banner daniela marszałka

Vetriolo Vecchio

Autor: admin o sobota 29. maja 2010

W przededniu trudnego górskiego wyścigu należałoby w końcu odpocząć. Tak podpowiadała logika. Niemniej jako się rzekło w moim przypadku zwyciężyła pasja. Jednym słowem gór pożądanie raz jeszcze zwyciężyło nad chłodnym wyrachowaniem. Oczywiście swemu kochanemu szaleństwu trzeba było jednak wyznaczyć jakieś granice. Po pierwsze na ten dzień wybrałem sobie niespełna 13-kilometrowy podjazd o przewyższeniu około 1000 metrów czyli średni w skali całej tej wyprawy. Po drugie założyłem sobie spokojną jazdę. Punkt pierwszy tego planu wykonałem, drugi prysnął jak bańka mydlana już po paru kilometrach jazdy. Moim ostatnim testem przed GF Marcialonga miała być wspinaczka śladem gorących wód leczniczych z Levico Terme do Vetriolo Terme. Podjazd do Vetriolo po raz pierwszy pojawił się na trasie Giro d’Italia w drugiej połowie lat sześćdziesiątych. Zarówno w 1966 jak i 1968 roku kolarze wspinali się jednak do poziomu 1383 metrów n.p.m. czyli do wioski Compet. Potem zjeżdżali ku dolinie aby finiszować w Levico bądź Lido di Caldonazzo. W obu przypadkach pierwszy na górze był Hiszpan Julio Jimenez – jeden z najlepszych górali tamtych czasów. Za drugim razem udało mu się wygrać nie tylko premię górską, ale i sam etap.

Po przeszło dwóch dekadach organizatorzy włoskiej wieloetapówki przypomnieli sobie o tym wzniesieniu i uwzględnili je na szlaku jedenastego etapu Giro z 1990 roku. Etap do Baselga di Pine wygrał Francuz Eric Boyer (trzecie miejsce zajął nieodżałowany Joachim Halupczok), lecz na premii górskiej znów pierwszy był Hiszpan, a mianowicie „ironman” Eduardo Chozas. Jedyny raz Giro wjechało na sam szczyt w Vetriolo Vecchio (1505 metrów n.p.m.) w 1988 roku podczas 18-kilometrowej czasówki z płaskim startem w Levico Terme. To właśnie tu, a nie jak głosi legenda na mroźnej i zaśnieżonej passo Gavia najważniejszy krok na swej drodze po generalne zwycięstwo uczynił Amerykanin Andrew Hampsten. Jankes z Kolorado wygrał ten „etap prawdy” w czasie 43 minuty i 37 sekund z przewagą 32, 40 i 52 sekund nad Włochami Roberto Visentinim i Flavio Giupponim oraz Szwajcarem Ursem Zimmermannem. Najważniejsze jednak, iż tego dnia Andy zyskał aż 1:04 nad skądinąd świetnym czasowcem Holendrem Erikiem Breukinkiem, który od etapu do Bormio był jego głównym rywalem.

Darek w obliczu ciężkiej niedzieli zgodnie ze zdrowym rozsądkiem oraz wszelkiego rodzaju teoriami przygotowań do wielogodzinnego wysiłku potraktował sobotę bardzo ulgowo. Mój kolega pospał sobie długo, bowiem na Vetriolo się nie wybierał. Dzięki temu przynajmniej jeden raz udało mi się wymknąć z naszej bazy o wcześniej zaplanowanej porze czyli 9:30. Aby dotrzeć do Levico Terme musiałem najpierw wskoczyć na krajówkę SS-12 i udać się w kierunku południowym czyli na Trento. Następnie trzeba było ominąć Trydent od północnej strony, wbić się w długi tunel i wjechać na krajówkę SS-47 ku Valsugana. Nie minęło 40 minut i byłem na miejscu. Zatrzymałem się na parkingu przed lokalem City Club tuż przy drodze lokalnej SP-228 wiodącej ku Pergine Valsugana. Po chwili ruszyłem w drogę, lecz problemy zaczęły się jak tylko dotarłem do centrum Levico. Za nic w świecie nie mogłem znaleźć początku podjazdu na Viale Roma czyli miejsca o którym przeczytałem w książce „Passi e Valli in Bicicletta – Trentino 1”. Pokręciłem się tu i tam wypytujących przechodniów o wskazówki. Jadąc po Viale Venezia praktycznie wyjechałem z miasteczka w kierunku wschodnim. Zawróciłem i w końcu po blisko 6-kilometrowej „rozgrzewce” znalazłem się we właściwym miejscu czyli na zbiegu dróg nieopodal Biura Informacji Turystycznej i hotelu La Pace.

