banner daniela marszałka

Edelweissspitze

Autor: admin o czwartek 3. czerwca 2010

Dzięki temu, że w tym roku Święto Bożego Ciała wypadało już 3 czerwca kosztem zaledwie jednego dnia urlopu mogłem tą podróż wydłużyć o dwie doby i to w bardzo atrakcyjny sposób. W ciągu dwóch tygodni udało mi się w pełni wykonać swój włoski plan. Dwa tygodnie wystarczyły abym skompletował swą prywatną listę najciekawszych kolarskich wzniesień w Trydencie i Południowym Tyrolu. Dlatego wyzwań na ostatnie dni tej podróży poszukałem poza Włochami. Naturalnym wyborem była leżąca na drodze powrotnej Austria czyli kraj, w którym siedem lat wcześniej zacząłem swoją znajomość z Alpami. Wtedy poznałem podjazdy pod Pillerhohe (1559 m. n.p.m.) i Kaunertal (2750 m. n.p.m.) w Tyrolu oraz przełęcz Hochtor (2503 m. n.p.m.), którą zdobyliśmy od południa czyli ze strony Karyntii. Tym razem chciałem zobaczyć dwie kluczowe góry na corocznym szlaku wyścigu Dookoła Austrii (Osterreich Rundfarth). A mianowicie położoną w landzie Salzburg Edelweisspitze (2571 m. n.p.m.) na legendarnej drodze Grossglockner Hochalpenstrasse oraz super-stromy Kitzbuheler Horn (1750 m. n.p.m.) we wschodniej części Tyrolu. W tym celu zarezerwowałem pokój ze śniadaniem w Zellermoos – osadzie położonej na południowo-zachodnim skraju Zell am See, Miasteczko to jest znanym centrum narciarstwa alpejskiego i snowboardu, acz  jak podaje wikipedia najsłynniejsi sportowcy zeń pochodzący to Felix Gottwald i Simon Eder czyli fachowcy od kombinacji norweskiej i biathlonu.

Według „google.maps” czekał nas blisko 300-kilometrowy przejazd, który powinien był nam zająć około trzech i pół godziny. Nie śpieszyliśmy się jednak z wyjazdem z Mezzocorony, gdyż w naszej nowej przystani czyli hoteliku Glockenstuhl mogliśmy się meldować najwcześniej około godziny trzynastej. Darek około ósmej rano zrobił sobie spacer po mieście i wpadł z wizytą do XIII-wiecznego Kościoła Santa Maria Assunta. Ja ostatni raz porozmawiałem sobie z naszym gospodarzem Carlo Fiamozzim, który za tak długi pobyt skasował nas ze zniżką, zaś na odchodne ofiarował jeszcze po butelce białego wina własnej produkcji. W drogę ku Austrii ruszyliśmy około wpół do jedenastej przy niebieskim niebie i temperaturze dwudziestu-kilku stopni Celsjusza. Na granicznej przełęczy Brennero (1375 m. n.p.m.) czyli jakieś 120 kilometrów dalej na północ po takiej pogodzie nie było już ani śladu. Najpierw niebo przykryły stalowo-szare chmury, potem zaczął padać co raz mocniejszy deszcz. Z czystej formalności dodam, że temperatura spadła o jakieś kilkanaście stopni. Austria przywitała nas równie ozięble jak dwa tygodnie. Po zjeździe do Innsbrucku wskoczyliśmy na autostradę A-13, z której z kolei zjechaliśmy na wysokości Worgl. Potem poruszaliśmy się już tylko po drogach krajowych. Szosą nr 178 do Sankt Johann in Tirol, gdzie od lat organizowane są Mistrzostwa Świata w kolarstwie szosowym dla mastersów. Potem drogą nr 164 przez biathlonowe miasteczko Hochfilzen do Saalfelden am Steinernen Meer, skąd odbiliśmy na południe by szosą nr 311 około piętnastej dojechać do Zellermoos.

