banner daniela marszałka

Santuari de la Mare de Deu del Mont

Autor: admin o niedziela 10. września 2023

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Cabanelles N-260

Wysokość: 1110 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 931 metrów

Długość: 18,6 kilometra

Średnie nachylenie: 5 %

Maksymalne nachylenie: 14 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Naszym jedynym zadaniem na sobotę 9 września było dotarcie do Hiszpanii przed zmrokiem. Tymczasem Polskę opuściliśmy w piątek tuż przed północą. Pomiędzy przejściem granicznym w Świecku a francusko-hiszpańską granicą w Perthus mieliśmy do przejechania blisko 1800 kilometrów. Z tego względu pierwszą bazę noclegową zaplanowałem nam na północnym krańcu Katalonii. Na booking.com szukałem noclegu w pobliżu „powiatowego” miasta Figueres. Będącego stolicą comarki Alt Emporda. Ostatecznie wybrałem lokal Can Pitu Ferrer w Peraladzie. To miasteczko nad rzeką El Llobregat mające dwa tysiące mieszkańców i bardzo długą historię sięgającą starożytności. Może się ono pochwalić szeregiem średniowiecznych zabytków, w tym XIII-wiecznym zamkiem wybudowanym na zgliszczach warowni z wieku IX. Niemniej dane nam było ledwie rzucić okiem na te skarby przy okazji wyjazdu w niedzielny poranek. Po długiej podróży trzeba było zjeść coś gorącego i dobrze się wyspać. Wspomniany lokal sprawdził się w tej roli, a przy tym miał duży plus w postaci zamkniętego i zadaszonego miejsca parkingowego. Otóż znajdował się ponad niegdysiejszym warsztatem kowalskim ojca naszej gospodyni. W owej ex-pracowni było dość miejsca na nasz samochód, a przy tym jeszcze brama do niej była na tyle wysoka, że można było wjechać autem bez zdejmowania rowerów z dachu. Tym samym tak wieczorem jak i o poranku mogliśmy zaoszczędzić nieco czasu. Nazajutrz pożegnaliśmy Peraladę przed dziewiątą. Co prawda dojazd do podnóża pierwszego wzniesienia miał nam zabrać mniej niż pół godziny. Niemniej po nim czekał nas długi transfer na południowe kresy Katalonii. Chcąc zrobić w tym samym dniu jedną górę na przedgórzu Pirenejów, zaś drugą w rejonie delty rzeki Ebro należało wszystko wcześnie zacząć.

Po kilku kilometrach jazdy zatrzymaliśmy się w Figueres by zatankować samochód do pełna. Potem ruszyliśmy dalej na zachód drogą N-260. Pod koniec tego krótkiego dojazdu minęliśmy Torremirona Golf Club w pobliżu miejscowości Navata. Zarówno mi jak i Rafałowi było ono znane. Osiedle domków na terenie tego klubu było naszą i Darka Kamińskiego bazą na dwie pierwsze noce w trakcie wyprawy do Katalonii i Andory z roku 2016. Można powiedzieć, że podjazd ku Santuari de la Mare de Deu del Mont mieliśmy wtedy pod nosem, ale nie skorzystaliśmy z takiej okazji. Cóż główną atrakcją pierwszego etapu tamtej podróży była wspinaczka do stacji narciarskiej Vallter 2000, zaś do niej łatwiej mi było przyczepić wjazd na przełęcz Coll de Jou. Z kolei drugiego dnia trzeba już było ruszać na południe ku górom masywu Montseny, zaś po drodze zaliczyć jeszcze Rocacorbę w pobliżu Banyoles. Wtedy się nie złożyło, ale teraz pojawiła się jednodniowa okazja by uzupełnić nasze braki w katalońskiej kolekcji. Po dojechaniu na miejsce wyładowaliśmy sprzęty na parkingu za restauracją Can Vila. Miejsce idealne. Dosłownie rzut kamieniem od początku podjazdu, a przy tym jeszcze można było wpaść na kawę do tego lokalu po zaliczeniu pierwszego z naszych górskich zadań. Kwadrans przed dziesiątą byliśmy już gotowi do jazdy. Pogoda słoneczna. Temperatura 25 stopni. Jednym słowem warunki wymarzone. Zjechaliśmy do styku dróg N-260 i GIV-5238. Kilka pamiątkowych zdjęć, włączenie liczników i czas ruszać ku nowej przygodzie. Tuż przed nami swoją wspinaczkę zaczęła kilkunastoosobowa grupa jednolicie ubranych amatorów w różnym wieku i obojga płci.

Ruszyliśmy tuż po nich. Dokładnie o godzinie 9:50. Dla Adriana był to debiut na katalońskich szosach. Rafał wrócił na nie po siedmiu latach. Ze mną sprawa była bardziej skomplikowana. Co prawda w hiszpańskiej Katalonii bawiłem na rowerze tylko raz. Niemniej w sezonie 2022 jeżdżąc po departamencie Pyrenees-Orientales zaliczyłem siedem katalońskich wzniesień. Tyle że po francuskiej stronie granicy. Na pierwsze danie zaproponowałem swym kompanom przeszło 18-kilometrowy podjazd o dwóch obliczach. To znaczy o łatwej dolnej połówce i trudnej górnej partii. Patrząc na profil Santuari MDM ze strony „ramacabici” widać to wyraźnie. Pierwsze 9 kilometrów o przeciętnym nachyleniu ledwie 2,8%. Potem solidne 4,5 kilometra ze średnią 6,8%. Następnie kilkaset metrów płaskiego terenu i 2 kilometry z umiarkowaną przeciętną 4,9%. Po czym mocny akcent na koniec czyli 2,9 kilometra o średniej 9,4%. Do zrobienia w pionie przeszło 930 metrów. Według „cyclingcols” na całym dystansie w sumie przez 3 kilometry mieliśmy się zmagać ze stromizną 10% lub więcej. Naszym celem był de facto szczyt góry. Najwyższej w paśmie El Mont znanym też pod nazwą Albanya i zaliczanym do tzw. Pre-Pirenejów. Jej wierzchołek wznosi się na wysokość 1125 metrów n.p.m. Szosowa droga kończy się zaledwie kilkanaście metrów niżej. Na samym szczycie tej góry stoi Sanktuarium Matki Boskiej Górskiej, którego historia sięga drugiej dekady XIV wieku. Górę tą opiewali przez katalońscy poeci. Nazywali ją „bramą do Pirenejów”. Jednym z nich był Jacinto Verdaguer, którego pomnik całkiem niedawno odsłonięto nieopodal świątyni.

Po starcie mieliśmy do przejechania 600 metrów drogą GIV-5238. Jeszcze przed końcem tego odcinka minęliśmy całą wspomnianą ekipę. Być może byli w niej goście mocniejsi ode mnie i Rafała, a może nawet Adka, ale żaden nie wychylił nosa z watahy. Solidarnie trzymali tempo najsłabszych członków swej grupy. Przynajmniej do czasu gdy podjazd był łagodny, albowiem na metę docierali już pojedynczo lub w małych pododdziałach. Wspomniana dróżka prowadzi do osady Cabanelles i wioski Llado. My jednak już przed pierwszą z tych miejscowości musieliśmy odbić w lewo i wjechać na szosę GIP-5237. Od tego momentu przez ponad sześć kilometrów jechaliśmy konsekwentnie w kierunku północno-zachodnim. Teren wznosił się łagodnie, więc szybko połykaliśmy kolejne kilometry. Pierwsze osiem kilometrów pokonaliśmy razem w tempie około 25 km/h. Pod koniec szóstego kilometra minęliśmy zjazd ku osadzie Sant Marti Sesserres. Jechaliśmy przez obszar zalesiony, więc przynajmniej gdzieniegdzie byliśmy osłonięci przed słońcem. W połowie dziewiątego kilometra droga skręciła na południe i zaczęła śmielej zdobywać wysokość bardziej krętym szlakiem. Przed nami co raz częściej zaczęły się pojawiać ścianki. Odcinki o różnej długości, na których trzeba było mocniej depnąć. Niektóre z nich serwowały stromiznę na poziomie 12-13%. Oczywiście na tym przeszło 4-kilometrowym sektorze jechaliśmy już znacznie wolniej. To znaczy ja z Adkiem w tempie 14 km/h. Rafał został nieco w tyle i po trzynastu kilometrach tracił do nas niespełna pół minuty. Warto wspomnieć, iż nieco wcześniej tj. po przejechaniu 11,7 kilometra od startu minęliśmy łącznik z dróżką biegnącą z miasteczka Besalu. To alternatywny początek wspinaczki pod Santuari MDM.

