Furcia & Plan de Corones (Giro)
Autor: admin o wtorek 25. maja 2010
Na wtorek 25 maja do naszego programu wrzuciłem udział w wydarzeniu, które miało nam dodatkowo ubarwić wrażenia z codziennej eksploracji włoskich Dolomitów. Tego dnia aktywny wypoczynek czyli zdobycie kolejnego trudnego podjazdu postanowiłem połączyć z obserwacją tego jak z podobnym wyzwaniem radzą sobie profesjonaliści. Okazja była wyborna, bowiem organizatorzy Giro d’Italia postanowili, iż szesnasty etap ich wyścigu podobnie jak dwa lata wcześniej zostanie przeprowadzony na niespełna 13-kilometrowej trasie z San Vigilio di Marebbe do Plan de Corones (niem. Kronplatz) w wielce atrakcyjnej formie górskiej czasówki. Dla przydrożnego kibica taka formuła etapu jest z pewnością najbardziej przyjazna. Na płaskim etapie zobaczyć można co najwyżej kilka postaci z ucieczki oraz rozmaz kolorowego peletonu mknącego z prędkością 40-50 km/h. Na górskich odcinkach przy dwukrotnie niższej prędkości i na ogół większej dramaturgii wydarzeń nasz ogląd rywalizacji jest wyraźniejszy, zaś emocje bardziej intensywne. Niemniej dopiero śledząc przebieg górskiej czasówki możemy się przyjrzeć każdemu kolarzowi z osobna choćby tylko przez kilka sekund. Co więcej znając aktualną klasyfikację wyścigu z prawdopodobieństwem bliskim pewności możemy przewidzieć, który as jako następny ukaże się naszym oczom, a tym samym przygotować się też na przejazd swego prywatnego faworyta.
Jeżdżąc od siedmiu lat po górskich zakątkach Europy zawsze zdecydowanie przedkładałem własne praktyczne doświadczenia czyli aktywny tryb poznawania przełęczy, które do spółki z mistrzami kolarstwa pisały wielką historię tego pięknego sportu. Jako, że moje górskie ekspedycje ze względów atmosferycznych zawsze przypadały na okres od połowy maja do połowy sierpnia częstokroć traciłem w ten sposób sposobność do pasywnego zbierania wrażeń w roli kibica-telewidza. Z rzadka udawało mi się rekompensować te straty obserwacją największych wyścigów na miejscu wydarzeń. Byłem na mecie dwóch etapów Tour de France z 2005 roku tzn. w Courchevel i Briancon. Widziałem popis duetu z Saunier Duval na mecie pod Tre Cime di Lavaredo podczas Giro d’Italia z 2007 roku. W końcu udało mi się poczuć atmosferę Tour de Suisse na mecie przedostatniego odcinka ubiegłorocznej edycji w Crans-Montanie. Wszystko to były górskie etapy, ale ze startu wspólnego. Teraz nadarzyła mi się jeszcze lepsza (zaś Darkowi pierwsza) okazja by ujrzeć mistrzów dwóch kółek w akcji.
Jednak wcielenie w życie tych pięknych planów wymagało odrobiny poświęcenia. Czekał nas najdłuższy transfer samochodowy podczas dwutygodniowego pobytu w Trentino-Alto Adige. Chcąc zobaczyć słynny szuter na Kronplatzu musieliśmy najpierw przejechać 125 kilometrów z Mezzocorony do Valdaora di Sotto, zaś później rowerami wspiąć się na passo Furcia (1789 m. n.p.m.) od północno-wschodniej strony czyli z przeciwnego kierunku względem trasy pokonywanej przez uczestników Giro. Większą część owego dojazdu zdążyliśmy już poznać w dzień po dniu zapuszczając się coraz dalej w górę Valle Isarco. Tym razem jednak dojechawszy do Bressanone (niem. Brixen) musieliśmy zjechać z SS-12 na SS-49 wiodącej przez Val Austeria. Tam po minięciu Rio di Pusteria (Muehlbach), Vandoies (Vint), Chienes (Kiens) i Brunico (Bruneck) po dojechaniu do wioski Nove Case – nieopodal biatlonowej Anterselvy (Antholz) – skręciliśmy w boczną drogę biegnącą na południe. Jadąc przez Val Pusteria czułem się jakbym był w Austrii. Wszystkie stacje radiowe nadawały po niemiecku. Nic w tym dziwnego. Podczas gdy stolicę prowincji czyli Bolzano w minionych dziesięcioleciach zdążyła już zdominować włoska emigracja z południa to tu tyrolscy tubylcy trzymają się mocno. Dla przykładu we wspomnianym Brunico wciąż 83% ludności mówi po niemiecku.
