banner daniela marszałka

Pomysł na Piemont i Dolinę Aosty

Autor: admin o piątek 2. lipca 2010

Po powrocie z majowo-czerwcowej wyprawy do Trentino, Południowego Tyrolu i Austrii miałem niespełna cztery tygodnie na regenerację sił przed kolejną wyprawą we włoskie Alpy, której program miał być niewiele uboższy niż ten na szlaku z Mezzocorony po Kitzbuhel. Głównym celem lipcowej wycieczki miały być dla mnie podjazdy w dwóch regionach północno-zachodniej Italii czyli Piemoncie i Dolinie Aosty. Moja dotychczasowa, kolarska znajomość z tymi ziemiami była skromna lub prawie żadna. W Piemoncie spędziłem ledwie cztery dni podczas wyprawy z czerwca 2008 roku. Poznałem raptem siedem wzniesień. Znany z Giro i Touru podjazd do stacji Pratonevoso, majestatyczną Colle d’Agnello oraz pięć premii górskich na trasie maratońskiej edycji GF Fausto Coppi czyli: Sampeyre, Piatta Soprana, Pradeboni, Colletto del Moro i Madonna del Colletto. Rok później wpadłem do Aosty, lecz tylko na jedno popołudnie i w dodatku bez roweru. Jednym słowem po zachodniej stronie włoskich Alp miałem spore zaległości poznawcze i tym samym wiele do zrobienia.

Wróciwszy do Trójmiasta sobotnim wieczorem 5 czerwca musiałem sobie odpowiedź na pytanie jak najlepiej spędzić czas między swym jednym a drugim „Wielkim Tourem”. W jaki sposób utrzymać formę wypracowaną podczas pierwszego wyjazdu, a jednocześnie nie zamęczyć się na czerwcowych treningach. Wszystko po to by względnie świeżym i zmotywowanym ruszyć do Włoch raz jeszcze w czwartkowy wieczór 1 lipca. Postanowiłem nie przesadzać z ilością pokonywanych kilometrów, lecz jednocześnie sprawdzić się kilka razy w weekendy gdy nadarzy się ku temu stosowna okazja w postaci mocnego towarzystwa. Ostatecznie między 8 a 30 czerwca wyskoczyłem na rower tylko trzynaście razy i ani razu nie zbliżając się do dystansu 100 kilometrów. W sumie przejechałem ledwie 868 kilometrów, acz trzykrotnie przejażdżkach po linię Łebno – Donimierz – Szemud pozwoliłem sobie na mocniejsze „przetarcie nogi”, pokonując blisko 70-kilometrowy odcinek specjalny ze startem i metą na rondzie w Gdańsku – Osowej w średnim tempie około 36 km/h. Tym sposobem przed lipcowym wyjazdem miałem na sezonowym liczniku ponad 4700 kilometrów, co najmniej dobrą formę i nie mniejsza niż zwykle motywację do kolejnych górskich wyzwań.

Założyłem sobie pokonanie 19, może 20 podjazdów w terminie od 5 do 17 lipca. Były one jednak rozrzucone na tak dużej powierzchni, iż tym razem nie było mogłem polegać na jednej bazie noclegowej. Potrzebne były dwa, a nawet trzy takie miejsca. Tym bardziej, że przed dotarciem do Aosty i finałem w zachodnim Piemoncie chciałem się jeszcze zatrzymać się w Varese by poznać kilka podjazdów w rejonie pięknego Lago Maggiore. Następnie z krótkim przystankiem przy Santuario di Oropa chciałem przedostać się do Nus pod Aostą by wypadami z tej lokalizacji zaliczyć osiem tamtejszych wzniesień od Breuil-Cervinia na wschodzie po Piccolo San Bernardo na zachodzie. Na koniec miałem zjechać na południe Piemontu ku miasteczku Cerialdo pod Cuneo. W trakcie tego transferu chciałem poznać oba podjazdy do Sestriere. Natomiast spod gościnne progi B&B Ca d’Abel miały się stać bazą wypadową do czterech ostatnich wzniesień od Pian del Re (Monviso) na północy po Colle di Tende na południu – wszystkich w bezpośrednim sąsiedztwie francuskiej granicy.

Niemniej ponieważ po raz pierwszy na wyprawę tego rodzaju wybrałem się ze swą dziewczyną to nie miałem serca ograniczać owej wycieczki wyłącznie do celów natury sportowej. Co prawda los w swej szczodrości podarował mi niewiastę nie tylko mądrą i urodziwą, ale też niesłychanie wyrozumiałą dla mej kolarskiej pasji to jednak nie miałem czelności nadużywać dobroci swej ukochanej. Korzystając z okazji, że najkrótsza droga z Polski do Włoch wiedzie przez przełęcz Brenner mogłem pokazać Iwonie najpiękniejsze góry Europy czyli Dolomity. Poza tym jak wiadomo Italia kusi turystów nie tylko pięknem natury, ale i bogactwem swej wielowiekowej architektury. Przeto do morza kolarskich przygód natury awanturniczej warto było dorzucić kilka kropel wrażeń kulturowych o zabarwieniu romantycznym. Dlatego też nasze pierwsze włoskie wakacje zdecydowaliśmy się zacząć od nieśpiesznej samochodowej przejażdżki po Dolomitach (w sobotę 3 lipca), zwiedzania Wenecji i Werony (w niedzielę 4 lipca) oraz przystanków na starówce w Bergamo  czy też nad jeziorami Garda i Como podczas poniedziałkowego transferu do Varese. Tym sposobem dane mi było poznać cuda włoskich nizin, które zwykłem pomijać podczas swych wypadów na wyżej położone tereny.