Na przełomie czternastego i piętnastego kilometra podjazd na krótko odpuścił. Droga obrała zaś kierunek zachodni. Na szesnastym kilometrze można już było dostrzec w oddali szczyt góry ozdobiony budynkiem wspomnianego sanktuarium. Odcinek niespełna dwóch kilometrów z umiarkowanym nachyleniem skończył się pod koniec szesnastego kilometra, gdy minęliśmy zjazd ku innej świątyni. A mianowicie do klasztoru Monestir de Sant Llorenc del Mont. Wąska asfaltowa alejka znów mocniej zaczęła się piąć, zaś ja musiałem raz jeszcze zmobilizować się aby dotrzymać kroku Adrianowi. Ten zapewne mógłby w dowolnym momencie zerwać mnie z koła gdyby tylko chciał. Niemniej jechał z pewną rezerwą. Taki miał „plan ostrożnościowy” na pierwsze dni tej wyprawy, po tym jak przez cały sierpień dokuczał mu ból w  prawym kolanie. Finiszowaliśmy zatem razem do końca podziwiając widoki w tej skalistej okolicy. Po przejechaniu 18,4 kilometra dotarliśmy na skraj szosy. Niemniej wzięliśmy jeszcze ciasny zakręt w prawo i podjechaliśmy po szutrze do końca ostatniej prostej. Według stravy na pokonanie całej góry potrzebowaliśmy 1h 04:37 (avs. 17,2 km/h). To przekłada się na VAM ledwie 864 m/h. Niemniej trudno było oczekiwać wyższego zważywszy na to, iż do połowy podjazdu teren wznosił się delikatnie. Tam gdzie było sztywniej wspinaliśmy się całkiem żwawo. Na finałowym odcinku powyżej klasztoru trzymaliśmy poziom 1084 m/h. Z naszej kolarskiej mety do sanktuarium trzeba było podejść schodkami. Poczekaliśmy na przyjazd Rafała, który finiszował ze stratą 4 minut. Potem już we trzech weszliśmy na wierzchołek. Słońce mocno grzało i nieco przeszkadzało przy robieniu zdjęć. Z drugiej strony w tych cieplarnianych warunkach nie musiałem zakładać dodatkowej odzieży na zjazd.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/9822303873

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/9822303873

SANTUARI MDM by ADRIANO

https://www.strava.com/activities/9820149503

SANTUARI MDM by RAFA

https://www.strava.com/activities/9820127628

ZDJĘCIA

Santuari-MDM_01

FILM

Napisany w 2023c_Andalucia & Este | Możliwość komentowania Santuari de la Mare de Deu del Mont została wyłączona

Zirmstadl (from Aschau im Zillertal)

Autor: admin o niedziela 13. sierpnia 2023

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Aschau im Zillertal

Wysokość: 1795 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 1225 metrów

Długość: 10 kilometrów

Średnie nachylenie: 12,2 %

Maksymalne nachylenie: 20 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

W sobotę po powrocie z Melchboden pojechałem z Iwoną do Mayrhofen. Miasteczka, które gościło uczestników Giro d’Italia z roku 2009 czyli edycji zorganizowanej na stulecie tej imprezy. Jej trasa była o tyle nietypowa, iż peleton „La Corsa Rosa” odwiedził Alpy już w pierwszym tygodniu, zaś ostateczne rozstrzygnięcia zapadały w Apeninach. Komentowałem wówczas w Eurosporcie dziewięć pierwszych etapów tego wyścigu czyli również szósty wygrany na solo przez ś.p. Michele Scarponiego. Niemniej spacer po ulicach tego górskiego kurortu nie był główną atrakcją naszej wycieczki. Ruszyliśmy w góry. Tym razem w stylu „na leniucha” czyli z wykorzystaniem podniebnego tramwaju Ahornbahn. Ta ponoć największa gondola w Europie może pomieścić max. 160 osób. Leci z poziomu 670 metrów na wysokość 1968 metrów n.p.m. w tempie 10 m/s. Tym sposobem swą trasę o długości 3045 metrów pokonuje w nieco ponad sześć i pół minuty. Z kolei w niedzielny poranek chcąc zaliczyć ostatni punkt naszego wspólnego programu musieliśmy wyjechać z Tyrolu. Pojechaliśmy przez Gerlospass do wioski Krimml w landzie Salzburg by zobaczyć największy z austriackich wodospadów. Ma on łączną wysokość aż 385 metrów, przy czym składa się z trzech progów o wielkości 145, 100 i 140 metrów. Znajduje się na terenie Parku Narodowego Wysokie Taury. Już w XIX wieku wzdłuż lewego brzegu rzeczki Krimmler Ache powstała pierwsza ścieżka turystyczna, którą obecnie odwiedza 400 tysięcy osób rocznie. Aktualna wersja tej trasy ma długość 4,15 kilometra oraz 431 metrów przewyższenia. Po drodze mija się plac widokowy oraz siedem platform, z których można podziwiać różne fragmenty tutejszego cudu natury.

Wczesnym popołudniem byliśmy już w naszym Aschau im Zillertal. Kilka słów o gminie, która gościła nas przez osiem dni i dziewięć nocy. Ma ona niespełna 1900 mieszkańców i powierzchnię nieco ponad 20 km2. Właśnie z tym obszarem związana jest pewna ciekawostka. Otóż Aschau jest jedną z dwóch gmin Zillertal położonych po obu stronach rzeki Ziller. Tą drugą jest wspomniane już wyżej Mayrhofen. Jak wiadomo kościelne jednostki administracyjne mają granice ustalone przed wiekami, niepokrywające się z obszarami wszelakich województw, regionów czy landów. W tym zakątku Alp granica między diecezjami Salzburg oraz Innsbruck biegnie sobie nurtem Ziller. Tym sposobem dwa kościoły z terenu Aschau podlegają różnym biskupom. Proboszcz z Heiliger Leonhard „spowiada się” ze swej działalności w mieście Mozarta, zaś ten z Maria zum Ziege ma zwierzchnika urzędującego w stolicy Tyrolu. Mieszkaliśmy tu dosłownie 170 metrów od ulicy Hohenstrasse, na której zaczyna się południowy podjazd ku Zirmstadl vel Mizunalm. Wyjechałem z domu tuż po czternastej. Dzień był gorący, szczególnie o tej porze. Na starcie wspinaczki mój licznik odnotował 30, zaś w połowie czwartego kilometra nawet 34 stopni. Tymczasem ja w tych warunkach porywałem się na pokonanie jednej z najbardziej stromych gór jakie w życiu widziałem. Niemniej nie było innego wyjścia. Jak mawiają Anglosasi „there was no tomorrow”. Kończyły się nasze tyrolskie wakacje. W poniedziałek musieliśmy już wracać do Polski. Tym samym to była moja ostatnia okazja na zaliczenie tej wspinaczki. Co najwyżej mogłem poczekać parę godzin, ale wolałem nie zwlekać. Wczesnopopołudniowy upał łatwo mógł się przerodzić w późno-południową burzę. Jak się niebawem okazało w tej sprawie miałem rację.

Aby choć „parę razy” przekręcić korbą zanim zacznę ten podjazd dojechałem do jego podnóża nieco okrężną trasą o długości 750 metrów. Krótki odcinek na Dorfstrasse skończyłem skrętem w prawo tuż po minięciu Gasthof zum Lowen. Przed sobą miałem 10-kilometrowe wzniesienie o przeciętnym nachyleniu aż 12,2%! Sprawdziłem czy kiedykolwiek zaliczyłem premię górską o tak wysokiej stromiźnie. Jak ustaliłem tylko wenecka Bocca di Forca była bardziej stroma, acz o niespełna kilometr krótsza. Tamta wspinaczka na południowym zboczu Monte Grappa miała bowiem średnio 12,4% na dystansie „tylko” 9,1 kilometra. Natomiast sławniejszym pojazdom takim jak: Monte Zoncolan (od Ovaro), Punta Veleno czy Kitzbuheler Horn odrobinę brakowało do 12%. Jak zatem w szczegółach wygląda południowy wariant Zirmstadl? Wszystkie kilometry z dwucyfrowym nachyleniem. Najłatwiejszy (jeśli to właściwe słowo) jest kilometr pierwszy z przeciętną 10,5%. Nieco trudniejsze ósmy i dziesiąty z wartością 10,9%. Wszystkie pozostałe trzymają na średnim poziomie od 12,6 do 13,6%. Można nawet powiedzieć, że na tej górze stromizna rzędu 13% to norma. Najtrudniejszy jest kilometr piąty. Na sam początek miałem do przejechania osiemset metrów ulicą biegnącą wzdłuż potoku Aschauerbach. Po około 550 metrach zostawiłem za plecami ostatnie domy we wiosce. Potem droga skręciła w prawo, zaś po 1200 metrach od startu wspinaczki zawinęła się na ciasnym wirażu w lewo. Sto metrów dalej minąłem Embergstrasse. Dróżkę biegnącą wzdłuż zbocza góry, która łączy początki podjazdów z Ried im Zillertal, Kaltenbach oraz Aschau.