Gdy nareszcie ruszyłem we właściwym kierunku była już godzina 10:50. Po przejechaniu 500 metrów musiałem skręcić w prawo na Strada Provinciale Vetriolo. Początkowe 2100 metrów o średnim nachyleniu 6,7 % i większości położone jeszcze w granicach administracyjnych Levico było całkiem przyjemnym odcinkiem do nabrania rozpędu. Schody zaczęły się tuz za pierwszym wirażem czyli na wysokości hoteliku Scarano. Droga wchodziła w las i jednocześnie bardziej ochoczo zaczęła piąć się do góry. Po przejechaniu dokładnie trzech kilometrów należało podjąć szybka męską decyzje co do opcji podjazdu. Klasyczna droga do Vetriolo, której chciałem się trzymać delikatnym łukiem w lewo szła ku Compet i stacji narciarskiej Panarotta. Gdybym odbił w prawo na Strada dei Baiti czyli Drogę Drwali również dojechałbym do Vetriolo, ale w końcówce od strony wschodniej. Podjazd tą drogą byłby odrobinę krótszy, w sumie nieco trudniejszy, lecz przede wszystkim bardziej nieregularny. Otóż pierwsze 5400 metrów od rozdroża ma średnią aż 10,8 %, lecz dla kontrastu ostatnie 2700 metrów przybiera postać „falsopiano” o nachyleniu 3,3 %. Tymczasem trzymając się głównej drogi mogłem być pewien, że będzie ciężko, ale bez żadnej przesady.

Wkrótce zaczęła się jazda po serpentynach rozłożonych regularnie niczym na wzniesieniu pod L’Alpe d’Huez. Było tam też równie stromo co na słynnej L’Alpe. Na pierwszych czterech kilometrach w lesie (czyli od km 2,1 po 6,1) średnia stromizna wyniosła 8,2 %, zaś chwilowe nachylenie pięciokrotnie skoczyło powyżej 10 %. Jednak najtrudniejsze momenty miały dopiero nadejść. Trudną wspinaczkę ułatwiały mi jednak wspomniane serpentyny w postaci ładnie wyprofilowanych wiraży oraz dobra nawierzchnia drogi. Po wewnętrznej stronie wielu tych „patelni” znajdowały się drewniane ławy i stoły ustawione z myślą o zmotoryzowanych turystach. Przyznam, że wyglądały mi na całkiem przytulne miejsca na rodzinne piknikiem, także z uwagi na ładny widok ku południu czyli jeziorom Levico i Caldonazzo. Zgodnie z teorią najtrudniejszym okazał się 3-kilometrowy odcinek (km 6,1 – 9,1) od szóstego do dziewiątego wirażu, który skończył się przy kapliczce z żółtym krzyżem. Ten fragment wzniesienia miał bowiem średnią 8,8 %, zaś pułap 10 % został na nim przekroczony w ośmiu punktach przy max. 11,7 %. Dalej było niewiele łatwiej. Odcinek od wspomnianej kapliczki do ośrodka Compet liczył sobie 2400 metrów przy średniej 8,3 % i max. 10 %.

