banner daniela marszałka

Campo dei Fiori

Autor: admin o poniedziałek 5. lipca 2010

W poniedziałkowy poranek trzeba nam było ruszyć na zachód szlakiem pięknych włoskich jezior i popołudniu zatrzymać się w okolicy Lago di Varese. Teoretycznie jadąc po autostradach A-4 i A-8 mogliśmy się tam dostać w niewiele ponad dwie godziny. Niemniej w naszym nowym lokum czyli „B&B Sole e Stelle” w Varese mieliśmy się zameldować dopiero po szesnastej. Dlatego podczas jazdy postanowiliśmy przystanąć w trzech atrakcyjnych turystycznie miejscach. Natomiast jeszcze przed wyruszeniem z Werony zrobiliśmy szybkie zakupy na drogę w osiedlowym sklepiku. Za miejscowością Peschiera del Garda wjechaliśmy do prowincji Brescia i tym samym przekroczyliśmy granicę między regionem Veneto a Lombardią. Naszym pierwszym przystankiem miało być Sirmione, niewielka miejscowość położona na końcu wąskiego półwyspu, który ponad 4-kilometrowym klinem wbija się w południowy brzeg jeziora Garda. Dotarliśmy tam po godzinie dziesiątej, a ponieważ był poniedziałek trafiliśmy na otwierany raz na tydzień rynek. Królowali na nim kupcy z Dalekiego Wschodu mający w swej ofercie tanią odzież na każdą okazję. Gdy bez uszczerbku finansowego udało nam się w końcu przedrzeć przez zatłoczoną alejkę, skręciliśmy w prawo ku wodom największego z włoskich jezior. Lago di Garda ma aż 370 km kwadratowych. Ułożone jest w układzie południkowym, gdyż z północy na południe ciągnie się przez 55 kilometrów! Jego największa głębia sięga 346 metrów czyli sporo poniżej poziomu morza. Z drugiej strony w jego bezpośrednim sąsiedztwie można znaleźć góry masywu Monte Baldo, którego najwyższy szczyt Valdritta sięga aż 2218 metrów n.p.m.

Wyjechawszy z Sirmione wróciliśmy na autostradę A-4. Przed nami była stolica prowincji czyli Brescia, lecz postanowiliśmy ją ominąć. Naszym kolejnym celem było Bergamo, które wybrałem tyleż ze względów kulturowych co sportowych. To przecież tutaj w latach 1995-2003 kończył się jesienny klasyk Giro di Lombardia. Przy tej okazji wzrokiem telewidza mogłem przelotnie poznać walory tutejszej starówki, albowiem podjazd na Colle Aperto stanowił wówczas ostatnią przeszkodę kolarzy na trasie „Wyścigu spadających liści”. Bergamaska starówka w podobnej roli pojawiła się też na trasie etapu Giro d’Italia z 2007 roku. To były wystarczające powody do tego by bliżej przyjrzeć się temu miejscu. Do Bergamo wjechaliśmy od południa i początkowo znaleźliśmy się w dzielnicy zdominowanej przez imigrantów z Afryki. Potem przez via Sant’Alessandro i Viale delle Mura wjechaliśmy pod górę na Stare Miasto. Zaparkowaliśmy po północnej stronie murów tzn. na via della Boccola. Na starówkę weszliśmy przez dziedziniec Muzeum Archeologii – Museo Civico Archeologico. Była godzina wpół do pierwszej, więc całe Bergamo, w tym nawet publiczne WC szykowało się do odpoczynku w porze sjesty. Na zwiedzanie przeznaczyliśmy półtorej godziny i na pewno było warto. Strome, wąskie i brukowane uliczki – w tym nasza gówna arteria czyli via Gombito. Piękne zabytki, przede wszystkim te znajdujące się na dwóch sąsiadujących ze sobą placach tzn. Piazza Vecchia i Piazza Duomo. Na starówce znajdują się też budynki tutejszego Uniwersytetu, a namalowany nad jedną z bram dwugłowy czarny orzeł świadczy o tym, iż w latach 1815-1859 to miasto należało do Habsburgów.

Po opuszczeniu Bergamo skierowaliśmy się na drogę SS-342, zaś następnie przez SS-639 skierowaliśmy się na północ ku Lecco, miasteczku położonemu na południowo-wschodnim krańcu Lago di Como. Jezioro to ma „tylko” 145 km kwadratowych, lecz jest długie na 51 kilometrów, a przy tym głębokie do 410 metrów i pod tym względem w Europie ustępuje tylko czterem jeziorom w Norwegii. Dzieli się na trzy wyraźne części, zbiegające się przy miejscowości Bellagio, dokładnie tam gdzie zaczyna się słynny w kolarskim światku podjazd pod Madonna del Ghisallo. My poprzestaliśmy na dojechaniu do Lecco gdzie około piętnastej zaparkowaliśmy samochód na miejskim parkingu. Następnie przez plac Piazza Mario Cermenati przeszliśmy nad Lungolario Cesare Battisti. Tam zrobiliśmy sobie kilka zdjęć w bajkowej scenerii okolicznych gór oraz lazurowych wód Ramo di Lecco. Niestety nie mieliśmy już czasu na bliższe poznanie tego miasteczka. Czas było skończyć naszą podróż na raty. Nie wybrałem długiego, acz szybkiego wariantu trasy przez drogę SS-36 i autostradę A-8. Postanowiłem, że pojedziemy krótszą, acz bardziej skomplikowaną opcją przez SS-639 i SS-342 tzn. prosto na zachód przez Erbę, Como i Malnate. Jechaliśmy przez gęsto zaludniony teren, więc zdarzyło nam się kilka razy zwolnić lub przystanąć. Koniec końców do Varese dobiliśmy około siedemnastej, zaś w samym mieście mieliśmy jeszcze początkowo niemałe problemy z nawigacją.

