banner daniela marszałka

Monte Generoso (CH) & Cuvignone

Autor: admin o wtorek 6. lipca 2010

We wtorkowe przedpołudnie kontynuowaliśmy naszą podróż szlakiem aren ostatnich Mistrzostw Świata. W tym celu musieliśmy jednak na kilka godzin opuścić granice gościnnej Italii. Mendrisio, miasto-gospodarz czempionatu z 2009 roku, jest bowiem położone na terenie Szwajcarii. Dokładnie zaś w południowej części włoskojęzycznego kantonu Ticino. Niemniej nie magia mistrzowskiej imprezy przywiodła mnie w to miejsce. Podstawowym powodem ku temu było górująca nad miastem Monte Generoso, której zbocza bywały sceną górskich potyczek zarówno na Tour de Suisse jak i Giro d’Italia. Spod naszego dachu w Varese do ulic Mendrisio nie było daleko. Jadąc lokalnymi drogami przez rondo w Mainate i przejście graniczne w Gaggiolo mieliśmy do pokonania ledwie 23 kilometry. Ruszyliśmy z rana, kilka minut po dziewiątej. Obawiałem się, iż ta krótka podróż i wizyta w Szwajcarii będzie mnie dość drogo kosztować z uwagi na konieczność wykupienia rocznej winiety. Niemniej wjeżdżając na teren Konfederacji niejako bocznymi drzwiami udało nam się uniknąć oczu czujnych szwajcarskich celników, a tym samym i niepotrzebnych dodatkowych kosztów. Już po przekroczeniu granicy przejechaliśmy przez miejscowość Stabio gdzie w trakcie kolarskiego sezonu mieszka Australijczyk Cadel Evans, nomen omen mistrz świata w wyścigu ze startu wspólnego, który rozegrano na rundach wokół wspomnianego Mendrisio. Na miejscu byliśmy jeszcze przed dziesiątą znajdując na postój maleńki parking przy via Carlo Pasta. Co ważne Iwona miała stąd bliziutko do starej części miasta gdzie mogła ciekawie i przyjemnie spędzić czas podczas mojego wypadu na Hojną Górę.

Początkowo ruszając w lewo przemierzyłem całą długość via Carlo Pasta szukając jakieś bocznej uliczki z początkiem podjazdu pod Monte Generoso. Te poszukiwania okazały się bezskuteczne, gdyż jak się okazało z naszego parkingu należało skręcić w prawo i zjechać kawałek po via Vincenzo Vela, a następnie odbić w lewo ku centrum miasta. Tam od ronda na ulicy Largo Mario Soldini droga zrazu łagodnie zaczęła się wspinać. Po 400 metrach luźnej jazdy musiałem skręcić w lewo i zacząć poważną wspinaczkę ulicami: via Industria i via Acqua Fresca. Następne 700 metrów mojej wspinaczki pokrywało się z podjazdem pod pierwsze wzniesienie na mistrzowskiej rundzie z 2009 roku tzn. Castel San Pietro. Stąd na szosie zachowały się jeszcze namalowane we wrześniu ubiegłego roku flagi Szwajcarii oraz kantonu Ticino, a także napisy zagrzewające do boju miejscowych faworytów: Fabiana i Rubensa. Dalej musiałem odbić raz jeszcze w lewo i trzymać się via Acqua Fresca, która później przeszła w ulice: via Stradone i via Lunga. Po przejechaniu dalszego kilometra z okładem dotarłem do wioski Salorino. Wiodący do tego miejsca odcinek 2400 metrów miał średnie nachylenie rzędu 6,1 %, z maksymalną stromizną blisko 14 % na styku ulic Przemysłowej i Świeżej Wody. Roślinność w dolnej partii góry była iście śródziemnomorska. Nawierzchnia drogi bez zarzutu, zaś serpentyny na tyle płaskie iż pozwalały na szybkie wyjście z zakrętów. W mijanych wioskach droga między domostwami zwęża się na tyle, iż w Somazzo wprowadzono ruch wahadłowy.

