banner daniela marszałka

Campo Carlo Magno

Autor: admin o poniedziałek 31. maja 2010

Na drugi dzień po kilkugodzinnym wysiłku na deszczowej i chłodnej GF Marcialonga potrzebowaliśmy lżejszego dnia na siodełku. Przed rokiem nazajutrz po L’Etape du Tour podjechałem do stacji Les Orres pokonawszy podjazd o długości 15,2 kilometra oraz przewyższeniu 860 metrów. Planując naszą dwutygodniową podróż po regionie Trentino – Alto Adige na ostatni dzień maja wybrałem podjazd o bardzo zbliżonych parametrach. W poniedziałek czekać nas miała wspinaczka pod passo Campo Carlo Magno (1682 metrów n.p.m.). Nazwa tej przełęczy wzięła się z legendy o tym, iż w tym miejscu stanęły na popas wojska Karola Wielkiego, kiedy król Franków w 800 roku n.e. wybrał się do Rzymu po koronę cesarską. Obie opcje zdobycia tej przełęczy czyli północna i południowa mają bardzo podobną skalę trudności. Tak od północnej strony czyli z Dimaro (Val di Sole) jak i z południowej od Pinzolo (Valle Rendena) trzeba przejechać ponad 15 kilometrów o przewyższeniu + 900 metrów i średnim nachyleniu około 6 %.

Wybrałem wersję południową z dwóch względów. Po pierwsze Dolinę Słońca i tak mieliśmy odwiedzić następnego dnia gdyż w programie na wtorek mieliśmy podjazdy pod passo Tonale i Pejo. Po drugie w pamięci miałem ostatnie zwycięstwo Marco Pantaniego na trasie Giro d’Italia. To znaczy jego piękną akcję w końcówce dwudziestego etapu z 1999 roku. Finałowy podjazd tego odcinka wiódł z Pinzolo do Madonna di Campiglio i kończył się w owej stacji narciarstwa alpejskiego, położonej jakieś 150 metrów poniżej przełęczy Campo Carlo Magno. W tym momencie „Pirat” był liderem trzech głównych klasyfikacji Giro i prowadził w „generalce” z przewagą aż 5:38 nad Paolo Savoldellim. Do Mediolanu brakowały dwa etapy, w tym przedostatni z podjazdami pod Tonale, Gavię, Mortirolo i San Cristinę, na którym Pantani mógł raz jeszcze upokorzyć swych rywali. Co się stało nazajutrz po porannej kontroli poziomu hematokrytu wszyscy kibice kolarstwa dobrze wiedzą. Można więc powiedzieć, że dwunastego dnia naszej wyprawy wybraliśmy się na wycieczkę śladami upadłego herosa.

Aby dotrzeć do Pinzolo musieliśmy pokonać blisko 80-kilometrowy odcinek, w dużej mierze prowadzący górskimi drogami. Mimo tego nie śpieszyliśmy się z wyjazdem. Należał nam się dłuższy sen po krótkiej nocy z soboty na niedzielę. Rano skoczyłem do pobliskiego marketu Coop kupić baterie do licznika. W drogę ruszyliśmy dopiero około południa. Na początku kilkanaście kilometrów po krajówce SS-12 do Trento. Potem wyjazd z miasta szlakiem wiodącym na Monte Bondone. Trzymamy się jednak szosy SS-45bis i jedziemy prosto na zachód niejednokrotnie wbijając się w ciemne tunele wykute w masywie skalnym. Po minięciu Vezzano i Sarche wjeżdżamy na krajówkę SS-237. To na tej niepozornej jak na włoskie warunki, ledwie pagórkowatej drodze rozstrzygnęły się losy Giro d’Italia z 1955 roku. Wtedy to nieopodal Tione di Trento starzy mistrzowie Fiorenzo Magni i Fausto Coppi zgubili trapionego defektami lidera Gastone Nenciniego. Zgodnie współpracując na mecie w San Pellegrino in Terme wyprzedzili wszystkich rywali o 5:37. Coppi wziął zwycięstwo etapowe, Magni wygrał cały wyścig, zaś Nencini musiał się zadowolić tylko trzecim miejscem w „generalce” i poczekać na swój triumf w Giro jeszcze dwa lata. My tymczasem w rzeczonym Tione di Trento skręciliśmy w prawo wjeżdżając na wiodącą ku północy szosę SS-239.

Zatrzymaliśmy się w centrum Pinzolo na wysokości małego skwerku z fontanną. Po drugiej stronie drogi mieliśmy market sieci Supermercati Trentin, w którym zaplanowaliśmy zrobić zakupy po zjeździe z przełęczy. Darek ruszył w drogę około wpół do drugiej. Ja wystartowałem chwilę później i zacząłem liczyć podjazd od wjazdu na Via Nepomuceno Bolognini przy kościele św. Jakuba (San Giacomo). Niestety szybko okazało się, że choć mój licznik dostał nowe serce to jednak odżył tylko połowicznie. Pokazywał tylko część danych tzn. bez dystansu, prędkości itp. Na miejscu nie było warunków by zająć się tym problemem. Włączyłem więc stoper by choć w ten sposób ocenić jakość swej jazdy. Pierwsze 1300 metrów czyli odcinek do wylotu z Carisolo byłoby łatwe z uwagi na stromiznę około 3,7 % gdyby nie mocno wkurzający wiatr, który śmiało zacinał z naprzeciwka. Tą niedogodność wynagradzały przynajmniej ładne obrazki. Najpierw romański kościółek po lewej stronie drogi, następnie ładny widok na Carisolo z mostu nad rzeczką Sarca di Campiglio.

