzystwo swych kompanów z ubiegłorocznej wyprawy do Andaluzji. Adrian szykował się do wypadu na piesze wędrówki po Bieszczadach. Natomiast Rafał na przełomie sierpnia i września brał udział w ultra-maratonie Transiberica, w tym roku zorganizowanym na nieoczywistej trasie z Bolzano do Bilbao. Znaleźć nowego wspólnika na dość długi wyjazd, w dodatku dalszy niż w Alpy nie było łatwo. Ostatecznie nieco przypadkiem znalazłem towarzysza do tej podróży, choć nie na pełen czas zaplanowanej przeze mnie wyprawy. Mateusz Dąbrowski z entuzjazmem odpowiedział na moje zapytanie zaintrygowany celem tej podróży. Przed laty zaliczył niejeden mocny podjazd w Alpach, lecz w Apeninach jeszcze nie bywał. Wynegocjował zatem u małżonki 10-dniowe zwolnienie z obowiązków domowych. Pomimo ledwie dwóch tysięcy kilometrów zrobionych w tym sezonie był gotów zmierzyć się ze stromą górą Marco Pantaniego, kolosami Abruzji oraz kultowym podjazdem Rzymian. Umówiliśmy się na wspólny wyjazd i współpracę na apenińskim szlaku do okolic Terni w południowej Umbrii. Potem mój kompan musiał dotrzeć koleją na lotnisko Fiumicino, by skorzystać z bezpośredniego lotu do naszego portu w Rębiechowie.

Mój tegoroczny pomysł na Apeniny nie był aż tak ambitny jak ten sprzed dekady. Tym niemniej wciąż „gruby” jak na moje aktualne możliwości fizyczne. Zaplanowałem sobie wypad składający się z prologu i 15 standardowych etapów. Teren poznawczy znów miał się ograniczyć do północnej i środkowej części tego łańcucha górskiego. Choć nie porzucam nadziei, że za dwa-trzy lata odwiedzę jeszcze południowe krainy półwyspu czyli: Kampanię, Basilikatę, Kalabrię i Apulię. Zasięg tegorocznej wycieczki miał być nieco mniejszy niż wyprawy z 2014 roku, albowiem nawrotkę zaplanowałem na wysokości Rzymu. To oznaczało rezygnację z południowych kresów Abruzji i Lacjum oraz wizyty w Molise. Tym razem chciałem zacząć na szosach Emilii-Romanii. W ramach prologu miał być podjazd na Passo dei Mandrioli lub Cantoniera di Carpegna. Natomiast program pierwszego etapu przewidywał Passo Fangacci oraz Monte Fumaiolo. Kolejny tydzień przeznaczyłem na wzniesienia Marche, Abruzji i Lacjum, gdzie czekały na nas największe atrakcje czyli: Monte Carpegna, Monte Prata, Blockhaus (tym razem od Roccamorice), Sella di Leonessa i wspinaczki wokół płaskowyżu Campo Imperatore. Następnie już na solo miałem „przerobić” podjazdy Umbrii, Toskanii i Ligurii, a nawet zajrzeć na południowy kraniec Piemontu by zwieńczyć wszystko wspinaczką na Capanne di Cosola.

Niestety przez pechowe zrządzenie losu skończyło się tylko na ambitnych planach. Przez dwadzieścia lat wszelakich podróży nigdy nie dopadło mnie żadne poważne choróbsko. Bodaj największego strachu napędził mi upadek z 2020 roku na deszczowym zjeździe z Monte Bisbino, w którym solidnie poturbowałem sobie kolano. Zazwyczaj w realizacji planów mogły mi namieszać tylko niedostatki kondycji lub bardzo zła pogoda. Tym razem to nie były jedyne problemy. Otóż jakoweś „mikroby” zaatakowały mnie tuż po przyjeździe do Italii. Na sobotnim prologu, który ostatecznie wytyczyliśmy sobie na drogach wokół Monte Fumaiolo dopadły mnie dreszcze. Nazajutrz Passo di Calla (bez Fangacci) ledwie ukończyłem jadąc w gorączce. W poniedziałkowy poranek, gdy pierwszy raz zmierzyłem sobie temperaturę ujrzałem odczyt 38,8 stopni. Wtedy wiedziałem już, że muszę sobie darować rower do czasu, gdy poczuję się lepiej. Pytanie na jak długo? Tym bardziej, że w tej podróży na leżakowanie nie miałem wielu szans. Na cztery dni zostałem wyłączony z aktywności innej niż krótkie spacery. Z górami Marche przegrałem zatem walkowerem. Na rower wróciłem w piątek, gdy byliśmy już w Abruzji. Niemniej przez trzy pierwsze dni po reaktywacji ograniczałem się do jednej wspinaczki na dobę. Dopiero na początku drugiego tygodnia zacząłem kręcić w pełnym wymiarze, acz siłą rzeczy na nieco zwolnionych obrotach.

Na domiar złego, gdy już powoli zacząłem się rozkręcać, w pierwszych dniach października nadeszło załamanie pogody. Zapłakana Toskania nie zachęcała do jazdy. Nieco lepiej wyglądała aura w Ligurii, choć i tam też szału nie było. Na dobrą sprawę w przyjemnych warunkach dało się pojeździć jedynie w sobotę, kiedy to znów podjechałem dwa wzniesienia. W kapryśny piątek i pochmurną niedzielę zaliczyłem tylko po jednej górce. Tym samym w ciągu 16 dni spędzonych na włoskiej ziemi, zamiast planowanych 31 pokonałem na rowerze tylko 13 podjazdów. Wśród nich zaledwie 3 o przewyższeniu ponad tysiąca metrów (Capo la Serra, Rocca Calascio i Passo del Faiallo). Parę innych ujrzałem jedynie z samochodu czyli w roli „dyrektora sportowego mimo woli”. Ogólnie na dwóch kółkach przejechałem raptem 452 kilometry o łącznej amplitudzie 12.445 metrów. Bez dwóch zdań pod względem sportowym ten wyjazd kompletnie mi się nie udał. Dlatego temat pt. „Appennino Settentrionale & Appennino Centrale” uważam za niedokończony. Postaram się tam wrócić już w przyszłym sezonie. Tym razem w korzystniejszym terminie czyli u progu lata. Będę chciał zaliczyć wszystkie premie górskie, które byłem zmuszony pominąć w 2024 roku. Poza tym dorzucę tuzin kolejnych, by ciekawie uzupełnić program kolejnej 15-dniowej wycieczki.

Mój rozkład jazdy:

21.09 – Valico Monte Fumaiolo

22.09 – Passo della Calla

23-24-25-26.09 – Giorni di Riposo

27.09 – Valico di Capo la Serra

28.09 – Rocca Calascio

29.09 – Sella di Leonessa N

30.09 – Selvarotonda & Forca Canapine

01.10 – Forca Capistrello & Pettino

04.10 – Passo del Faiallo

05.10 – Passo del Ghiffi SW & Valico di Barbagelata

06.10 – Passo del Portello