banner daniela marszałka

Mottarone

Autor: admin o środa 7. lipca 2010

W imieniny miesiąca czyli siódmego dnia lipca  wybraliśmy się na wycieczkę za miedzę do pobliskiego Piemontu. Moim celem była położona po zachodniej stronie Lago di Maggiore góra Mottarone. Ze wschodu wiedzie nań 20 kilometrowy podjazd od miasteczka Stresa, leżącego nad brzegiem tego wielkiego nie tylko z nazwy jeziora. Od zachodu wspinaczka jest krótsza i rozpoczyna się z wyższego poziomu, acz mimo  tego uchodzi za nieco trudniejszą. To właśnie zachodni szlak pod Mottarone bywał używany na Giro d’Italia. Dlatego postanowiłem, że przejedziemy się do miejscowości Orta San Giulio leżącej nad pięknym jeziorkiem Lago d’Orta. Jest ona uznawana za jedno z najpiękniejszych miasteczek w całej Italii. Mogłem więc być spokojny o to, że gdy będę w górach realizował swe sportowe ambicje to Iwona będzie mogła miło i ciekawie spędzić dwie godziny naszej rozłąki. Według „route michelin” czy „google maps”  do Orty mogliśmy dojechać nawet w godzinę. Okazało się to mało realne. Jak zwykle znakomicie zorganizowani ruszyliśmy z Bobbiate kilka minut po dziewiątej. Na początku dojechaliśmy do wiodącej na południe autostrady A-8. Na wysokości Gallarate mieliśmy odbić na zachód, lecz tu właśnie zaczęły się moje problemy z nawigacją. Po dłuższej chwili udało mi się wskoczyć na drogę krajową SS-33, po czym jadąc przez Somma Lombardo, Vergiate i Sesto Calende dojechaliśmy do granicy  Piemontem na moście nad rzeką Ticino. Dalej trzymaliśmy się zachodniego brzegu jeziora Maggiore aż do Arony. Dopiero w tym mieście ponownie odbiliśmy na zachód mając do pokonania kręty podjazd ku wiosce Invorio. Po zjechaniu do Gozzano aby dotrzeć do Orty musieliśmy już tylko trzymać się drogi SR-229. Na koniec zjechaliśmy z niej w głąb półwyspu, na którym ulokowana jest Bagnera – najpiękniejsza część Orta San Giulio.

Włodarze Orty znają walory swej miejscowości stąd na tłumnie zjeżdżających tu turystów tuż przed zejściem na starówkę i brzeg jeziora przygotowano spory parking przy ulicy via Panoramica. Na nim właśnie, chcąc nie chcąc w pełnym słońcu, zdecydowaliśmy się „porzucić” nasz samochód. Za godzinę parkowania trzeba było zapłacić 1,50 Euro. Jazdę rozpocząłem o wpół do dwunastej przy niezbyt mi odpowiadającej temperaturze 30 stopni. Z parkingu skręciłem w prawo aby po przejechaniu kilometra w lekko pofałdowanym terenie wrócić do ronda, na którym via Panoramica zbiega się z via Domodossola alias SR-229. Przejeżdżając ową krzyżówkę na wprost mogłem rozpocząć podjazd pod Mottarone, który na Giro d’Italia był jak dotąd obecny czterokrotnie, lecz po raz piąty pojawiła się już za rok na etapie z Bergamo do Macugnany. Narciarze po zboczach Mottarone zaczęli śmigać już w pierwszej dekadzie XX wieku. Natomiast uczestnicy z Giro zajrzeli tu po raz pierwszy w 1966 roku na etapie z Parmy do Arony. Co ciekawe w różowej koszulce jechał tego dnia Vittorio Adorni (triumfator GdI z 1965 roku), którego żona Vitaliana przez lata była instruktorem narciarskim w tutejszej szkółce narciarskiej. Premię górską wygrał znakomity hiszpański góral Julio Jimenez, etap po solowej akcji Włoch Franco Bitossi, zaś wspomniany Adorni stanął na wysokości zadania i obronił prowadzenie w wyścigu.

Wyścig wrócił w te strony dopiero po trzech dekadach. Niemniej w 1997 roku na etapie do Borgomanero liderzy odpoczywali po kluczowym dla losów tej edycji odcinku z metą w Breuil-Cervinia. Dzień później na górskich drogach między Lago d’Orta i Lago di Maggiore w głównych rolach wystąpili typowi harcownicy. Na premii górskiej pierwszy był Filippo Casagrande (młodszy brat lepiej znanego Francesco), lecz na mecie etapu ograł go inny Włoch Alessandro Baronti. Ciekawiej było cztery lata później gdy na etapie do Arony podjazd pod Mottarone trzeba było pokonać dwukrotnie. Wielki popis swych wspinaczkowych umiejętności dał wówczas Gilberto Simoni. Słynny „Gibo” wprost upokorzył swych rywali, tym sposobem przypieczętowując swój pierwszy generalny sukces w Giro. Na wzniesieniu odjechał od wszystkich jak chciał i mimo ponad 40 kilometrów zjazdu i płaskiego terenu dojechał do mety na solo z przewagą 2:25 nad Paolo Savoldellim, 2:43 nad Giuliano Figuerasem i Daniele De Paolim oraz 3:03 nad grupką ze swymi najgroźniejszymi rywalami w „generalce”! Wyczyn tym bardziej niebywały zważywszy na fakt, iż tego dnia zachodni podjazd pod Mottarone liczył sobie ledwie 10,6 kilometra, gdyż na dobre zaczynał się dopiero w Armeno po łatwym odcinku „falsopiano” od Borgomanero.