Na bocznej drodze napotkani policjanci skierowali nas w stronę Valdaory (Olang) około 3-tysięcznej miejscowości administracyjnie podzielonej na trzy części: dolną, środkową i górną. Tuż przed zjazdem do Valdaora di Sotto znaleźliśmy po lewej stronie drogi znaleźliśmy parking przygotowany dla kolarskich kibiców. Skwapliwie skorzystaliśmy z tej opcji postoju i po nieśpiesznym przedzierzgnięciu się z turystów-cywili w sportowców-amatorów krótki przed trzynastą byliśmy gotowi do kolejnej rowerowej wspinaczki. Tym razem jednak poza standardowym zaopatrzeniem się w bidony, cieplejsze ciuchy, telefony komórkowe i aparaty fotograficzne, zapasowe dętki czy w końcu podręczny zestaw naprawczy (łyżki & klucze) zabraliśmy z sobą plecaki, choćby dlatego by na górze zamienić kolarskie buty na bardziej nadające się do pieszych przechadzek. Po przejechaniu 500 metrów podjazdów skręciliśmy w prawo zgodnie ze wskazówkami kierując się ku wiosce Rio Molino i w ten sposób omijając Valdaora di Mezzo. Podobnie jak po przeciwnej stronie Furcii (którą poznałem przed trzema laty) początek podjazdu był stosunkowo łagodny. Moje odczyty z licznika zdają się przeczyć załączonemu do tej opowieści obrazkowi, lecz faktycznie wzniesienie to miało 10,8 kilometra długości, zaś prezentowany profil zaczyna się około 9 kilometrów przed szczytem w okolicy wspomnianej Rio Molino.
Przez pierwsze 2900 metrów ani na chwile stromizna podjazdu nie wykraczała ponad 7 % przy średnim nachyleniu 4,3 %. Będąc bardziej niż zwykle objuczony nastawiłem się na spokojniejszą niż zazwyczaj jazdę. Jednak niezbyt długo wytrwałem w tym postanowieniu. Darek dał mi zielone światło bym jechał własnym tempem. Pierwsze schody zaczęły się około trzeciego kilometra po wirażu we wiosce Casola (Gasel). Przed kolejne 2000 metrów wiodących pośród alpejskich łąk przyszło mi się zmagać ze znacznie trudniejszym terenem. Na tym odcinku średnie nachylenie wyniosło aż 8,6 % przy maximum 13 %. Na szczęście wkrótce nadarzyła się okazja by nieco odsapnąć. Mniej więcej w połowie podjazdu przy przejeździe przez osadę Sora Furcia droga obniża swe wymagania wobec śmiałków na bicyklach. Przez 1300 metrów wznosi się delikatnie na średnim poziomie 3,1 %, zaś na całym szóstym kilometrze wzniesienia max. to ledwie 4,3 %. Koniec tej sielanki jest jednak szybki i przykry dla nieprzygotowanych. Już wyjeżdżając z Sora Furcia spoglądając w lewo widać co się święci. Bardzo stroma kilkusetmetrowa prosta, a po zakręcie dalsze fragmenty szosy poprowadzone w równie morderczym stylu. W sumie półtorakilometrowy odcinek męki o średnim nachyleniu 11,3 % z trzykrotnym wzlotem do maximum na poziomie 15 %.