Po opuszczeniu tej miejscowości czyli przejechaniu 3800 metrów zostawiłem za sobą tereny zamieszkane. Przez dalszych 500 metrów mogłem się schować w lesie, który zanikł jeszcze tylko na 400 metrów przechodząc w zieloną polanę, na której stoi efektowny budynek restauracji Passerotto. Po 4700 metrów wspinaczki droga ponownie, tym razem już na dobre wchodzi w las, acz ślady cywilizacji są nadal bardzo dobrze widoczne. Momentami wzdłuż, ponad czy też w poprzek szosy biegnie tu bowiem, nie rzadko pod zatrważająco stromym kątem, linia kolejki wąskotorowej ze stacją końcową przy schronisku Bellavista. Około półmetka podjazdu czyli po przejechaniu 5200 metrów mija się nawet stację kolejową pod wezwaniem św. Mikołaja. Odcinek 2800 metrów od Salorino do San Nicolo ma średnie nachylenie 6,9 % i max. 10 %. Wąska alejka w lesie jest na ogół dobrej jakości i nierzadko wiedzie długimi, prostymi odcinkami. Po przebyciu 6900 metrów minąłem odbijający w prawo szutrowy szlak ku osadzie Cragno. Pół kilometra dalej przejechałem pod wiaduktem po którym śmiga wspomniana kolejka. Szosa jakby zapatrzona w stromo ułożone tory na tym odcinku również nie odpuszcza. Właśnie 2600 metrów bezpośrednio po San Nicolo stawia kolarzom najwyższe wymagania. Średnia stromizna na tym odcinku (km 5,2 – 7,8) wynosi aż 8,9 %, przy maksimum ponad 11 %. Pokonawszy ten odcinek do końca pozostały mi jeszcze trzy kilometry, z czego 2550 metrów wciąż bardzo poważnej wspinaczki o średniej 7,7 % i max. powyżej 11 %. W pewnym momencie tzn. po pokonaniu 9,4 kilometra droga krzyżuje się z linią wąskotorówki.

Po przejechaniu niespełna 10,4 kilometra wyjechałem z lasu na odsłonięty teren, gdzie skończyła się prawdziwa stromizna. Zastanawiałem się czy to już koniec podjazdu. Po mojej prawej ręce pojawiły się z iście szwajcarska precyzja ponumerowane miejsca parkingowe. Niemniej szosa nadal, acz już delikatnie szła do góry. W tych okolicznościach mogłem znacznie przyśpieszyć i po dalszych 450 metrach dotarłem do mini ronda przy Osteria „La Peonia”. Niemniej według profilu koniec podjazdu miał być przy hoteliku Bellavista. Dlatego postanowiłem poszukać stromej końcówki pojechałem prosto. Niemniej szybko okazało się, iż był to jedynie odcinek „falsopiano” wiodący ku osadzie Balduana. Po przejechaniu półtora kilometra tym szlakiem zawróciłem do wspomnianej Gospody. Minięty przeze ze mnie na podjeździe Włoch zrobił mi zdjęcie pod tablicą informacyjną i wyjaśnił, że dziś podjazd pod Monte Generoso kończy się właśnie w tym miejscu czyli na wysokości 1172 metrów n.p.m. Dopiero drepcząc po placu przed Oberżą upewniłem się na podstawie innej tablicy, iż droga do Bellavisty to obecnie zamknięty opuszczonym szlabanem, stromy leśny dukt po którym z trudem można by się poruszać nawet na rowerze górskim. Ostatecznie przyszło mi więc uznać, iż moje Monte Generoso miało 10,82 kilometra o przewyższeniu 825 metrów (z początkiem na poziomie 347 metrów n.p.m.) i średnim nachyleniu 7,62 %. Jechało mi się bardzo dobrze i uzyskany przez mnie czas czyli 41 minut i 53 sekundy był tego dobrym świadectwem. Podobnie jak wysoka na dość stromy podjazd przeciętna prędkość czyli 15,500 km/h. Niemniej dobitnym dowodem tego, iż wspiąłem się na wyżyny swoich możliwości był bliski osobistego rekordu VAM o wartości 1181 m/h.