Od połowy drugiego do końca czwartego kilometra szlak prowadził głównie pośród łąk. Tu i ówdzie górska osada lub pojedyncze gospodarstwa. Cały czas ostro pod górę. W pewnym momencie pomyślałem, że nie dam już rady z tą stromizną. Niemniej dobrnąłem do czwartego wirażu, na którym planowałem się zatrzymać. Stoi przy nim „budka” poborcy opłat za wjazd na płatny odcinek Zillertaler Hohenstrasse. Gdy do niej dojechałem spostrzegłem, że za zakrętem teren przez chwilę jest ciut łatwiejszy. Przemogłem się, nie stanąłem, pojechałem dalej. Dotychczasowy segment o długości 4,1 kilometra pokonałem w 27:11 czyli z VAM na poziomie 1114 m/h. Tymczasem kolejne trzy kilometry były „najsztywniejszą” częścią wzniesienia. Droga przez cały ten czas biegła w kierunku południowym. Generalnie w terenie zalesionym, przecinając nurt aż pięciu górskich potoków. W końcu dotarła do rozjazdu, na którym w lewo odchodzi szlak ku Hirschbichlalm i dalej ku Melchboden. Zatem ja musiałem tu odbić w prawo. Po 7,1 kilometra dystansu i około 50 minutach jazdy mój VAM spadł do 1084 m/h. Zatem nieco słabłem. Niemniej nabierałem pewności, iż uda mi się pokonać tą górę bez żadnego przystanku. Następnie przez 1400 metrów droga prowadziła mnie na północ, by w połowie dziewiątego kilometra na dobre wyjść z lasu. Po prawej ręce mogłem wówczas dostrzec dolną stację kolejki linowej Wimbachexpress. Na ostatnim dziesiątym kilometrze znów jechałem na północ. Ku mecie ponad stawem poznanej przed trzema dniami. Przeciągnąłem jednak podjazd dojazdem do gospody Zirmstadl. Jak wynika ze stravy segment o długości 10,18 kilometra pokonałem w czasie 1h 09:03 (avs. 8,9 km/h). Tego dnia wspinałem się z prędkością 1064 metrów na godzinę. Tyrolskie wyniki dobrze rokowały przed wrześniową wyprawą do Andaluzji. Forma była już całkiem niezła. Warto było przelać litry potu na szwajcarsko-włoskim pograniczu.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/9640341583

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/9640341583

ZDJĘCIA

Zirmstadl_sud_01

FILM

Napisany w 2023b_Tirol (Zillertal) | Możliwość komentowania Zirmstadl (from Aschau im Zillertal) została wyłączona

Melchboden (Zell am Ziller)

Autor: admin o sobota 12. sierpnia 2023

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Zell am Ziller

Wysokość: 2035 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 1458 metrów

Długość: 15,7 kilometra

Średnie nachylenie: 9,3 %

Maksymalne nachylenie: 18 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Pomiędzy drugą i trzecią wspinaczką na Zillertaler Hohenstrasse miałem dzień przerwy od roweru. Niemniej w piątek nie traciłem kontaktu z górami. Można nawet powiedzieć, że zaszedłem wyżej niż dane mi tu było wjechać rowerem. Wybraliśmy się z Iwoną na górski trekking. Najpierw pojechaliśmy samochodem w głąb doliny Zamsergrund, aż po parking obok sztucznego jeziora Schlegeisspeicher (1784 m. n.p.m.). Z tego zaś poziomu jak wielu turystów w ów słoneczny dzień weszliśmy na stromy szlak wiodący do Olpererhutte (2389 m. n.p.m.). Do zrobienia z buta mieliśmy niespełna trzy kilometry z przewyższeniem przeszło 600 metrów. A kiedy już doszliśmy do schroniska to wypadało jeszcze podejść odrobinkę dalej i ustawić się w kolejce do zwodniczych zdjęć na sławnym Panoramabrucke. Kto chce niech sprawdzi w necie na czym owa iluzja polega. Nazajutrz w godzinach porannych wybrałem się powalczyć z Melchboden. Runda druga. Tym razem chciałem zdobyć tą górę północnym szlakiem ze startem w Zell am Ziller. Cały dojazd do podnóża tego wzniesienia poznałem już we wtorek. Jadąc do Hippach minąłem bowiem początek mojej sobotniej wspinaczki. Tym razem w ramach rozgrzewki przed kolejnym ultra-stromym podjazdem miałem raptem 4,6 kilometra. Zell am Ziller to gmina mająca nieco ponad 1700 mieszkańców. Co ciekawe pod względem powierzchni jest najmniejszą w Zillertal. Mimo to uchodzi wespół z Fugen za administracyjną i gospodarczą stolicę owej doliny. Ma tu swą siedzibę sąd rejonowy. Historia tej miejscowości sięga VIII wieku, kiedy to z akcją misyjną zawitali w te górskie strony mnisi z diecezji salzburskiej. Ślad po tym wydarzeniu widać zresztą w aktualnym herbie tyrolskiego Zell. Miasteczko to słynie z „Gauderfest”. Jednego z najstarszych festiwali folklorystycznych w Tyrolu. Trwa on cztery dni i jest organizowany rokrocznie na początku maja.

Zell am Ziller do spółki z ośrodkami w Gerlos i Konigsleiten tworzy od roku 2000 teren narciarski Zillertal Arena. Do dyspozycji narciarzy jest tu w sumie 150 kilometrów tras obsługiwanych przez 52 wyciągi, które są w stanie przewieźć 85 tysięcy osób na godzinę. Nie wiem czy Osterreich Rundfahrt korzystał kiedykolwiek z podjazdów na Zillertaler Hohenstrasse. Niemniej dzięki memoire-du-cyclisme ustaliłem, iż w latach 1991-95 etapy tego wyścigu kończyły się właśnie w Zell am Ziller. Jeden z nich, ten z 1992 roku wygrał Georg Totschnig. Północny podjazd na Melchboden był najdłuższym z sierpniowego kwartetu. Pozornie najłagodniejszym z nich, ale z pewnością nie najłatwiejszym. Przeciętne nachylenie tego wzniesienia to nieco ponad 9%. Co robi wrażenie, acz nie takie jak dwucyfrowe wartości. Średnia ta byłaby znacznie wyższa gdyby nie urozmaicony teren na ostatnich kilometrach tej wspinaczki. Dolna i środkowa tercja tego podjazdu jest nie mniej stroma niż ścieżki z Hippach czy Ried im Zillertal. Na dystansie 10,8 kilometra trzeba tu pokonać przewyższenie 1223 metrów co daje średnią aż 11,3%. Na kilometrach siódmym i jedenastym oscyluje ona w pobliżu 13%. Niemniej sektor górny to już przeplatanka zjazdów i podjazdów z przewagą tych drugich. W teorii do zdobycia pozostaje ledwie 221 metrów na dystansie 4,5 kilometra. Natomiast w praktyce do pokonania w pionie na tej końcówce mamy 256 metrów w trzech kawałeczkach o łącznej długości 2,7 kilometra. Według „cyclingcols” na całej tej górze jest w sumie 9,7 kilometra odcinków o nachyleniu co najmniej 10%, zaś najtrudniejszy 5-kilometrowy segment ma średnio 12%. Tyle wiedziałem o owej górze przed startem. Naiwnie uznałem zatem, iż trzeba będzie przetrwać pierwsze 11 kilometrów wspinaczki, a potem to już względny luzik.

Z Ferienwohnung Maria Lechner podobnie jak we wtorek wyjechałem parę minut po ósmej. Tym razem było nieco cieplej. Na płaskim dojeździe miałem 16 stopni. Po niespełna 11-minutowej rozgrzewce odbiłem od rzeki skręcając w prawo. Na samym początku jazda przez teren zabudowany. Najpierw przejechałem przez Zellberg, zaś nieco wyżej byłem już we wiosce Reisch. Na pierwszym kilometrze dwa wiraże, w pierwszej połowie drugiego kilometra trzy kolejne. Potem długi na 1300 metrów odcinek w kierunku północnym. Jadąc nią w połowie trzeciego kilometra minąłem Herz-Jesu Kapelle. W tej wstępnej fazie wszystkie kilometry w przedziale od 11 do 12,5%, przy czym każdy kolejny sektor trudniejszy od poprzedniego. Za szóstym zakrętem droga zaczęła nieco odpuszczać. Na czwartym i piątym kilometrze nachylenie wynosiło „ledwie” 9,6%. W połowie piątego kilometra minąłem wioskę Burbach. Jakieś czterysta metrów za wirażem nr 8 napotkałem bramkę z poborem opłat. Ten wjazd na płatny odcinek Zillertaler Hohenstrasse znajduje się na wysokości tylko 1100 metrów n.p.m. Powyżej niej droga częściej wiodła wśród drzew niż jak dotąd pośród łąk. Można więc zażartować, iż zmotoryzowani kierowcy płacą tu „myto” za hałasowanie w lesie. Pierwsze 6 kilometrów z małym hakiem czyli cały odcinek do dziewiątego zakrętu, na którym trzeba było pokonać 700 metrów w pionie, przejechałem w 38:23 co oznaczało VAM 1094 m/h. Tu zaczynał się kręty i nadal bardzo stromy sektor leśny. Zanim skończył się dziesiąty kilometr tej morderczej wspinaczki zaliczyłem już osiemnaście wiraży. Na czternastym minąłem dróżkę, którą mógłbym zjechać prosto do Aschau.