Kolejne 2100 metrów od Carisolo po kamienny mostek nad potokiem Sarca di Nambrone były już nieco cięższe. Droga szła długimi prostymi odcinkami i z obu stron otoczona była przez lasem. Po lewej stronie zbocze góry tu i ówdzie zabezpieczone było siatką bądź kamiennym murem. Znacznie wcześniej niż się spodziewałem, bo już po jedenastu minutach jazdy złapałem Darka. Mój towarzysz po trudach niedzielnego wyścigu czuł się zmęczony i potraktował ten podjazd bardzo ulgowo. Dario włączył tryb wybitnie turystyczny i na najbardziej miękkim obrocie wspinał się przez półtorej godziny, acz kilkanaście minut z tego czasu „zmarnował” na sześć foto-przystanków. Następny fragment wzniesienia to 3200 metrów przy średniej 6,6 %. Najpierw siedem numerowanych wiraży w zalesionym terenie, a potem wyjazd na alpejskie łąki i jazda po dłuższych prostych aż po Sant’Antonio di Mavignola. Widać z tego, że podjazd stopniowo się rozkręcał, ale w żadnym momencie nie przeginał. Za wioską św. Antoniego znów ten sam scenariusz co wcześniej. Najpierw kolejne wiraże po szerokich „patelniach”, a potem dłuższe proste. W sumie 4100 metrów o średnim nachyleniu 5,6 %, lecz z dwoma skokami terenu do 13 %.

Za hotelem La Fontanella droga wyraźnie odpuściła. Zresztą ostatnie 1300 metrów przed wjazdem do Madonna di Campiglio było przyjemnością nie tylko z tej przyczyny. Po prawej ręce miałem przepiękny widok na majestatyczne wierzchołki Cima Brenta (3150 m. n.p.m.) i Cima Tosa (3159 m. n.p.m.). Droga SS-239 wbijała się tu przecież głębokim klinem pomiędzy zachodnią i wschodnią część Parku Narodowego Adamello-Brenta. Tuż przed kurortem na drodze pojawiła się zagadka pod tytułem jechać w prawo do miasta czy w lewo do tunelu. Ta druga opcja wydawała się być mniej skomplikowanym rozwiązaniem. Wkrótce pożałowałem tego wyboru. Tunel był nie tylko długi (1890 metrów), lecz co gorsza zimny i mokry. Dla mnie była to mała przyjemność, lecz dla nie cierpiącego chłodu i wilgoci Darka musiała to bardzo przykra niespodzianka. Miałem wyrzuty sumienia, iż naraziłem go na tego rodzaju atrakcje. Po wyjeździe z tunelu czekał nas mini-zjazd, po którym do szczytu pozostało jeszcze 1800 metrów. Pierwsza połówka tego finału była całkiem wymagająca tzn. z maksimum sięgającym 15 %, lecz ostatnie 900 metrów czyli odcinek po minięciu stacji kolejki linowej w żadnym razie nie było tak trudny jak sugeruje to załączony do relacji profil podjazdu.

Co więcej sama przełęcz jeśli wierzyć tablicom drogowym na niej umieszczonym jest położona 20 metrów niżej niż o tym świadczy wikipedia oraz wykres ze strony „archivio salite”. W samej końcówce minąłem sporych rozmiarów hotel o nazwie adekwatnej to miejsca, w którym się znajduje i około stu metrów dalej w czasie dokładnie 56 minut dobiłem do celu. Według licznikowych danych pozyskanych z drugiej ręki (czyli od Darka) podjazd ten miał 16,3 kilometra co przy przewyższeniu 912 metrów daje mu średnie nachylenie 5,59 %. Przejechałem ze średnią prędkością 17,464 km/h, lecz VAM na generalnie dość łagodnym wzniesieniu nie mógł być wysoki i wyniósł 977 m/h. Gdy dojechał do mnie Darek to na górze zabawiliśmy nieco ponad dziesięć minut. Za to na początku zjazdu na dobre pół godziny zatrzymaliśmy się w Madonna di Campiglio, tym razem omijając nieprzyjazny tunel. Poszwendaliśmy się trochę po tej słynnej stacji narciarskiej. Podobnie jak inne tego rodzaju ośrodki późnowiosenną porą MdC była wymarła i remontowana. Stąd nieprędko znaleźliśmy sklepik z widokówkami, które Darek ma w zwyczaju wysyłać do swych rodziców i znajomych.

Więcej życia było w Pinzolo, które reklamowało się jako letnia baza szkoleniowa piłkarzy Juventusu Turyn. Tym bardziej, że gdy zjechałem do miasteczka – ze skromnym przebiegiem 35,3 kilometra i 932 metrami przewyższenia – był już kwadrans po szesnastej czyli pora sjesty się skończyła. Po zaplanowanych zakupach w drogę powrotną ruszyliśmy dopiero około siedemnastej. Postanowiliśmy wrócić do Mezzocorony częściowo inną trasą. W okolicy Terme di Comano na drodze SS-237 skręciliśmy na północ i zaczęliśmy się wspinać na płaskowyż krętą szosą SS-421. Początkowo jechaliśmy w iście ślimaczym tempie w kolumnie samochodów przyblokowanych przez nieporadny na tej drodze autokar. Stratę czasu wynagrodził nam u góry przepiękny widok na Lago di Molveno. Kilka kilometrów dalej dotarliśmy do Andalo, o które zahaczyłem wieczorem 20 maja na pierwszym etapie tej wyprawy. Będąc turystami żądnymi nowych wrażeń do naszej bazy zjechaliśmy nie przez Fai della Paganella, lecz wariantem zachodnim przez Spormaggiore. Zgodnie uznaliśmy, iż 14-kilometrowy podjazd z Rocchetty do Andalo także znakomicie by się nadał na tamten wieczorek zapoznawczy z trydenckimi Alpami.