Jak już wspomniałem Monte Generoso było obecne na trasach Tour de Suisse i Giro d’Italia, co więcej w dwóch z trzech takich przypadków na zboczach tej góry rozgrywano czasówki ze startem w Mendrisio. Co ciekawe dwukrotnie zaglądało tu akurat Giro, a nie rodzimy Tour. Żadna z tych wizyt nie była miła dla aktualnego lidera i zarazem późniejszego zwycięzcy wyścigu. W 1974 roku etap ze startu wspólnego ze startem w piemonckiej Valenzy wygrał Hiszpan Jose-Manuel Fuente. Znakomity góral z Asturii wyprzedził o 31 i 38 sekund Włochów: Felice Gimondiego i Giuseppe Perletto. Wielki Eddy Merckx skupił się chyba na pilnowaniu swego najgroźniejszego rywala Gianbattisty Baronchellego bowiem na mecie było poza „10” ze strata ponad dwóch minut. Piętnaście lat później w Giro rządził Francuz Laurent Fignon. Jednak na trasie górskiej czasówki o długości 10,7 kilometra był równie daleko jak „Kanibal”. Tę próbę wygrał Kolumbijczyk Luis Herrera w czasie 28:30 z przewagą 19 sekund nad Rosjaninem Iwanem Iwanowem i 35 sekund nad Amerykaninem Andy Hampstenem. Znacznie korzystniej wypadłem w porównaniu z uczestnikami Tour de Suisse z 1980 roku. Czasówka z tego wyścigu miała 11,3 km i wygrał ją Joseph Fuchs z czasem 31:46. Szwajcar o 11 sekund wyprzedził Holendra Joopa Zoetemelk, o 16 Belga Luciena van Impe oraz o 23 późniejszego triumfatora całego wyścigu Włocha Mario Beccię. Myślę sobie, że strata około dziesięciu minut do dwóch zwycięzców Tour de France nie wygląda najgorzej. Zjazd był choć wąski i kręty był dla mnie czystą przyjemnością. Piękne widoki skłoniły mnie do zrobienia wielu przystanków zanim tuż przed południem dotarłem do samochodu. Na dole przejechałem jeszcze przez historyczne centrum miasta, lecz i tak lepiej poznałem je przeglądając zdjęcia Iwony.

Z Mendrisio pojechaliśmy prosto na południe ku Italii. Tym razem włoską granicę przekroczyliśmy w Chiasso. Wczesne popołudnie chcieliśmy spędzić nad jeziorem w Como, gdzie od 2004 roku ma swój finał jesienny klasyk Giro di Lombardia. W latach 2004-2006 start do tego wyścigu wyznaczano nawet w Mendrisio, po czym kolarze zataczali dużą pętle o długości 245 kilometrów wzdłuż okolicznych wzgórz i brzegów słynnego jeziora. Tymczasem w obranej przez nas linii prostej oba te miasta dzieli ledwie 15 kilometrów i nawet przy tradycyjnie sporym tłoku na drogach pokonać ten dystans można w niespełna pół godziny. Tym sposobem już około wpół do pierwszej byliśmy po włoskiej stronie granicy szukając miejsca gdzie można by porzucić samochód i udać się na spacer nad jeziorem i po miejskiej starówce. Ostatecznie musieliśmy wysupłać nieco grosza na podziemny parking przy via Antonio Sant’Elia. Mając ten problem rozwiązany poszliśmy na przyjeziorną promenadę Lungolago Mafalda di Savoie. Niestety trwały tam roboty budowlane i większa część tego szlaku została zamknięta dla spacerowiczów. Potem wpadliśmy na pizzę do restauracji przy via Fratelli Cairolli. Następnie nasyceni owym specjałem włoskiej kuchni nieśpiesznie udaliśmy się w kierunku pobliskiego placu – Piazza Alessandro Volta. W sumie w rozgrzanym południowym słońcem Como spędziliśmy półtorej godziny. Około czternastej zawinęliśmy się do naszej chatki w Varese mając do przejechania 33 kilometry po znanej nam z dnia wczorajszego „zapchanej krajówce” SS-342. Dlatego też własną sjestę mogliśmy rozpocząć dopiero około godziny piętnastej.