Po ostatniej zmianie kierunku jazdy jeszcze jeden bardzo ciężki kilometr. Minąłem na nim zjazd ku gospodzie Grunalm. Niebawem po przebyciu 10,8 kilometra od Zell am Ziller mogłem się w końcu  odprężyć na krótkim odcinku z przejazdem obok Alpengasthof Hirschbichlalm. Ten alpejski zajazd świętował w tym roku swe 50-lecie czyli jest kilka starszy niż asfaltowa wersja Zillertaler Hohenstrasse. Trzysta płaskich metrów do zakrętu nad potokiem Talbach. Po nim króciutki zjazd i ścianka o długości 300 metrów. Potem chwilka płaskiego terenu i kolejny, tym razem przeszło półkilometrowy zjazd. Do tego pod koniec stromy tzn. z ujemnym nachyleniem aż 11%. Następnie jakby dla kontrastu cały kilometr na wschód ostro pod górę ze stromizną niekiedy przekraczającą 15%. Jednym słowem niezła sinusoida. Przyznam, że ten teren góra-dół męczył mnie bardziej niż wcześniejsza bardzo trudna, lecz stała wspinaczka. Ciężko było złapać właściwy swoim możliwościom rytm jazdy. W połowie czternastego kilometra droga skręciła na południe. Przez kolejne 600 metrów teren znów opadał, acz tym razem łagodnie. Na początku piętnastego kilometra zacząłem ostatnią fazę tej wspinaczki. Jeszcze jeden ciężki kilometr z chwilowym maksem 16,5%. Dopiero ostatnie 350 metrów znacznie łagodniejsze. Z rozpędu zjechałem jeszcze ku Jausenstation Melchboden, gdzie byłem świadkiem odjazdu górskich taksówek. Według stravy cały podjazd o długości 15,78 kilometra pokonałem w 1h 33:27 (avs. 10,1 km/h). VAM raptem 929 m/h, ale tzw. prędkość pionowa musiała mocno spaść na ostatnich kilometrach. Dopóki było mocno pod górę trzymałem całkiem zdrowe tempo na poziomie około 1030 m/h.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/9632782716

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/9632782716

ZDJĘCIA

Melchboden_nord_01

FILM

Napisany w 2023b_Tirol (Zillertal) | Możliwość komentowania Melchboden (Zell am Ziller) została wyłączona

Zirmstadl (from Ried im Zillertal)

Autor: admin o czwartek 10. sierpnia 2023

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Ried im Zillertal

Wysokość: 1795 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 1241 metrów

Długość: 12,3 kilometra

Średnie nachylenie: 10,1 %

Maksymalne nachylenie: 20 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Na swój drugi pojedynek ze stromymi podjazdami na Zillertaler Hohenstrasse poczekałem do czwartkowego popołudnia. W międzyczasie nie sposób było się nudzić, choć pogodę mieliśmy w kratkę. We wtorek po zaliczeniu południowego Melchboden pojechałem z Iwoną do Wattens by obejrzeć kryształowe dzieła zgromadzone w Muzeum Swarovskiego. Nazwisko założyciela tej firmy zdradza jego słowiańskie pochodzenie. Tym człowiekiem był urodzony w 1862 roku w północnych Czechach szlifierz szkła o imieniu Daniel. W wieku 30 lat opatentował on maszynę do szlifowania kryształu, po czym w roku 1895 roku przeniósł się wraz z rodziną do tego tyrolskiego miasteczka. Po Wattens skoczyliśmy jeszcze na spacer po starówce pobliskiego Hall in Tirol. Swoją drogą z ulic obu tych miejscowości można rozpocząć wymagające wspinaczki. Otóż z Wattens można podjechać do Wattener Lizum (1395 m. n.p.m.) robiąc podjazd o długości 11,3 kilometra i przeciętnym nachyleniu 7,5%. Jeszcze ciekawsze opcje daje Hall in Tirol. Jest ono punktem startu do dwóch stromych wspinaczek. Pierwsza z nich to Hinterhorn Alm (1514 m. n.p.m.) czyli 12,4 kilometra przy średniej 7,7%, zaś druga to Herrenhausern (1504 m. n.p.m.) o wymiarach 8,2 kilometra oraz 11,3%. Na tych wakacjach nie miałem na nie czasu, ale przynajmniej dwie z nich chciałbym w przyszłości zaliczyć. W środę pogoda była kiepska, lecz mimo to ruszyliśmy się z domu ku nowym celom. Odwiedziliśmy Pertisau położone na zachodnim brzegu Achensee, po czym z krańca szosy w dolinie Gern udaliśmy się na pieszą wędrówkę po górach Karwendel.

Czwartek zaczęliśmy od samochodowej wycieczki do stacji Hintertux, skąd kolej gondolowa Gletcherbus w trzech etapach wywiozła nas na wysokość aż 3250 metrów n.p.m. w pobliże szczytu Gefroene Wand. Zafundowaliśmy sobie tym sposobem nieco zimy w środku lata, zaś dodatkową atrakcją wizyty w tej krainie wiecznego śniegu była możliwość wejścia do Eis Palast czyli jaskini w lodowcu Hintertux odkrytej całkiem niedawno, bo w 2007 roku. Wróciwszy wczesnym popołudniem do Aschau miałem sporo czasu na realizację drugiego punktu ze swego kolarskiego programu. Ponieważ na pierwszy etap wziąłem Melchboden w wersji południowej to dla kontrastu na drugi wybrałem sobie Zirmstadl w opcji północnej. To zaś oznaczało, iż muszę podjechać rowerem do Ried im Zillertal. To gmina o podobnej wielkości co poznana dwa dni wcześniej Hippach. Mieszka tu niespełna 1300 osób, zaś pierwsze wzmianki o tej miejscowości pochodzą z połowy XII wieku. Z domu przy Waldweg wyjechałem tuż przed piętnastą. Na starcie temperatura 26 stopni, ale niebo poważnie zachmurzone. Tym razem do przejechania w ramach rozgrzewki miałem tylko 4,5 kilometra. Jadąc na północ drogą L300 minąłem gminę Kaltenbach. Miejscowość ta może się pochwalić własnym dworcem kolejowym oraz dolną stacją kolejki gondolowej Hochzillertal. Ta w sezonie zimowym wywozi narciarzy na wysokość 1735 metrów n.p.m. w pobliże Zillertaler Schi-Alm. Mój cel na to czwartkowe popołudnie znajdował się w tej samej okolicy, acz jakieś 60 metrów wyżej niż owa szkółka narciarska. Opuszczając drogę biegnącą wzdłuż rzeki Ziller miałem do pokonania w pionie przeszło 1230 metrów na dystansie nieco ponad 12 kilometrów. Jednym słowem była to kolejna premia górska z kategorii double-double.

Według „cyclingcols” wspinaczka ta (oznaczona jako Mizunalm) liczy tylko 11,2 kilometra przy średniej aż 11,1%. Przy tym aż 7,8 kilometra czyli niemal 70% dystansu ma nachylenie co najmniej 10%. Natomiast najtrudniejszy 5-kilometrowy segment straszy wartością aż 13%. W tym kontekście pierwszy kilometr po skręcie w lewo należałoby uznać za łagodny. Na początkowych 900 metrach nachylenie sięgało bowiem co najwyżej 7,5 %. Dopiero po kilometrze pierwszy raz osiągnęło dwucyfrową wartość. Po przebyciu 1,1 kilometra musiałem odbić w prawo. Tymczasem zrazu pojechałem prosto. Gdybym kontynuował ten kurs wjechałbym wkrótce na Aussere Embergstrasse, która przeniosłaby mnie na podjazd pod Zirmstadl zaczynany w Kaltenbach. Niemniej szybko się zorientowałem, że „nie tędy moja droga”, więc zawróciłem by kontynuować wspinaczkę po właściwym szlaku. Po kolejnych 600 metrach wziąłem wiraż w lewo, zaś na początku trzeciego kilometra znów wyjechałem na otwarty i zamieszkany teren. Aczkolwiek tym razem nie była to już zwarta miejska zabudowana, lecz pojedyncze gospodarstwa rozrzucone na górskim zboczu. Po niespełna czterech kilometrach minąłem pensjonat Schonblick, a zaraz potem po przeciwnej stronie drogi dojrzałem pasące się na ogrodzonej łące stadko danieli. Na trzecim i czwartym kilometrze stromizna była już bardzo poważna. Góra twardo trzymała na średnim poziomie 12%. Jechałem jednak mocno czego dowody znalazłem na stravie. Otóż 4,5 kilometrowy segment z dolnej połówki góry tj. odcinek od połowy drugiego do końca szóstego kilometra przejechałem w 24:46 czyli ze średnią prędkością 11 km/h i VAM 1090 m/h.

Począwszy od piątego kilometra droga coraz częściej zaglądała do lasu. W niektórych miejscach był on jednak wyraźnie przetrzebiony za sprawa jakiejś wichury. Mój szlak jeszcze przed półmetkiem obrał na dobre południowo-zachodni kierunek. Trzykrotnie musiałem przejechać po drewnianym mostkach przerzuconych nad górskimi potokami. Tuż za ostatnim z nich (na Riedbach) moja droga połączyła się z szosą biegnącą z Kaltenbach. Tuż za tym łącznikiem minąłem bramkę poboru opłat za wjazd na płatny odcinek Zillertaler Hohenstrasse. Za plecami miałem sztywny kilometr o średniej 13,3%. Niemniej przed sobą dwa najsztywniejsze o wartościach 14%, a nawet 14,3%. Na moje szczęście mogłem tu skorzystać z przełożenia 34/32. Droga ostatecznie wyszła ponad poziom lasu na wysokości 1630 metrów n.p.m. Nieco wyżej minąłem dwa ostatnie wiraże, w tym ten przy chacie myśliwskiej Neuhuttenalm. Poważna część wspinaczki skończyła się po przejechaniu 11,4 kilometra od drogi L300. To jest w pobliżu Kaltenbacher Skihutte oraz mini-zoo Murmelland. Ostatni kilometr z przejazdem obok osiedla domków letniskowych, gospody Zirmstadl i restauracji Platzlalm to już było „małe piwo” w porównaniu z wcześniejszą wysokoprocentową wspinaczką. Swój podjazd zakończyłem w pobliżu stawu Speicherteich. W miejscu gdzie moja droga łączy się z tą, która jeszcze śmielej wspina się od Aschau. Z tego łącznika rusza szutrowy dukt ku osadzie Mizunalm (1860 m. n.p.m.), która w niektórych bazach podjazdów daje nazwę szosowym wspinaczkom z Ried, Kaltenbach czy Aschau. Według stravy segment o długości 12,32 kilometra pokonałem w 1h 09:18 (avs. 10,7 km/h) z VAM 1072 m/h. Dobre odczucia z Melchboden znalazły swe potwierdzenie. Co więcej, tym razem nie miałem żadnego kryzysu po drodze.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/9620701974