Piekło kończy się przy barze o wdzięcznej nazwie Margherita co nie oznacza wcale, iż pozostałe trzy kilometry to już tylko przyjemna przejażdżka po samą przełęcz. Owszem na kolejnych 1300 metrach można ponownie złapać swój rytm jazdy, gdyż droga wraca do przyjemnego nachylenia 5,2 % przy maximum 9 %. Niemniej finałowe 1800 metrów rozpoczynające się wjazdem w las zmusza raz jeszcze do wzmożonego wysiłku wobec średniej stromizny 9,1 % i max. 14 %. Ogółem około 740 metrów przewyższenia. W kwestii bezwzględnej wysokości tej przełęczy można mieć nieco wątpliwości co do prawdziwości informacji podanej na przydrożnej tablicy. Według google.maps powinno to być około 1760 metrów n.p.m.. Jednak zważywszy na fakt, iż startowaliśmy z poziomu ledwie 1020 metrów n.p.m. i tak mieliśmy do pokonania około 740 metrów przewyższenia co przy długości podjazdu 10,83 km daje temu wzniesieniu średnią 6,83 %. Mniej więcej o 13:40 byłem na górze. Dojechanie na przełęcz zajęło mi dokładnie 45 minut co odpowiada średniej prędkości 14,439 km/h i VAM 986 m/h. Osiągi nie nadzwyczajne, acz „na usprawiedliwienie” miałem spokojny start i przede wszystkim drobny nadbagaż. Jechało mi się całkiem dobrze. Po drodze minąłem kilkunastu amatorów kolarstwa na szosówkach i góralach. Nie my jedni ciągnęliśmy w stronę osławionego Kronplatz. Co by jednak nie powiedzieć liczba zmechanizowanych fanów była nieporównywalnie mniejsza od tej jaka napotkałem niegdyś przy podobnej okazji podjeżdżając wraz z Piotrem Mrówczyńskim, Tomkiem Wienskowskim i Jackiem Śliwińskim na metę w Courchevel.
Darek wspinaczkę pod Furcię potraktował bardziej turystycznie i z paroma drobnymi przystankami dojechał na przełęcz w niespełna 57 minut. Zrobiliśmy sobie zdjęcia na tle tablicy i niewielkiego sztucznego jeziorka. Stojąc w tym miejscu słyszeliśmy już dobrze odgłosy dobiegające z areny wielkiego kolarskiego spektaklu. Ledwie 300 metrów dalej i około 20 metrów poniżej przełęczy znajdowało się miejsce, w którym uczestnicy górskiej czasówki brali szeroki zakręt o kącie blisko 180 stopni by z asfaltu i otwartego terenu wjechać na wąziutką, niesłychanie stromą aby bardziej cementową niż szutrową ścieżką pokonać ostatnie 5250 metrów ku Plan de Corones (2273 metrów n.p.m.). Dochodziła dopiero godzina czternasta i sądziłem, że nie przegapimy przejazdu nikogo istotnego. Przede wszystkim chodziło trzeba było zobaczyć naszego wspólnego znajomego z Liquigasu. Wyliczyłem sobie, że Sylwester Szmyd jako 74. zawodnik w „generalce” wystartuje niespełna dwie godziny przed liderem czyli około 15:00. Tymczasem organizatorzy zdecydowali się puścić 157 kolarzy w około 50-osobowych grupach z godzinnymi przerwami pomiędzy każdym z oddziałów. Gdy po zmianie butów dotarliśmy do zakrętu gdy przejeżdżał właśnie wicemistrz olimpijski z Pekinu Gustav-Erik Larsson, a Sylwek jako startujący kilkanaście minut przed Szwedem musiał już się zbliżać do mety. Jak się później okazało spisał się tego dnia znakomicie. Po przejechaniu 105 zawodników z dwóch pierwszych grup prowadził z czasem 43:40, zaś ostatecznie wykręcił piętnasty czas o 2:12 gorszy od zwycięzcy etapu.