Nasza nowa meta czyli „B&B Sole e Stelle” znajdowała się w Bobbiate, południowej dzielnicy miasta przy via Ambrogio Zonda, bocznej uliczce od większej via Francesco Daverio. Co ciekawe ta główna arteria dzielnicy była drogą, którą uczestnicy Mistrzostw Świata z 2008 roku zjeżdżali ku najniższemu punktowi na rundzie wyścigu ze startu wspólnego. Dostaliśmy apartament z pokojem Sole czyli słonecznym co było dobrym prognostykiem pogodowym na następne dni naszej podróży. O tym lokum mogę się wypowiadać tylko w samych superlatywach. Było tam wszystko czego trzeba. Spora jak na potrzeby dwóch osób powierzchnia. Dobrze wyposażona kuchnia, ładny salonik z kanapą, stołem i telewizją satelitarną. Elegancka łazienka i toaleta. W końcu co najważniejsze przestronna sypialnia z łożem małżeńskim, w razie potrzeby zabezpieczanym moskitierą. Do tego ciasne, ale własne miejsce postojowe dla samochodu oraz poprzedzający wejście do kuchni garaż, gdzie mogłem trzymać swój rower. To wszystko w umiarkowanej cenie 60 Euro dziennie za dwie osoby i to w tak atrakcyjnym turystycznie miejscu jak Varese. Było już późne popołudnie, lecz jeszcze tego wieczora miałem się udać na pierwszą z zaplanowanych przed naszym wyjazdem górskich wycieczek. Dlatego po rozpakowaniu się, odświeżeniu po podróży i zjedzeniu ciepłego posiłku zacząłem się szykować do wypadu na Pole Kwiatów czyli wznoszącą się ponad Varese górę Campo dei Fiori (1217 metrów n.p.m.).

Gdy ruszałem w drogę była już godzina 19:20, więc zależało mi na tym by przez centrum miasta przedrzeć się do podnóża wzniesienia możliwie najkrótszą drogą. Już po chwili tzn. wyjechawszy na ulicę Francesco Daverio musiałem sobie poradzić z pierwszym delikatnym podjazdem. Mieszkaliśmy w końcu w dolnej części miasta na wysokości około 330 metrów n.p.m. i już same choćby centrum Varese było położone kilkadziesiąt metrów wyżej. Dojechałem do ronda przy sklepie Coop, lecz na kolejnym rozjeździe skręciłem w złą stronę i dalej tkwiąc w tym błędzie pojechałem kilka kilometrów kierunku wschodnim. Gdy stało się już dla mnie jasne, iż nie tędy droga tzn. po pokonaniu czterech kilometrów od domu zawróciłem i poszukałem sposobu na dotarcie do centrum. Dopiero około siódmego kilometra przejażdżki znalazłem się w miejscu, przez które przejeżdżaliśmy wcześniej samochodem i zyskałem pewność, że jestem już na szlaku rodem z profilu. Początek był łatwy czyli 1800 metrów o średnim nachyleniu ledwie 1,9 % w górę via Padre Gian Battista Aguggiani. Minąłem małe rondo przy białym kopulastym budynku, który okazał się być kościołem pod wezwaniem Maksymiliana Kolbe. Czterysta metrów za nim dotarłem do zjazdu na Brinzio, Luino i Campo dei Fiori czyli via Guido di Arezzo. Niemniej główna szosa również zdawała się zmierzać w tym samym kierunku. Zatrzymałem się nie będąc pewnym, którą opcję drogi wybrać. Ponieważ jak zwykle chciałem sobie zmierzyć czas, to po wyborze zdecydowałem się zjechać do wspomnianego ronda i zacząć wspinaczkę od nowa.