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/9620701974

ZDJĘCIA

Zirmstadl_nord_01

FILM

Napisany w 2023b_Tirol (Zillertal) | Możliwość komentowania Zirmstadl (from Ried im Zillertal) została wyłączona

Melchboden (from Hippach)

Autor: admin o wtorek 8. sierpnia 2023

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Hippach

Wysokość: 2035 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 1433 metry

Długość: 13,8 kilometra

Średnie nachylenie: 10,4 %

Maksymalne nachylenie: 18 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Na tym wyjeździe kolarskie wspinaczki stanowiły jedynie „lekturę uzupełniającą” tyrolskie wakacje z Iwoną. Na pierwszym planie było wspólne zwiedzanie Zillertal i okolic. Tym samym z pierwszym wyjazdem na rower poczekałem do trzeciego dnia. W deszczową niedzielę 6 sierpnia zwiedziliśmy zamek Tratzberg. Natomiast w poniedziałek 7 sierpnia przy nieco lepszej pogodzie przed południem zajrzeliśmy w czeluście dawnej kopalni srebra w Schwaz. Natomiast po południu pokonaliśmy malowniczą trasę wokół Stans z przejściem przez wąwóz Wolfsklamm. Główną atrakcją wtorku miała być wycieczka do Swarovski Kristallwelten w Wattens. Jednak przed południem miałem swoje trzy godzinki na sportową aktywność. Jak już wspomniałem w artykule wstępnym spośród tuzina ciekawych premii górskich z naszej okolicy wybrałem te najbliższe domu, ale zarazem najtrudniejsze. Celowałem w cztery podjazdy na szosach Zillertaler Hohenstrasse. Ta wysokogórska droga panoramiczna zaczęła nabierać kształtów już na początku lat 60. XX wieku. Początkowo była szutrowa i służyła przede wszystkim rolnikom doglądającym swych pastwisk. W wersji asfaltowej została oddana do powszechnego użytku w roku 1978. Jest zarządzana przez wspólnotę pięciu gmin leżących u jej podnóża. Jak to często bywa w Austrii górne odcinki tej trasy są płatne dla turystów zmotoryzowanych. Obecnie motocykliści za wjazd płacą pięć, zaś kierowcy samochodów osobowych osiem Euro. Oczywiście busy i autokary mają swoje wyższe stawki, przy czym te drugie mogą mieć długość maksymalnie 10,5 metra. W ofercie są też karnety miesięczne i roczne. Najważniejsze jednak, że cykliści mogą przemierzać te szosowe szlaki za darmo. Zwiedzanie rowerem jest zatem bezbolesne dla portfela, ale kosztuje sporo wysiłku ze względu na niebywałą stromiznę każdego z tutejszych podjazdów.

Na Zillertaler Hohenstrasse mamy dwie premie górskie czyli Melchboden na wysokości przeszło 2000 metrów n.p.m. oraz Zirmstadl na poziomie niespełna 1800 metrów. Wspinaczki ku nim można zacząć w pięciu różnych miejscowościach na odcinku 12 kilometrów. Patrząc od strony północnej są to kolejno: Ried im Zillertal, Kaltenbach, Aschau im Zillertal (w niej mieszkaliśmy), Zell am Ziller oraz Hippach. Droga z dwóch pierwszych prowadzi bezpośrednio na Zirmstadl, zaś trasa z ostatniej wiedzie prosto na Melchboden. W przypadku startu z Zell lub Aschau w górnej fazie wspinaczki można sobie wybrać gdzie chcemy ją zakończyć. Szosowych szlaków jest zasadniczo pięć, lecz punkty poboru opłat tylko cztery. Jeden z nich znajduje się bowiem tuż za stykiem dróg z Ried i Kaltenbach na wysokości około 1380 metrów n.p.m. Przyznam, iż nie liczyłem łącznej długości tych wszystkich tras, ani nawet ich płatnych odcinków. Ustaliłem jedynie, iż chcąc przejechać z Ried do Hippach po Zillertaler Hohenstrasse trzeba pokonać dystans 38 kilometrów z przewyższeniem około 1800 metrów. Na co złożyłby się pełen podjazd pod Zirmstadl i górny sektor wspinaczki na Melchboden szlakiem przez Hirschbichlalm. Natomiast w razie jazdy z południa na północ dane byłyby te same, lecz do zrobienia byłby cały Melchboden w wersji południowej i ostatnie kilometry wspinaczki z Aschau do Zirmstadl. Ja nie miałem czasu na przerabianie tego rodzaju tras. Wybrałem sobie do zaliczenia cztery konkretne wspinaczki. Po dwie z finałem na Melchboden i Zirmstadl. Ku tej pierwszej mecie miałem podjechać z Hippach i Zell, zaś ku drugiej zaczynając w Ried i Aschau. Odpuściłem sobie zatem wjazd z Kaltenbach, który zresztą na ostatnich +400 metrach w pionie pokrywa się ze szlakiem z Ried im Zillertal.

Choć wybrałem sobie na te wakacje wspinaczki na Zillertaler Hohenstrasse nie oznaczało to bynajmniej, iż miałem tu kręcić po Alpach Zillertalskich. Jak można się bowiem dowiedzieć z nieocenionej wikipedii górskie szczyty na zachód od rzeki Ziller należą do Tuxer Alpen zaliczanych do Alp Centralnych wchodzących w skład Alp Wschodnich. Ich najwyższy szczyt to Lizumer Reckner sięgający 2886 m. n.p.m. Pasmo to za swych sąsiadów ma Stubaier Alpen (na zachodzie) oraz Kitzbuheler Alpen (na wschodzie). Natomiast na północy za rzeką Inn góry Karwendel (NW) oraz Rofen (NE). Wspomniane Alpy Zillertalskie położone są nieco dalej na południe. Można powiedzieć, że zaczynają się za miasteczkiem Mayrhofen. Od przeszło stulecia biegnie przez nie granica między austriacką i włoską częścią Tyrolu. Na pierwszy rzut spośród czterech wspomnianych podjazdów wybrałem sobie ten z Hippach do Melchboden. Aby dotrzeć do podnóża tej góry z naszego lokum w Aschau musiałem przejechać 7,3 kilometra. Dystans w sam raz na kwadrans rozgrzewki. Dojazd wiódł spokojną drogą L300 na zachodnim brzegu rzeki Ziller. Hippach to gmina licząca niespełna 1500 mieszkańców, składająca się z dwóch miejscowości tzn. Hippach-Schwendberg oraz Laimach. Tym niemniej de facto tworzy ona jeden organizm z sąsiednimi „komunami” Ramsau im Zillertal oraz Schwendau. Urzędy gmin Hippach i Schwendau znajdują się nawet w tym samym budynku, stojącym nieco na południe od ich granicy. Z Hippach związana jest też historia utworu „Cicha Noc” czyli „Stille Nacht”. Ta kolęda z drugiej dekady XIX wieku powstała w okolicach Salzburga. Niemniej to pochodzące z Hippach rodzeństwo Strasserów kilkanaście lat później rozsławiło ją w krajach Rzeszy, skąd poszła dalej w świat.

Z Aschau im Zillertal wyjechałem wcześnie, bo już kilka minut po ósmej. Dzień zapowiadał się słonecznie. W górskiej dolinie po bezchmurnej nocy było więc rześko. Na pierwszych kilometrach miałem tylko 12 stopni. Tą temperaturę odczułem na własnej skórze. Ubrałem się lekko, gdyż nie chciałem taszczyć zbędnych gramów pod stromą górę. Biorąc pod uwagę na jak stromy podjazd się porywam byłem pewien, że i tak się ostro zgrzeję. Cóż mnie zatem czekało począwszy od ósmego kilometra. Dobrze ponad 1400 przewyższenia na dystansie niespełna 14 kilometrów czyli średnie nachylenie o dwucyfrowej wartości. Według cyclingcols miałem tu do pokonania łącznie 8,7 kilometra ze stromizną co najmniej 10% czyli dwie-trzecie podjazdu na tak wysokim poziomie. Przy tym najtrudniejszy 5-kilometrowy segment o przeciętnej aż 12,4%. Nic dziwnego, że „climbfinder” wycenił ten podjazd niemal równie wysoko co wjazd z Solden na lodowiec Rettenbachferner. Wspinaczka zaczyna się na wysokości nieco ponad 600 metrów n.p.m. W miejscu, gdzie płaską Dorfstrasse trzeba zamienić na odchodzącą w prawo drogę L52. Nie było czasu na adaptację do górskiego terenu. Droga niemal od razu poszła ostro do góry i nie zamierzała odpuszczać. Pierwsze dwa kilometry na poziomie 10 i 11,5%. Teren generalnie odkryty czyli wystawiony na promienie słońca. Do początków trzeciego kilometra sześć zakrętów. Na całym wzniesieniu jest ich siedemnaście. Zacząłem mocno jak na swoje możliwości. Pierwsze 5,1 kilometra przejechałem w 27:32 przy średniej nieco ponad 11 km/h. To moim zdaniem przekładało się na VAM nawet wyższy niż 1069 m/h odnotowane przez stravę. Chyba jednak przesadziłem ze swoim tempem, gdyż w połowie siódmego kilometra goniłem już resztkami sił. Przejechawszy 6,6 kilometra od Hippach stwierdziłem, że muszę się zatrzymać by choć odrobinę odpocząć.