Z początku zajęliśmy miejsce po zewnętrznej stronie zakrętu na wysokości barierki, którą zdążyli ustawić ochroniarze próbujący powstrzymać (prośbą lub groźbą) co ambitniejszych kibiców od dalszej jazdy ku górze. Oficjalnie od tego miejsca można już było się tylko przemieszczać na pieszo prowadząc rowery. Zrobiliśmy sobie krótki spacer do pierwszego wirażu za lasem, który przezwany został nazwiskiem włoskiego mistrza z lat międzywojennych Gaetano Belloniego. Obejrzeliśmy z bliska specyficzną nawierzchnię tej drogi. Ostatecznie ja wróciłem na swe wcześniej upatrzone miejsce w strefie zmiany podłoża, zaś Darek pozostał na łące powyżej wirażu nr 13. Później okazało się, że to mój kolega lepiej uczynił. Ja stojąc w zacienionym miejscu nawet przy użyciu programu shoot & select nie mogłem zatrzaskać cyfrówką zdjęć należytej jakości. Dario nie miał tych problemów. Primo przyczaił się w miejscu o lepszym nasłonecznieniu, a po drugie gdzie droga była już na tyle stroma, że kolarze jechali już odpowiednio wolniej i byli przez to łatwiejsi do ustrzelenia. Na asów światowego peletonu przyszło nam jednak poczekać blisko półtorej godziny, albowiem pierwszy zawodnik ostatniej grupy Białorusin Wasilij Kirijenka wystartował z San Vigilio di Marebbe dopiero o 15:10. Jako, że w międzyczasie zakupiłem od sprzedawcy z kolumny wyścigu egzemplarz „La Gazzetty” byłem już dobrze przygotowany na kolejnych bohaterów tego filmu w odcinkach. Czytając różowy dziennik zostałem zaczepiony przez fotografa i dziennikarza z jakiegoś anglojęzycznego czasopisma. Załapałem się na zdjęcie i krótką rozmowę, ale dla kogo oto już zapomniałem zapytać.
Telefonicznie udało mi się porozmawiać z Tomkiem Jarońskim przed jego wejściem do studia w Eurosporcie, lecz podobna próba włączenia się przez mnie z komentarzem do relacji dla polskich telewidzów na skutek problemów technicznych i hałasu na miejscu wzmaganego przez krążące śmigłowce już się nie powiodła. Potem pojawił się Wasilij Kirijenka, a zanim niekiedy dwójkami kolejni ściganci. Dopiero ostatnia dziesiątka „generalki” nadjechała w większym porządku z uwagi na trzyminutowe odstępy czasu. Etap jak wiemy zakończył się sporą niespodzianką. Wygrał stary mistrz Stefano Garzelli z Acqua e Sapone w czasie 41:28, który aż o 42 sekundy wyprzedził Cadela Evansa i o 54 sekundy Johna Gadret. Późniejsi dominatorzy czyli: Nibali, Scarponi i Basso stracili do 37-letniego Włocha nieco ponad minutę. Co ciekawe czas Garzellego przed dwoma laty dałby mu jedynie siódme miejsce co część obserwatorów skłoniło do optymistycznych opinii o wygrywanej walce z dopingiem w kolarskim peletonie. Jako, że tak Garzelli jak i Gadret wystartowali na trasę czasówki z około dwudziestej pozycji nie byli zaliczani do faworytów tej próby. Ponoć wydatnie pomógł im korzystny wiatr w górnej części podjazdu pod Furcię czyli na końcówce asfaltu. Faworyci pojechali na remis z lekkim wskazaniem na Evansa. Niespodziewany lider David Arroyo wykręcił czas o 4 sekundy słabszy od Sylwka i stracił do swych najgroźniejszych rywali od minuty do półtorej. Kwadrans po siedemnastej było już po wszystkim. Odnaleźliśmy się w tłumie, ponownie przebraliśmy obuwie i rozpoczęliśmy nasz odwrót w stronę Val Pusteria. Na zjeździe rozpędziłem się do 66 km/h o co na paru wspomnianych odcinkach nie było trudno. Pod koniec podjazdu zahaczyliśmy jeszcze o pominięta wcześniej Valdaora di Mezzo. W długiej drodze powrotnej do Mezzocorony straciliśmy nieco czasu w korkach nieopodal Brunico. Według różowych piktogramów umieszczonych na znakach drogowych aż po Bolzano jechaliśmy trasą siedemnastego etapu Giro, który uczestników wyścigu miał zawieść do górskiej stacji termalnej Peio Terme.