Campo dei Fiori tylko dwukrotnie była sceną zmagań bohaterów Giro d’Italia. Przy tym tylko raz w 1957 roku kolarze dotarli na sam szczyt wzniesienia kiedy to 228-kilometrowy etap ze startem w szwajcarskim Sionie wygrał dzielny uciekinier Alfredo Sabbadin. Za jego plecami najszybciej wspinał się „Anioł Gór” czyli Charly Gaul, który tego dnia odebrał prowadzenie w wyścigu trzykrotnemu zwycięzcy Tour de France Louisonowi Bobet. Dopiero ósmy tego dnia ze stratą 1:16 do Luksemburczyka był późniejszy triumfator całego wyścigu Gastone Nencini. Z kolei w 1990 roku na zboczach tej góry kończyła się 39-kilometrowa czasówka ze startem w Gallarate, którą zdecydowanie podobnie jak i cały wyścig dzień później wygrał Gianni Bugno. Tym niemniej wówczas podjazd w masywie Campo dei Fiori ograniczył się do 6-kilometrowej wspinaczki na Sacro Monte tj. do poziomu 831 metrów n.p.m. Chociaż czasu brakowało to postanowiłem odwiedzić oba te miejsca. Zacząłem ze sporym animuszem. Po czterystu metrach skręciłem w prawo na via Guido di Arezzo, zaś po przejechaniu półtora kilometra raz jeszcze w prawo na via Benvenuto Cellini opuszczając drogę na Brinzio. Pierwsza tercja wzniesienia wśród ładnych willowych rezydencji czyli odcinek 3240 metrów o średnim nachyleniu 5,1 % i max. niespełna 9 % poszedł mi dość gładko. Przejechałem go z przeciętną prędkością aż 20,5 km/h. Prawdę mówiąc zacząłem zbyt szybko jak na swoje możliwości, za co wkrótce przyszło mi zapłacić.

Tego tempa nie mogłem zbyt długo utrzymać. Tym bardziej, że droga wyraźnie wypiętrzyła się na via del Santuario w okolicy Santa Maria del Monte, gdzie znajduje się kościółek z dzwonnicą – Prima Capella. Potem na piątym kilometrze stromizna dwukrotnie poszybowała do poziomu 13 %. Ogółem środkowe 2450 metrów podjazdu, na którym minąłem zjazd oraz linię kolejki górskiej na Sacro Monte miało już średnie nachylenie  na poziomie 7,4 %. Musiałem wrzucić lżejsze przełożenie czyli tryb 24 zamiast 21, lecz i tak prędkość siadała mi momentami do 12-13 km/h. Odcinek ten pokonałem w znacznie wolniejszym tempie bo 15,5 km/h. Na krótkim wypłaszczeniu przy rozjeździe mogłem złapać głębszy oddech i ustabilizować puls. Pozostały mi do pokonania 4 kilometry o średnim nachyleniu 7,4 % i max. ponad 11 %. Droga stała się węższa i gorsza jakościowo. Była pełna dziur, zaś im dalej w las tym bardziej zacieniona przez co niektórych drogowych pułapek nie sposób było uniknąć. Ścieżka była na tyle wąska, że mijana przeze mnie u góry ciężarówka musiała brać jeden z zakrętów na raty. W końcowej fazie podjazdu było sporo serpentyn, zaś na 350 metrów przed punktem widokowym minąłem znak zakazu jazdy, który postanowiłem zignorować. Mocno spocony i zdyszany wjechałem na niewielki placyk z ładnym widokiem Lago di Varese. Tablica na placu sugerowała, iż tu czyli na wysokości 1133 metrów n.p.m. kończy się dla amatorów kolarstwa podjazd pod Campo dei Fiori. Dlatego nie zdecydowałem się wjechać za bramę, na teren prywatny należący do Obserwatorium Astronomicznego.

Ostatecznie w moim wieczornym wydaniu (od ronda przy kościele do punktu widokowego) podjazd ten liczył 9,7 kilometra przy średnim nachyleniu 7,26 % i przewyższeniu 705 metrów. Jego pokonanie zajęło mi 36 minut i 42 sekundy przy prędkości 15,858 km/h. Nadspodziewanie wysoka wartość VAM czyli 1152 m/h była świadectwem dobrej formy na początku wyprawy. Ponieważ na górze zameldowałem się kilka minut przed wpół do dziewiątą nie mogłem tam zbyt długo zabawić. Chwilę porozmawiałem z miejscowym kolarzem-turystą, poprosiłem go o zrobienie zdjęć pod tablicą i na tle jeziora, po czym w zapadających szarościach zacząłem swój jak zwykle nieśpieszny zjazd ku podstawie góry. Na początku musiałem przy tym uważać na kryjące się w ciemnościach i półcieniach dziury w drodze. Robiłem sobie fotograficzne przystanki w co ciekawszych miejscach, lecz nie wszystkie zdjęcia się udały z uwagi na brak odpowiedniego światła. Na piątym kilometrze zjazdu odbiłem jeszcze w via Ceppo by dojechać do Sacro Monte, gdzie dojechałem na parking, zaś w drodze powrotnej na niewielki brukowany placyk przy stacji kolejki górskiej. Gdy wróciwszy na główną drogę zjechałem już przez Sant’Ambrogio do ronda gdzie zacząłem swą czasówkę było już wpół do dziesiątej i niemal zupełnie ciemno. Dlatego dalej w świetle miejskich latarni czym prędzej pognałem do Bobbiate. Tym razem niemal bezbłędnie obrałem drogę i gdy dotarłem do ronda przy supermarkecie wiedziałem, że późno bo późno, ale jestem już w domu. Tego wieczora przejechałem tylko 37 kilometrów o łącznym przewyższeniu 842 metrów. Każdy kolejny dzień tej wyprawy z rowerowego punktu widzenia miał być dłuższy i cięższy.