Byłem pełen obaw czy cały ten transfer nie robimy na darmo. Po austriackiej stronie granicy niemal cały czas padał deszcz. Byliśmy nawet świadkami interwencji lokalnych strażaków, którzy próbowali okiełznać błotniste wody mocno wzburzonej górskiej rzeczki. Poza tym skoro na wysokości 750 metrów n.p.m. było ledwie 15 stopni Celsjusza zdawałem sobie sprawę z tego, iż przy tej wilgotności na przełęczy zobaczymy śnieg. Pół biedy jeśli tylko wkoło drogi. Obawiałem się, że słynna szosa wysokogórska może się okazać wręcz nie przejezdna. Niemniej na przekór złym znakom z nieba kierując się swym niepisanym mottem „jeśli choć nie spróbujesz to długo pożałujesz” podjąłem to wyzwanie. Darek wbrew własnym pogodowym preferencjom postanowił mi towarzyszyć. Na wszelki przypadek zabrał z sobą dwa razy więcej kolarskiej odzieży niż zwykle. Dokładnie o godzinie 16:25 ruszyliśmy niepewni swego losu na najsłynniejszą kolarską górę Austrii.

Historia wyścigu Osterreich Rundfahrt sięga roku 1949, a jego dzieje są niemal nierozerwalnie związane z podjazdem pod tzw. Grossglockner. W rzeczywistości chodzi tu o przełęcz Hochtor, gdyż Grossglockner (3798 m. n.p.m.) to najwyższy szczyt pobliskiego masywu górskiego, pasma Wysokich Taurów i zarazem całej Austrii. Tylko sześciokrotnie wyścig Dookoła Austrii ominął to wzniesienie, względnie nie dotarł na szczyt z powodu złej pogody. Pierwsi kolarze na tej premii górskiej (swego czasu najtrudniejszym podjeździe amatorskiego kolarstwa) zyskiwali sławę nie mniejszą niż zwycięzcy całego wyścigu. Zresztą nie rzadko zdobycie tytułu „Króla Glocknera” szło w parze z triumfem w tygodniowej etapówce. W maju przyszłego roku o górę tą po raz drugi w swych dziejach zahaczy też Giro d’Italia, aczkolwiek kolarze wspinać się będą od południa i tylko do poziomu 1930 metrów n.p.m. czyli do Kasereck. Uczestnicy Giro zdobywali za to Hochtor od północy w 1971 roku, kiedy to po przejeździe przez przełęcz zjechali do Guttal (1859 m. n.p.m.) i na koniec musieli się zmierzyć z 9,5-kilometrowym finałem pod Franz-Jozefs Hohe (2369 m. n.p.m.). Wygrał tam mistrz olimpijski z Mexico City Włoch Pierfranco Vianelli, który grupkę z czołowymi kolarzami „generalki” wyprzedził o cztery i pół minuty.

Tymczasem my mieliśmy zakończyć wspinaczkę po północnej stronie przełęczy. Niemniej aby dodatkowo utrudnić sobie zadanie finał wyznaczyłem nam na położonym kilkadziesiąt metrów wyżej niż Hochtor wierzchołku Edelweissspitze (2571 m. n.p.m.). Aby tam dotrzeć musieliśmy pokonać przeszło 33 kilometry, z czego ponad połowa tego dystansu miała prowadzić ostro pod górę. Według skali trudności rodem z „archivio salite” miała to być najtrudniejsza góra w mojej siedmioletniej karierze górskiego wojażera. Dodatkowo jeszcze ta pogoda. Zapowiadał się bardzo surowy test naszych sportowych charakterów. Szczęśliwie na początku mogliśmy się rozgrzać kręcąc w tempie + 25 km/h, po płaskim terenie w dolinie. Przejechawszy niespełna cztery kilometry dojechaliśmy do Bruck an der Grossglocknerstrasse. Po pokonaniu kolejnych siedmiu byliśmy już w Fusch (805 m. n.p.m.). Na szczęście nie padało, ale przed nami na horyzoncie kłębiły się szare chmurzyska. Jeszcze chwila luzu i po 32 minutach jazdy oraz przebyciu 13,9 kilometra o średnim nachyleniu 0,8 % minąłem szary budynek Barenwerk.