Po trzech godzinach na regenerację sił byłem gotów do nowego wyzwania. Na początku lipca dzień jest długi, zaś w północno-zachodniej części Lombardii ciekawych gór bez liku. Skoro zaś sił fizycznych jak i wolnego czasu mi nie brakowało mimo późnej pory postanowiłem udać się na kolejny górski rekonesans. Celem mojej wieczornej wycieczki był podjazd pod położoną na zachód od Varese przełęcz Cuvignone (1036 metrów n.p.m.). Wzniesienie to zapamiętałem z relacji niemieckiej stacji DSF transmitującej wydarzenia z trasy Giro d’Italia w 1995 roku. W programie tych zawodów znalazł się 190-kilometrowy etap nr 21 z Pont Saint-Martin w Dolinie Aosty do Luino nad jeziorem – Lago di Maggiore. Na szlaku tego odcinka kolarze musieli dwukrotnie pokonać podjazd pod passo Cuvignone, za każdym razem od strony Cittiglio, rodzinnej miejscowości Alfredo Bindy. Tu urodził się drugi z włoskich Campionissimo. Pięciokrotny triumfator Giro d’Italia i trzykrotny mistrz świata. Zawodnik któremu organizatorzy Giro zapłacili za powstrzymanie się od startu w jednej z edycji, aby wyścig uczynić ciekawszym. Człowiek, który w latach powojennych poprowadził do zwycięstwa w Tour de France kolarzy takich jak: Gino Bartali, Fausto Coppi czy Gastone Nencini. Wspomniany etap Giro sprzed piętnastu lat wygrał Rosjanin Jewgienij Bierzin, kto wygrał premie górskie na Cuvignone nie pomnę. Przyznam jednak, że tego dnia najbardziej zaimponował mi popis technicznych umiejętności na zjeździe w wykonaniu Claudio „El Diablo” Chiapucciego.

Do samochodu wsiadłem po osiemnastej. Tym razem bez mego wiernego pilota. Do pokonania autem miałem tylko 18 kilometrów szlakiem wzdłuż Lago di Varese i okolice miasteczka Gavirate. Zaparkowałem na dużym szpitalnym parkingu przy Placu Krwiodawców czyli Piazzale Donatori del Sangue. Z tego miejsca miałem niespełna 200 metrów do ulicy via Vararo tzn. SP-8, na której rozpoczyna się podjazd pod Cuvignone. Ruszyłem do akcji kwadrans przed siódmą przy temperaturze 33 stopni! Wzniesienie od samego początku jest wymagające. Zaraz po starcie wyprzedziłem 4-osobową grupkę włoskich amatorów, z których jeden chyba właśnie złapał gumę. Na początku podobnie jak na Monte Generoso czekała mnie jazda wśród willowych rezydencji i w otoczeniu tropikalnej roślinności. Mimo bardzo trudnego trzeciego kilometra o stromiźnie 10,2 % cały czas kręciłem na przełożeniu 39 / 21. W sumie pierwsze 3330 metrów miało średnie nachylenie 8,3 % i max. na poziomie ponad 14 % na początku czwartego kilometra podjazdu. Wkrótce wstążka asfaltu pod kołami mojego roweru wjechała w las. Droga była na tyle wąska, iż kierowcy mijających mnie samochodów przed zakrętami zapobiegliwie używali klaksonów. Około szóstego kilometra czyli w pobliżu skrętu na Vararo (km 5,8) mogłem skorzystać z jedynej na tej górze chwili względnego wypłaszczenia. Droga ta szła na wprost do osady Casere.