Aby dojechać do term w Vetriolo należało następnie skręcić w prawo, gdyż pojechawszy na wprost po niespełna pięciu kilometrach dotarłbym do stacji narciarskiej Panarotta 2002.  Po skręcie w prawo trzeba się było jeszcze pomęczyć przez 750 metrów przy średniej 8,9 %, lecz ostatnie 600 metrów od Vetriolo Terme do Vetriolo Vecchio to już była luźna końcówka na poziomie 3,6 %. Jako się rzekło nie wytrwałem w swym postanowieniu o spokojnej jeździe. Wręcz przeciwnie zrobiłem sobie górską czasówkę. Według danych z licznika podjazd miał 12,67 kilometra co przy oficjalnym przewyższeniu 1015 metrów daje mu wysoką średnią 8,01 %. Jednym słowem była to właściwa góra dla zrobienia dobrego testu swych możliwości, acz może czas ku temu nie najlepszy. Przejechałem ją w czasie 54 minut i 8 sekund czyli przy średniej prędkości 14,043 km/h i wskaźniku VAM 1125 m/h, niemal równie dobrym co na krótszym o dobry kwadrans podjeździe pod Paganellę. Puls wysoki, acz pod kontrolą czyli średnio 158, zaś maksymalnie 167 bpm. Z wypracowanej formy mogłem być, więc zadowolony. Pozostawało mieć nadzieję, że ten godzinny wysiłek nie podetnie mnie w niedzielę.

To co zastałem na górze przyznam szczerze rozczarowało mnie. Zobaczyłem jedynie zamknięty na cztery spusty zakład termalny. Do tego kilka pensjonatów i na samym końcu podjazdu hotelik-restaurację z przystankiem autokarowym. Niewielki parking z widokiem na Levico Terme służy tam za pole startowe amatorom paralotniarstwa. Zjazd był przyjemny i bezpieczny, choć z racji sporego nachylenia bardzo łatwo można się było rozpędzić do prędkości ponad 50 km/h. Zjechawszy na dół pokręciłem się przez kilka minut w Levico zanim zbierające się nad miasteczkiem burzowe chmury nie nakłoniły mnie do powrotu do samochodu. Tuż po wyjechaniu z Levico złapał mnie gwałtowny, acz przejściowy opad deszczu. Około wpół do drugiej byłem już z powrotem w naszej bazie. Darek po dłuższym noclegu m/w około jedenastej wybrał się na spokojną przejażdżkę po alejkach rowerowych w Dolinie Adygi. Przejechał blisko 24 kilometry i zahaczył o Salorno położone przy naszym wjeździe na SS-12. Ubawił mnie informacją o tym, iż nawet w tak maleńkiej mieścinie można się było zagubić.

Około 14:20 ruszyliśmy do Predazzo aby zapisać się na GF Marcialonga. Dojazd zajął nam około godziny co było cenną informacją przed jutrzejszym porankiem. W drodze temperatura spadła do 16 stopni i złapał nas przelotny deszcz co było złym znakiem przed niedzielną imprezą. Rejestracja była przeprowadzana w budynku tuż pod skoczniami narciarskimi, na których w 2003 roku Adam Małysz zdobył oba złote medale Mistrzostw Świata. W zamian za wpisowe dostaliśmy tradycyjne „pacco di gara” i okolicznościowe rękawki marki Sportful. Chwilę po wyjściu z biura zawodów dostaliśmy potwierdzenie naszej rejestracji. Dostaliśmy dalekie numery startowe tzn. 1224 i 1225. Załapałem się do kategorii Masters I tj. dla zawodników od 30 do 34 lat, zaś Darka zaklasyfikowano do grupy Veteran I czyli dla 40-44 latków. Po zapisach przeszliśmy się po ryneczku z kolarskimi skarbami. Nasze oczy zwabił ważący ledwie 5,9 kilograma czarny Viner model Mitus 04, rowerek na kołach Lightweighta i osprzęcie Super Record-11 przygotowany na sezon 2011. Swoje cudeńka wystawił też na pokaz ex-profi Massimiliano „Max” Lelli. Po krótkim spacerze i zakupach w Predazzo, którego ulice opanowali poważnie wyglądający „Man in Black” wróciliśmy prosto do Mezzocorony. Na tyle szybko, że zdążyłem jeszcze wpaść do baru na ostatnie sześć kilometrów dwudziestego etapu Giro z metą na passo Tonale, gdzie Szwajcar Johan Tschopp zdołał umknąć pogoni asów z Cadelem Evansem na czele.