Ja postanowiłem niczego sobie nie oszczędzać i pokonać to wzniesienie w jak najpełniejszym wymiarze. Po przejechaniu wspomnianego ronda czekało na mnie 650 metrów solidnego podjazdu ulica via Marconi do wioski Lergo. Potem zakręt w lewo i wjazd na drogę biegnącą równolegle do SR-229. Drugi kilometr podjazdu był niemal płaski. Dopiero po dojechaniu do wioski Carcegna na łuku w prawo stromizna skoczyła do 9 %, zaś cały trzeci kilometr przytrzymał na poziomie powyżej 7 %. Po przejechaniu 3600 metrów minąłem zbieg mojego szlaku z drogą od Masino, którą wykorzystano jako dojazd podczas obu wspomnianych edycji Giro z przełomu wieków. Trzysta metrów zjechałem lekko w lewo na Viale Cadorna przy której po prawej stronie stał kościół z szarego kamienia oraz dwa pomniki: pierwszy wystawiony na cześć zakonnika, zaś drugi ku chwale żołnierzy z formacji strzelców alpejskich. Dokładnie po pokonaniu 4,5 kilometra dotarłem do sporego budynku, w którym mieści się siedziba władz gminy Armeno. Przed nią uwagę zwraca zwieńczony figurą orła monument. Do tego miejsca podjazd miał średnie nachylenie tylko 4,9 %, lecz max. ponad 11 % po przejechaniu 3700 metrów od ronda. Dalej musiałem wjechać w wąską uliczkę via Badanelli, która biegła między ratuszem a sąsiednim budynkiem. Jeszcze przez pół kilometra jechało się bardzo przyjemnie, lecz chwilę później zaczęły się prawdziwe schody.

Na zachodniej stronie Mottarone najbardziej wymagająca jest bowiem środkowa faza podjazdu. Najtrudniejszy, szósty kilometr ma średnie nachylenie aż 11 %, z maksimum 17 % po przebyciu 5560 metrów tuż przed osadą Cheggino. Kolejne nie są bynajmniej o wiele łatwiejsze. Stromizna trzyma przez 4600 metrów i kończy się kilkaset metrów za kościółkiem Madonna di Luciago. Oczywiście musiałem tu wrzucić mój tryb na ciężkie czasy czyli „24”. Zresztą zważywszy, że ten kilkukilometrowy odcinek miał średnie nachylenie 9 %, zaś powyżej Cheggino stromizna jeszcze dwa razy szybowała do poziomu 15-16 % nie miałem innego wyjścia. Znacznie łatwiej było przez kolejne 2300 metrów o średnim nachyleniu 4,8 %, które prowadzą do zbiegu via Mottarone z drogą ku osadzie Coiromonte (km 11,9). Na tym odcinku minąłem niewielką kapliczkę o nazwie Rifugio Cortano. W górnej części podjazdu droga z lasu wyjeżdża między górskie łąki, z których widać już przyozdobiony telewizyjnymi antenami wierzchołek góry. Podjeżdża się tu od południowego-zachodu, więc na tym otwartym terenie w środku lata i słonecznego dnia trzeba pokonać również upał. Do szczytu pozostało mi jeszcze 4400 metrów. Pierwsze 3200 metrów o średnim nachyleniu 8,1 % i max. ponad 11 % wiedzie do granicy prowincji Novara oraz Verbano-Cussio-Osola. W tym miejscu zachodni i wschodni podjazd pod Mottarone łączą się. Odbijając w prawo mógłbym zjechać przez Gignese ku Stresie.