Nieco dalej po prawej ręce mignął mi malutki kościółek Embachkapelle co oznaczało definitywny koniec takiej zabawy. Już wkrótce czyli po pokonaniu lekkiego łuku w prawo przyszła pora na pierwszy test dla naszych nóg, którym był liczący sobie 1700 metrów podjazd do Barenschlucht o średnim nachyleniu 9,2 %. To była jednak tylko zapowiedź późniejszych atrakcji. Następnie droga nieco odpuściła. Odcinek między Barenschlucht a Ferleiten (1145 m. n.p.m.) miał 2800 metrów o umiarkowanym nachyleniu 5,2 %, lecz głównie za sprawą łatwego kilometra bezpośrednio przed bramkami poboru opłat. Chwilę wcześniej na zielonej tablicy stojącej po prawej stronie drogi mogłem się zapoznać z cennikiem obowiązującym turystów zmotoryzowanych. Muszę przyznać, że szczególnie jednodniowa cena za przejazd tą panoramiczną drogą z 1935 roku wydała mi się mocno wygórowana. Na szczęście Austriacy tak jak i Włosi na Tre Cime di Lavaredo potrafią docenić wysiłek rowerzystów. Kolarze wszelkiej maści mają tu wstęp wolny. Jedyną niedogodnością była konieczność zjechania na chwilę z głównej drogi celem ominięcia bramek.

Zaraz za nimi zaczęły się prawdziwe schody czyli według wykresu z mego licznika 14,5 kilometra wspinaczki o średnim nachyleniu 9,9 %. Nawet gdyby zapomnieć o pierwszych pięciu kilometrach i tak przy tym co zostało nam do pokonania mogłaby się schować nawet tak trudna góra jak pokonana dzień wcześniej Fittanze. Praktycznie ani chwili łatwego terenu. Dwukrotnie czyli na początku trzeciego i w połowie dziesiątego kilometra tego odcinka stromizna sięgnęła 18 %. W dwóch innych miejscach nachylenie skoczyło do poziomu 16 %. Najbardziej strome fragmenty podjazdu wypadały na wiaduktach, które tu i ówdzie porozstawiali przedwojenni inżynierowie. Droga jest szeroka o dobrej nawierzchni. Odrobinę ulgi dawały niektóre nieco wklęsłe wiraże pozwalające nabrać prędkości. Niemniej chwilę później trzeba było nadrabiać wysokość na tym bardziej stromych prostych odcinkach między łukami. Od poziomu niespełna 1400 metrów n.p.m. kolejne wiraże były ponazywane i numerowane. W sumie od Piffalpe (1392 m. n.p.m.) po Fuschertorl I (2407 m. n.p.m.) naliczyłem ich czternaście. Jeszcze przed dojechaniem do parkingu przy strefie wypoczynku i zabaw dla dzieci Piffkar wpadłem we mgłę czy też raczej nisko zawieszone chmury.

Powoli późna wiosna ustępowała pola zalegającej w tych górach zimie. Na wysokości 1750 metrów n.p.m. na poboczu pojawił się pierwszy śnieg. Tymczasem do szczytu brakowało jeszcze ośmiuset metrów w pionie – mocno zwątpiłem czy warunki drogowe pozwolą nam na dojechanie do Edelweissspitze. Widoczność zmalała do nie więcej jak dwudziestu metrów. Na odcinku między punktem widokowym Hochmais (1916 m. n.p.m.) a Oberes Nassfeld (2273 m. n.p.m.) zaspy na poboczu drogi było przeszło dwumetrowe. Jechałem w nogawkach, ale bez rękawiczek i lekko ocieplanej koszuli z długim rękawem. Po górę lekki ubiór nie był problemem. Będąc dość odpornym na zimno przy intensywnym wysiłku mogłem sobie na to pozwolić. Na szczęście nie padało dzięki czemu chłód był do zniesienia. Oczywiście z myślą o zjeździe zabrałem z sobą rękawiczki i kurtkę, ale nie wiedziałem czy takie odzieżowe dodatki mi wystarczą. Jak przekonałem się swego czasu na Albulapass jazda pod górę i z góry w takich nieprzyjaznych warunkach to dwie zupełnie różne sprawy. Po przejechaniu trzynastu kilometrów od Ferleiten dotarłem w końcu do Fuschertorl I. Gdybym po raz drugi w życiu miał odwiedzić Hochtor musiałbym w tym momencie skręcić w prawo i pokonać jeszcze sześć i pół kilometra, z czego 500 metrów lekkiego podjazdu do Fuschertorl II (2425 m. n.p.m.), następnie dwa kilometry zjazdu do Fuscherlacke (2262 m. n.p.m.) i finałowe cztery kilometry w górę na samą przełęcz.