Na spokojnie napiłem się z bidonu. Uspokoiłem oddech i po nieco ponad dwóch minutach ruszyłem dalej. Jak się okazało był to mój jedyny tego typu przystanek na Zillertaler Hohenstrasse. Nie tylko tego dnia, ale przy wszystkich czterech testach w trakcie owych wakacji. Na moje szczęście ósmy kilometr tej wspinaczki czyli dojazd do Mosl, choć solidny był wyraźnie łatwiejszy niż dolna połówka wzniesienia. To dało mi czas na wyregulowanie rytmu jazdy. Potem zostało mi jeszcze do pokonania sześć kilometrów, z czego pięć bardzo ciężkich na średnim poziomie od 11 do 13%. Niemniej na nich żaden kryzys już mnie nie dopadł. Po tej stronie góry samochodem można przejechać niemal 11 kilometrów bez płacenia. Bramka z poborem opłat znajduje się bowiem na wysokości blisko 1740 metrów n.p.m. Tuż za zjazdem ku osadzie Schwendberg. Powyżej tego miejsca mija się jeszcze trzy wiraże. Przy ostatnim z nich w lewo odchodzi szutrowa dróżka do Rastkogelhutte (2124 m. n.p.m.). Natomiast szosa do Melchboden skręca w prawo i zawraca ku dolinie Ziller. Ostatnie 1300 metrów prowadzi zatem na wschód. Tuż przed finałem pół-zakręt w lewo. Meta pod szczytem Arbiskopf wysokim na 2133 m. n.p.m. Po lewej stronie szosy plac parkingowy i lokale gastronomiczne czyli Jausenstation Melchboden. Natomiast po prawej przednie widoki na pozostawioną w dole Zillertal. Aby dotrzeć do najwyższego punktu drogi podjechałem dalsze dwieście metrów na północ. Dopiero tam zszedłem z roweru. Według stravy segment o długości 13,46 kilometra przejechałem w 1h 22:20 (avs. 9,8 km/h). Przy amplitudzie 1433 metrów daje to VAM 1044 m/h. De facto wspinałem się nieco szybciej, ale 2 minuty i 6 sekund straciłem na postoju w okolicy półmetka. W każdym razie te wyniki świadczyły o wyższej formie niż na wyprawie z przełomu czerwca i lipca.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/9604799418

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/9604799418

ZDJĘCIA

Melchboden_sud_01

FILM

Napisany w 2023b_Tirol (Zillertal) | Możliwość komentowania Melchboden (from Hippach) została wyłączona

Forcola di Livigno

Autor: admin o sobota 8. lipca 2023

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Tirano

Wysokość: 2315 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 1875 metrów

Długość: 33,8 kilometra

Średnie nachylenie: 5,5 %

Maksymalne nachylenie: 13 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Góra w sam raz na „gran finale” tej wyprawy. Po pierwsze spore wyzwanie sportowe. Długi podjazd z wysoko usytuowaną metą i olbrzymim przewyższeniem. Po drugie nie mogło być lepszej premii górskiej na zakończenie Giro dei Due Paesi niż wspinaczka ze startem we Włoszech, biegnąca przez Szwajcarię ku mecie na granicy obu tych krajów. Zważywszy, że mieszkając w Tirano mieliśmy ją dosłownie pod naszym nosem pomysł na trasę sobotniego etapu nasuwał się sam. Forcola di Livigno to najwyższa z trzech bram wiodących do wysokogórskiej strefy wolnocłowej Livigno. Gminy mającej niemal 7 tysięcy mieszkańców, choć położonej na wysokości przeszło 1800 metrów n.p.m. Przełęcz Forcola znajduje się w zachodnich Alpach Retyckich, gdzie oddziela Val di Poschiavo oraz Val Lagune w kantonie Gryzonia od Val di Livigno leżącej w Lombardii. Co ciekawe akurat w tym przypadku to szwajcarska dolina znajduje się po południowej stronie Alp. To znaczy w dorzeczu Addy będącej dopływem Padu czyli rzeki zmierzającej do Adriatyku. Natomiast jej włoska sąsiadka wszelkie źródła ze swego terenu wysyła na północ ku rzece Inn, wpadającej do Dunaju kończącego swój bieg w Morzu Czarnym. Ponoć na mapie Włoskiej Republiki są tylko dwa takie przypadki. Drugą jest Passo del Predil na pograniczu Włoch i Słowenii. Zatem wbrew pozorom nie wszystkie ziemie słonecznej Italii leżą po cieplejszej stronie Alp. Droga przez Forcola di Livigno jest otwarta tylko przez pół roku od czerwca do listopada. Przez przełęcz przechodzi granica państwowa, przy czym zastać tu można jedynie włoskich celników. Szwajcarska odprawa celna zlokalizowana jest cztery kilometry dalej na zachód. W La Motta, gdzie rozchodzą się drogi na Forcolę i pobliską Passo del Bernina.

Zdecydowana większość południowego podjazdu na Forcola di Livigno wiedzie przez należący do kantonu Grigioni region Bernina, w którym mówi się po włosku. A ściślej lokalnym dialektem języka lombardzkiego. Wspinaczka zaczyna się w miasteczku Tirano. Niemniej już po przejechaniu 1600 metrów włoską drogą SS38 wjeżdżamy do Szwajcarii. Po drugiej stronie granicy to nadal droga krajowa, lecz z innym numerkiem czyli H29. Blisko 34-kilometrowy podjazd składa się z dwóch sektorów wspinaczkowych przedzielonych długim płaskim odcinkiem. Na początek mamy tu segment z Tirano przez Campcologno i Brusio do Miralago o długości 8,1 kilometra i przeciętnym nachyleniu 6,5%. Potem niemal równie długi kawałek szosy biegnący wzdłuż zachodniego brzegu Lago di Poschiavo i następnie przez Le Prese ku Poschiavo czyli stolicy wspomnianego już regionu Bernina. Na dystansie 7,6 kilometra zyskuje się na nim raptem 52 metry wysokości. Powyżej Poschiavo mamy już niemal stały podjazd o długości 18,5 kilometra i średniej 7%. Zrazu łagodny, lecz dalej już naprawdę solidny. Pierwsze 2100 metrów na dojeździe do San Carlo ma przeciętną tylko 3,8%. Niemniej długi sektor przez Pizzolascio, La Rosa do rozjazdu La Motta to już 12,4 kilometra o średniej 7,7%. Na koniec 4 kilometry przez Val Lagune prowadzące na wschód ku Italii. Całość tej końcówki ma umiarkowaną przeciętną 6,5%. Niemniej ostatnie 2,5 kilometra są trudne. Ich średnia stromizna to 9,1%, zaś przedostatni kilometr trzyma na poziomie 10,1%. W porównaniu z tym wzniesieniem przeciwległy podjazd od strony Livigno jest mikrusem. Ma bowiem mniej niż 500 metrów przewyższenia i de facto ogranicza się do 8 kilometrów wspinaczki z przeciętną 5,2%.

Ostatni podjazd tej wyprawy nie był dla mnie zupełną nowością. Spory jego kawał pokonałem już w sierpniu 2008 roku. Przed piętnastu laty, kilka dni po występie w Alpenbrevet Gold, zatrzymałem się z Łukaszem Talagą na trzy dni w Dolinie Engadyny. Podczas pierwszego z tamtejszych etapów wybraliśmy się na Passo del Bernina (2328 m. n.p.m.). Przełęcz położoną w cieniu Piz Bernina (4049 m. n.p.m.), najwyższego szczytu całych Alp Wschodnich. Podjechaliśmy na nią zarówno od łatwiejszej północnej strony (15,4 kilometra z przeciętną 3,7%) jak i od znacznie trudniejszej południowej z poziomu Poschiavo (17,5 kilometra ze średnią 7,5%). Tym samym „przerobiłem” wówczas 14,5 kilometra i 1040 metrów w pionie z trasy, którą teraz musiałem pokonać chcąc dotrzeć na Forcolę. Ta przełęcz na Giro d’Italia pojawiła się dotychczas tylko raz. Jedynie w 2010 roku na wstępie dwudziestego etapu prowadzącego z Bormio na Passo del Tonale, wygranego przez Szwajcara Johanna Tschoppa. Pierwszy na tą graniczną premię górską dotarł wówczas Australijczyk Matthew Lloyd, który dzięki temu odzyskał prowadzenie w klasyfikacji górskiej 93. Giro. Niemal cały nasz podjazd pokonali też uczestnicy Giro z roku 1954, gdy na etapie z Bolzano do Sankt Moritz podjeżdżali od południa na przełęcz Bernina. Co ciekawe ów odcinek „La Corsa Rosa” też wygrał Helwet, a mianowicie słynny Hugo Koblet. Dodam, iż nieco wcześniej ten sam podjazd przetestowano na dwóch etapach Tour de Suisse z lat 1951 i 1953. Tyle skromnej historii, ale może w przyszłości Giro i TdS będą tu częściej bywać? W październiku tego roku ogłoszono, iż Forcola di Livigno pojawi się na trasie Giro-2024. Jak można przypuszczać w ważniejszej niż uprzednio roli. Na trasie z Manerba del Garda do Livigno-Mottolino kolarze przejadą ją zaledwie 20 kilometrów przed metą piętnastego etapu.