Ja jednak po niespełna dwustu metrach musiałem odbić w prawo na odchodzącą żwawiej ku górze via Cittiglio. Druga tercja wzniesienia o długości 3120 metrów była stosunkowo najłatwiejsza ze średnim nachyleniem 6,7 % i max. 10 %. Na ostatnie trzy kilometry wspinaczki wrzuciłem już bardziej miękki tryb „24”. Nie bez ważnej przyczyny zresztą. Finałowa tercja tego wzniesienia miała średnią stromiznę 8,9 % i max. powyżej 11 %. O ile przez dwie-trzecie podjazdu potrafiłem jechać z przeciętną 15,5 km/h to w samej końcówce było mnie stać na średnie tempo na poziomie 13,3 km/h. W końcówce droga wciąż była kręta, lecz brakowało tu typowych serpentyn o 180 stopni. Na przełęczy niemal brak śladów życia turystycznego. Stoją tam tylko dwie tablice z nazwami gmin Cittiglio i Castelvecana oraz kolorowy słup świadczący o tym, iż Cuvignone podobnie jak Campo dei Fiori należy do listy wybranych tych podjazdów w regionie Varese, na których kolarscy turyści mogą oficjalnie zmierzyć swe osiągi. Podjazd ten od strony Cittiglio nazwany został górą Bindy, zaś od przeciwnej strony został „ochrzczony” wzniesieniem Ivana Basso. Cuvignone a’la Binda według moich danych miało 9,45 kilometra co wobec przewyższenia 783 metrów daje mu średnie nachylenie 8,28 %. Na jego pokonanie potrzebowałem tylko 38 minut i 32 sekundy co dało mi średnią 14,714 km/h i VAM lepszy niż na Kitzhorn czyli 1219 m/h!

Gdy tak stałem na górze łapiąc oddech i ocierając pot z czoła i karku z naprzeciwka na przełęcz wjechał wesoły Włoch o sylwetce rzymskiego gladiatora. Zyskałem więc asystenta do pomocy przy okolicznościowych zdjęciach. Dodatkowo mogłem z nim porozmawiać o przejechanych dotąd górach. On polecił mej uwadze podjazdy pod Alpe del Tedesco, Passo di San Michele i przede wszystkim bardzo trudną Passo di Neggia od strony Maccagno. Wspólnie rozpoczęliśmy zjazd ku Cittiglio, przy czym uprzedziłem go o mych częstych postojach. Początkowo cierpliwie mi asystował. Niemniej po trzecim foto-przystanku przyszło nam się rozdzielić. Zjazd był w sumie przyjemny, lecz przy wąskiej drodze nie mogłem sobie pozwolić na zbytnie odstępstwa od właściwej trajektorii, a to z uwagi na jadące z naprzeciwka samochody. Ostatecznie do samochodu dotarłem w dobrym zdrowiu i jeszcze lepszym humorze kwadrans po ósmej. Około dziewiątej zameldowałem się w „B&B Sole e Stelle” gdzie czekała już na mnie gorąca i wielce smakowita kolacja. Tego dnia przejechałem w sumie tylko 46,6 kilometra (z czego 27,4 km przedpołudniem i 19,2 km wieczorem) pokonawszy jednak co najmniej 1601 metrów przewyższenia. Oba górskie odcinki pojechałem na swym najwyższym poziomie. Niemniej wyniki te były zasługą nie tylko mojej dobrej formy. Biciu prywatnych rekordów sprzyjała również charakterystyka wybranych na ten dzień wzniesień. Po pierwsze każde z nich było na tyle strome, iż przy jeździe w odpowiednio mocnym rytmie mogłem szybko „zdobywać” kolejne metry przewyższenia. Po drugie podjazdy te aczkolwiek wymagające nie były jednak ekstremalnie trudne, co zmniejszało ryzyko przeliczenia się z siłami. Po trzecie w końcu były one stosunkowo krótkie i amatorowi mego pokroju ich przejechanie zajmowało około 40 minut.  Co za tym idzie w takim zakresie czasu łatwiej było o utrzymanie najwyższych obrotów jazdy niż przez pełną godzinę.