Wybrana przez mnie końcówka na Edelweissspitze była bardziej konkretna i bez żadnych kombinacji w stylu „up & down”. Należało skręcić w lewo nacieszyć się stumetrowym odcinkiem o minimalnym nachyleniu, po czym wjechać na brukowaną drogę, która nie tylko nawierzchnią dorównywała stromym flandryjskim hopkom. Jadąc ostrożnie po śliskiej kostce, aby ulżyć sobie w trudzie niczym „profi” na północnym klasyku wybierałem rzadkie łaty asfaltu. Zmierzałem ku mekce alpejskich motocyklistów pokonując stromy, kręty szlak z siedmioma dalszymi wirażami. Ten finałowy odcinek miał półtora kilometra długości o średnim nachyleniu 10,4 % i max. 15 %! Dojechałem na górę tuż po wpół do siódmej przy temperaturze 2 stopni Celsjusza. Na pokonanie 21,29 kilometra od Fusch potrzebowałem 1h 40 minut i 52 sekundy czyli wspinałem się ze średnią prędkością 12,664 km/h. Przy potężnym przewyższeniu rzędu 1766 metrów przełożyło się to na VAM o wartości 1050 m/h. Według moich wyliczeń zasadnicza część podjazdu z początkiem w Ferleiten miała 14,55 kilometra i przejechałem ją w 1h 18 minut i 48 sekund – VAM 1085 m/h. Całkiem nieźle jak na te warunki. Na szczycie zrobiłem kilka zdjęć, kombinując jak zgrabnie uchwycić swą głowę na tle tablicy.

Po czym ubrałem się cieplej i zacząłem swój zjazd. Na kostce było bardzo niebezpiecznie. Zjechawszy do Fuschertorl I spotkałem Darka. Zamieniliśmy kilka zdań i każdy z nas pojechał w swoją stronę. Mój kolega dotarł na szczyt w czasie około 2h i 12 minut. Termometr w jego liczniku pokazał na górze już tylko 1 stopień na plusie. Na pierwszych kilometrach zjazdu trzeba było uważać na leżące w niektórych zakrętach łachy śniegu. Przy kiepskiej widoczności należało się trzymać swojego pasa drogi co by nie nadziać się na jadące z naprzeciwka samochody. Nie byliśmy w końcu jedynymi użytkownikami tej drogi przejezdnej co roku od początku maja do końca października. Zjazd pokonywałem etapami. Co jakiś czas trzeba było się zatrzymać i rozgrzać zmarznięte dłonie. Poza tym chciałem wykonać nieco zdjęć na pamiątkę z tej niesamowitej przygody. Niestety zaparował mi obiektyw i część fotek wyszła niewyraźnie. Na szczęście Darek na tym polu spisał się znacznie lepiej i strzelił kilka świetnych obrazków w górnej (białej) części zjazdu. Zjechawszy do poziomu 1600 m. n.p.m. wkoło siebie miałem już mokrą zieleń. Nadal ostrożnie, acz pełen wiary w szczęśliwie zakończenie tego wypadu sturlałem się do Ferleiten. W sumie za sprawą licznych przystanków zjazd do Zellermoos zajął mi tylko pół godziny mniej niż morderczy podjazd. Do Glockenstuhl zawitałem o godzinie 20:20, ale w długi czerwcowy dzień nie stanowiło to problemu. Darek miał na dole problemy z nawigacją i zajechał aż do centrum Zell am See co wprowadziło w naszych szeregach pewną nerwowość. Szczęśliwie jeszcze przed zmrokiem obaj cali i zdrowi znaleźliśmy się pod gościnnym dachem Krzywego Domku.