W sobotę mogliśmy ruszyć z domu na rowerach. Do podnóża wielkiej góry mieliśmy tylko półtora kilometra. Wyjechaliśmy z podwórka przed wpół do dziesiątą. Najpierw zjazd do centrum miasteczka, po czym niespełna kilometr na płaskiej Viale Italia. Po paru minutach byliśmy już na rondzie przy Santuario Madonna di Tirano. Ta renesansowa budowla powstała w latach 1505-13. Jest najważniejszą świątynią na obszarze Valtelliny. Uchodzi nawet za jeden z trzech najpiękniejszych kościołów Lombardii po Duomo di Milano i Certosa di Pavia. Sanktuarium szybko minęliśmy wjeżdżając na drogę SS38dirA. Za to drugi z tutejszych skarbów miał nam towarzyszyć niemal do półmetka wspinaczki. Mam na myśli tory kolejowe, po których śmiga Bernina Express. Panoramiczny pociąg kursujący między Tirano i Chur czyli stolicą Gryzonii będącą najstarszym miastem Szwajcarii. Przemykający obok przełęczy Bernina i Albula po najwyżej poprowadzonej trasie kolejowej w Europie. Ma ona długość 144 kilometrów i na całym szlaku aż 55 tuneli oraz 196 mostów. Linia obsługiwana przez Rathischen Bahn (Koleje Retyckie) została wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Tory kolejowe na dojeździe do Poschiavo położone są zasadniczo równolegle do drogi asfaltowej. Na zmianę po lewej jak i prawej jej stronie. Niemniej na niektórych odcinkach najwyraźniej zabrakło miejsca w dolinie, bowiem ułożono je na szosie! Ot szwajcarska egzotyka. Podjazd zaczęliśmy przy umiarkowanej temperaturze 22 stopni. Niebo było z lekka pochmurne, więc trudno by zgadnąć jaka pogoda czeka nas na końcu tak długiej wspinaczki. W dodatku niemal dwa tysiące metrów powyżej miejsca startu.

Piotrek zaczął znacznie ostrożniej niż zazwyczaj. Nie wiem czy czuł w kościach swe piątkowe Gran Fondo czy też po wielogodzinnym wysiłku nie wieszczył sobie kolejnego dobrego dnia na rowerze. Na wyjeździe z Italii zarzekał się, że pojedzie spokojnie. Nalegał bym się na niego nie oglądał. Ja wystartowałem umiarkowanym tempem adekwatnym do swych możliwości z początków tegorocznego lata. Mimo to odjechałem koledze i jako pierwszy wjechałem do Szwajcarii. Granica znajduje się w połowie drugiego kilometra wspinaczki, na wysokości 522 metrów n.p.m. Chwilę później manewrowałem już między torami jadąc przez Campocologno. Zarówno szosa jak i tory przeskoczyły tu na lewy brzeg potoku Poschiavino. Pod koniec czwartego kilometra podjazdu byłem już w Campascio, skąd na zachód odchodzi stroma droga do osady Cavaione (9 kilometrów przy średniej 10,3%). Jeszcze w przededniu tego etapu zastanawiałem się czy będzie mnie stać na zrobienie tej wspinaczki po zjeździe z Forcola di Livigno. Po pięciu kilometrach od wyjazdu z Tirano dotarliśmy do Brusio. Wioski, którą rozsławia jeden z najefektowniejszych wiaduktów na trasie Bernina Express. Tymczasem Pietro odzyskał wigor i jeszcze przed końcem dolnej części wzniesienia bez trudu mnie wyprzedził. Cały segment z Tirano do Miralago na południowym krańcu Lago di Poschiavo pokonał w 31:06. Ja w tym momencie traciłem do niego 33 sekundy. Ponieważ drugą (czyli płaską) kwartę trasy na Forcolę potraktowałem ulgowo to do półmetka różnica między nami urosła do dwóch minut. Pomiędzy La Prese i Sant’Antonio trzeba było uważać na tory poprowadzone prawą stroną szosy. Na wylocie z San Carlo straciłem jeszcze kilkadziesiąt sekund czekając na możliwość przejazdu wąską bramą przy kościółku św. Karola Boromeusza.

Po torach kolejowych nie było tu już śladu. Za Poschiavo wybierają one zachodnią stronę doliny by przez Cavaglię i Alp Grum dotrzeć do najwyższej stacji przy Ospizio Bernina (2253 m. n.p.m.). Szosa biegnie zaś wschodnią flanką Val Poschiavo przez teren niemal niezamieszkany. Po niespełna 20 kilometrach wspinaczki minąłem tylko zjazd ku osadzie Pedecosta. Potem widziałem jedynie pojedyncze gospodarstwa, restauracje jak Pozzolascio (23,2 km) i Sfazu (24 km) oraz górski hotel La Rosa (27,2 km). Tym niemniej podjazd prowadził drogą krajową. W dodatku mierzyliśmy się z nim w letni weekend. Zatem obok nas jeździły liczne samochody, motocykle czy nawet busy. Przy drodze H29 swoje przystanki mają autobusy liniowe. Oczywiście nie brakowało też cyklistów i to nie tylko takich jak my amatorów. Na serpentynach między Sfazu a La Rosa śmignęła mi z naprzeciwka spora grupka „profich” z Bahrain-Victorious. Z grubsza tuzin zawodników tej ekipy. Zapewne przebywających na zgrupowaniu w Livigno. Zakładam, że byli dopiero na początku swego sobotniego treningu. Po zjeździe czekała ich jazda pod górę do Bormio i powrót do bazy przez przełęcze Foscagno i Eira. Natomiast wcześniej w Alta Valtellina może jakoweś Mortirolo lub Stelvio? Na wysokości La Rosa można było przez kilkaset metrów odsapnąć. Potem raz jeszcze trzeba było się przyłożyć na dwukilometrowym dojeździe do miejsca, z którego rozchodzą się drogi na Berninę i Livigno. W La Motta musieliśmy skręcić w prawo ku szwajcarskiemu posterunkowi celnemu (29,8 km). W tym miejscu traciłem do Piotra już ze cztery i pół minuty.

Do ostatniej premii górskiej zostały mi jeszcze cztery kilometry. Z tego pierwsze 1500 metrów łagodne, bo z nachyleniem ledwie 2-3%. Dopiero za mostkiem nad Poschiavino czyli od wysokości 2085 metrów n.p.m. zaczyna się ostatnia faza tej wspinaczki. Najpierw długa prosta w otwartym terenie. Potem dwa zakręty i na koniec znów prosto przed siebie, ale ku coraz lepiej widocznej mecie. Po przeszło dwóch godzinach jazdy taki stromy finał mógł nas dobić. Niemniej całkiem nieźle sobie z nim poradziliśmy. Wyliczyłem, że Piotr finiszował z VAM na poziomie 1090 m/h, zaś ja w tempie 1000 m/h. Ostatecznie lider naszego „zespołu” podjechał z Tirano na Forcola di Livigno w 2h 07:05 czyli ze średnią prędkością 16 km/h. Ja na pokonanie góry nr 7 z mojej listy największych potrzebowałem 2h 12:49 (avs. 15,3 km/h). Na całym podjeździe wykręciłem VAM 847 m/h. Niemniej tak mój wynik, jak i Piotrowe 885 m/h było usprawiedliwione faktem, iż w rejonie Poschiavo przez dobry kwadrans trzeba było jechać po płaskim terenie. Na przełęczy było wietrznie i dość pochmurnie, lecz jak na sporą wysokość relatywnie ciepło. Nie mogło zabraknąć okolicznościowych zdjęć. Natomiast darowaliśmy sobie wizytę w tutejszym schronisku czyli Rifugio Tridentina. Jeden mega-podjazd wystarczył nam na zakończenie wyprawy. Obaj tą samą drogą, czytaj najkrótszą z możliwych, wróciliśmy do bazy. Na liczniku uzbierałem 70,5 kilometra z przewyższeniem 1927 metrów. Nierzadko na dwóch górach bywa mniej. Tuż przed Tirano udało mi się jeszcze nagrać przejeżdżające „trenino rosso” czyli Bernina Express. Do Val di Poschiavo wróciliśmy  nazajutrz, bowiem początek naszej długiej drogi powrotnej do ojczystego kraju biegł górskim szlakiem przez Passo del Bernina i Julierpass.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/9411564897

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/9411564897

FORCOLA di LIVIGNO by PIETRO

https://www.strava.com/activities/9410964869

ZDJĘCIA

Forcola_01

FILM

Napisany w 2023a_Ticino & Lombardia | Możliwość komentowania Forcola di Livigno została wyłączona

Rifugio Malghera

Autor: admin o piątek 7. lipca 2023

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Grosio

Wysokość: 1963 metry n.p.m.

Przewyższenie: 1298 metrów

Długość: 17,9 kilometra

Średnie nachylenie: 7,3 %

Maksymalne nachylenie: ?