Jednak celem był oczywiście pobliski szczyt góry. Pozostało mi do niego 1200 metrów z czego pierwsze pół kilometra miało mieć średnio prawie 12 %. Faktycznie nie było aż tak strasznie, aczkolwiek pierwsze 350 metrów za rozjazdem miało średnio 9,3 %, z momentami o dwucyfrowej wartości. Podjazd skończył się praktycznie na zakręcie w prawo. Jakieś sto metrów za nim ruszają wyciągi na sam wierzchołek Mottarone (1491 metrów n.p.m.). Zatrzymałem się dopiero przy hotelu „Miramonti”. Tam zaczepił mnie turysta z Holandii, który przedstawił się jako Freek z Rotterdamu (skrót od imienia Frederik). Rozmawialiśmy rzecz jasna po angielsku. Wymienialiśmy opinie na temat kolarskich podjazdów w tym regionie Włoch oraz własnych pomysłów na rowerowe wakacje. Mój rozmówca pochwalił się, iż kiedyś miał okazję jednego dnia 5 razy podjechać po dawną „Górę Holendrów” czyli L’Alpe d’Huez. Narzekał, że w domu do najbliższych pagórków, tych z Limburgit ma ze dwieście kilometrów. Na koniec wspomniał, iż zna Polskę, gdyż w sprawach zawodowych bywał w Poznaniu w fabryce Knorra. Na koniec zrobił mi dwa zdjęcia. Fotkę pod ukrytą w krzakach tablicą przy zakręcie zrobił mi inny uprzejmy jegomość. Jako wspinaczkę policzyłem odcinek długości 16,38 kilometra od ronda na dole po prawy zakręt na górze. Wspinałem się nieco ponad godzinę – dokładnie 1h 1 minutę i 38 sekund czyli z przeciętną prędkością 15,945 km/h. Wzniesienie to ma 1127 metrów przewyższenia co przekłada się na średnie nachylenie 6,88 %. W tych warunkach VAM musiał być niższy niż na Monte Generoso czy Cuvignone, lecz i tak wartość na poziomie 1097 m/h uważam za swój dobry wynik.

Pomimo wysokiej temperatury zjazd był przyjemny. Przynajmniej do czasu gdy zderzyłem się z lecącym z naprzeciwka trzmielem. Nie zwykłem jeździć w okularach, więc oberwałem za swoje. Bałem się, że owad nabił mi niezłą śliwę pod okiem. Na szczęście obyło się bez większych konsekwencji. Zjechałem na parking z przebiegiem ledwie 35,2 kilometra o przewyższeniu 1099 metrów wedle licznika, który zwykł zaniżać wskazania amplitudy o jakieś 5 %. Przy samochodzie otrzymałem „rozkaz” szybkiego przebrania się i wskoczenia w adidasy. Iwona była zachwycona Ortą. Zresztą nie musiała mnie długo namawiać na to bym zgodził się na spacer po miasteczku. Po stromych schodach zeszliśmy na starówkę i przez godzinę podziwialiśmy uroki tego miejsca. Zwiedziliśmy chyba każdy możliwy sklep z pamiątkami. Widzieliśmy oryginalne rzeźby z pokręconymi postaciami ludzkimi. Podziwialiśmy piękny widok na Lago di Orta, w tym przede wszystkim na wyspę św Julii – Isola San Julia. Najładniejsze zdjęcia tego miejsca Iwona pstryknęła z pomostu przy Piazza Mario Motta. W miejscowej galerii wytargowaliśmy też przystępną cenę za panoramiczny obraz widokiem owej wysepki.

Tuż przed piętnastą rozpoczęliśmy odwrót do Varese. Niemniej inną drogą niż przed południem, aby zobaczyć kilka nowych miejsc. Dlatego po wyjechaniu z Orty skierowaliśmy się drogą SR-229 na północ przez Omegnę aż po Gravellona Toce. Tam wjechaliśmy na krajówkę SS-33 by na wysokości Ferolo dobić do zachodnich brzegów Lago di Maggiore. Jadąc po via Sempione zatrzymaliśmy się tylko raz pomiędzy Baveno a Stresą. Warto było rzucić okiem na leżące na tym jeziorze wyspy Boromejskie czyli Isola Superiore (Isola dei Pescatori) oraz Isola Bella z pałacem należącym niegdyś do arystokratycznego rodu Boromeuszów rodem z Mediolanu. Podróżując cały czas wzdłuż jeziora dojechaliśmy w końcu do Arony, a następnie przez most nad Ticino wróciliśmy do goszczącej nas od dwóch dni Lombardii. Dalej nie powielając porannych błędów najkrótszym, acz prowincjonalnym szlakiem (SP-17 i SP-1) od Vergiate przez Mornago i Buguggiate dobiliśmy do wschodniego brzegu Lago di Varese. Do miasta wjechaliśmy przez via Filippo Corridoni czyli prawdopodobnie ulicą, na której wyznaczono drugi podjazd na rundzie wyścigu z Mistrzostw Świata 2008 roku. Do domku trafiliśmy tuż przed siedemnastą. Zdążyliśmy na końcówkę relacji z Tour de France, na którym odrodzony Alessandro Petacchi wygrał sprinterski finisz w Reims. Nie mieliśmy sił na wieczorne zwiedzanie Varese. Zamiast tego poprzestaliśmy na oglądaniu półfinału piłkarskich MŚ. Przed meczem postawiłem na Niemców, Iwona na Hiszpanów – jak wiemy zatriumfowała kobieca intuicja.