PROFIL

SCENA i AKCJA

Po zjeździe z Mortirolo postanowiłem przestawić samochód. Parking przy Via Monte Storile był darmowy tylko przez pierwsze dwie godziny. Ten czas i tak nieco przekroczyłem, więc nie chciałem dłużej kusić losu. Pojechałem na południe, gdzie nowe miejsce znalazłem mu na placu przy Via Milano. W bezpośrednim sąsiedztwie Chiesa di San Giuseppe. W czasie tych przenosin minąłem punkt, z którego miałem zacząć drugi z piątkowych podjazdów. Dlatego po restarcie musiałem zawrócić i przejechać czterysta metrów ku centrum Grosio. Wspinaczka do Rifugio Malghera zaczyna się na styku Via Roma i bocznej Via Valorsa. Wjeżdża się na tą drugą, ale tylko na chwilę, bowiem do wyjazdu z miasteczka służy pnąca się zakosami Via Ezio Vanoni. Ten wstęp i kilka dalszych kilometrów już niegdyś poznałem. W 2014 roku na trzecim od końca etapie Giro della Valtellina przybyłem w te strony wraz z piątką kompanów. Owego dnia najpierw wraz z Adamem Kowalskim zaliczyłem stromą wspinaczkę z Vervio do Alpe di Susen. Po czym w towarzystwie Darka Kamińskiego i Tomka Buszty na ulicach Grosio zacząłem podjazd do Eita. Górskiej osady leżącej na skraju asfaltowej drogi poprowadzonej północnym ramieniem Val Grosina. Przed dziewięciu laty tylko na niej mogliśmy zrobić bez przeszkód kolejne tysiąc metrów w pionie. Dolina ta rozdwaja się na ósmym kilometrze w okolicy osady Fusino. Opcja lewa czyli biegnący ku zachodowi szlak do Rifugio Malghera wówczas był jeszcze zasadniczo szutrowy. Tym niemniej minionej zimy dostałem cynk od wspomnianego już Adama, że obecnie można spokojnie dojechać szosowym rowerem do samego schroniska. Uznałem zatem, iż ten podjazd będzie idealnym uzupełnieniem dnia, w którym po raz trzeci miałem zdobyć sławną Mortirolo.

Anonimowa w kolarskim światku wspinaczka z Grosio do Rifugio Malghera wcale nie okazała się słabsza niż przedpołudniowe Mortirolo w wersji z Tiolo. Miałem tu do pokonania zarówno dłuższy dystans jak i większe przewyższenie. Poza tym pikantniejsze chwilowe stromizny niż na słynnej górze z drugiej strony Valtelliny. Wartość artystyczna też nie mniejsza. Masa ładnych widoczków po drodze. No i rzadkiej urody meta. Cóż zatem mogłem ujrzeć w nagrodę za pokonanie owych 1300 metrów w pionie? Przede wszystkim wybudowane w latach 1888-1919 Santuario della Madonna della Misericordia. Ponoć w sezonie letnim nabożeństwa odbywają się w nim co tydzień. Trzy najważniejsze: na otwarcie i zamknięcie sezonu „halowego” czyli w ostatnią niedzielę maja i drugą niedzielę października, a także 15 sierpnia z okazji Uroczystości Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Tym sposobem zrobiłem sobie kolarską pielgrzymkę między dwiema świątyniami. Powiedzmy, że w podzięce za generalnie dobrą pogodę podczas tej wyprawy. Po trudach owej wspinaczki mogłem zaś przekąsić i wypić co-nieco przy stole przed wspomnianym Rifugio. To całkiem spore schronisko, którego historia sięga początków XX wieku. Powstało dla potrzeb strudzonych wędrowców. Przede wszystkim tych zmierzających do Santuario della Madonna del Muschio, jak bywa też nazywane tutejsze sanktuarium. Ten trzypiętrowy budynek o powierzchni 800 m2 ma aż 90 miejsc noclegowych. Niemniej pozostaje otwarty tylko w sezonie letnim, od połowy czerwca do pierwszych dni października.

Na drodze do tej pięknej okolicy trzeba było wylać sporo potu. Tym bardziej, że wspinaczka przez Val Grosina wiedzie nasłonecznionym zboczem górskim, zaś dzień był gorący. Na pierwszym kilometrach tego podjazdu kręciłem przy temperaturze 34 stopni. Tymczasem sam początek do łatwych nie należał. Już po 600 metrach z wysokości pierwszego wirażu można ogarnąć wzrokiem niemal całe pozostawione w dole Grosio. W połowie drugiego kilometra wjechałem do sąsiadującej z nim wioski Ravoledo. Za trzecim zakrętem trzeba było pokonać kolejny mocny odcinek. Po trzech kilometrach byłem już poza terenem zabudowanym. W połowie czwartego kilometra szosa wyraźnie skręciła na zachód i niebawem minęła boczną dróżkę zmierzającą do osady Gromo. Druga połowa piątego kilometra z dwoma zakrętami i znów większym nachyleniem. Po niej kilkusetmetrowy dojazd do osady San Giacomo. Za nią szlak skręcił na północ i zaproponował mocniejsze procenty. Powoli zbliżałem się do Fusino. Opcje wskoczenia na drogę ku Rifugio Malghera miałem dwie. Można było zjechać w lewo już po przejechaniu 7,1 kilometra od centrum Grosio. Względnie siedemset metrów dalej tuż przed kościółkiem w Fusino. Ja byłem niecierpliwy i skorzystałem z pierwszego wariantu. Tak czy owak na zachód trzeba było odbić nie docierając do sztucznego jeziorka Bacino del Roasco. Na początek miałem tu kilkaset metrów zjazdu zakończonego przejazdem po koronie Diga di Valgrosina. Następnie stromy kawałek wiodący przez usianą domkami łąkę ku miejscu, gdzie moja dróżka połączyła ze swą północną alternatywą. Odtąd droga była już tylko jedna, zaś kierunek niemal do samego końca zachodni.

Pomiędzy Fusino i Rifugio Malghera trzeba pokonać jeszcze 761 metrów w pionie na dystansie 11,7 kilometra. Średnie nachylenie 6,5 % nie robi żadnego wrażenia. Niemniej na tym szlaku jest sporo niespodzianek. Cała masa odcinków z dwucyfrową stromizną. Zakładam, że niektóre krótsze ścianki miały tu nawet 18 czy 20%. Szosa przez pierwsze osiem kilometrów biegła lewym brzegiem Roasco Occidentale. Zakrętów jak na lekarstwo. Za to mnóstwo pojedynczych gospodarstw i małych osad przy drodze. Jednym słowem było „nieco życia na dzielni”. Na jednym odcinku musiałem ominąć roboty drogowe. W połowie piętnastego kilometra skończył się asfalt i przez następne 2100 metrów trzeba było jechać po szutrze. Niemniej akurat na tym odcinku nachylenie było niewielkie, zaś gruntowa nawierzchnia dobrze ubita. Bez przygód dotarłem do Campo Pedruna (1703 m. n.p.m.), gdzie byłem już na wysokości poznanej przed laty Eity. Tymczasem do tegorocznej mety w Val Grosina zostało mi 2,6 kilometra o średniej 10%. Na szczęście do pokonania po asfalcie. Znów kilkunastoprocentowe ścianki. Na osłodę cztery wiraże, jeden wodospad i bajkowe obrazki po horyzont. Szosa skończyła się przy kamiennym mostku, dwieście metrów przed Malgherą. Jednak bez trudu dało się jechać wyżej po naturalnym dukcie. Za świątynią mogłem pocisnąć jeszcze kilkaset metrów ku mecie przy Casera di Sacco (2008 metrów n.p.m.). Wolałem jednak spocząć przed schroniskiem. Wspinałem się do niego przez 1h 29:09. Średnia prędkość 12,4 km/h i VAM 874 m/h. Ogólnie zrobiłem tego dnia 68 kilometrów z przewyższeniem 2564 metrów. Był to mój drugi najcięższy etap. Zaraz po szwajcarskim, na którym zmęczyłem Alpe Gesero i Prepianto. Gdzież mi jednak było do Piotra. Mój przyjaciel w owym dniu pokonał 132 kilometry z przewyższeniem 4065 metrów. Niespełna 6 godzin i 19 minut jazdy czyli avs. 20,9 km/h. Chapeau Bas!

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/9406786236

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/9406786236

ZDJĘCIA

Malghera_01

FILM

Napisany w 2023a_Ticino & Lombardia | Możliwość komentowania Rifugio Malghera została wyłączona

Passo del Mortirolo (Tiolo)

Autor: admin o piątek 7. lipca 2023

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Tiolo

Wysokość: 1852 metry n.p.m.

Przewyższenie: 1133 metry

Długość: 13,8 kilometra

Średnie nachylenie: 8,2 %

Maksymalne nachylenie: 15 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Przejaśnienia, które widziałem na zjeździe z Guspessy nie utrzymały się długo. W czwartkowe popołudnie padało. Ja musiałem zrezygnować z wycieczki do Bianzone i podjazdu pod Brattę (1220 m. n.p.m.). Nie zrobiłem go w 2014 roku. Nie starczyło czasu i tym razem. Niemniej to wzniesienie ma 10,3 kilometra przy średniej 8% i przewyższenie 824 metry. Zatem nie było wysoko na liście życzeń. Spędziliśmy kilka godzin pod dachem m.in. oglądając relację z szóstego etapu Tour de France. Michał Kwiatkowski wyglądał na najmocniejszego z uciekinierów. Niestety na finałowym podjeździe do Cambasque do gry wkroczyła dwójka: Pogacar i Vingegaard. Na tych superbohaterów kolarskiego uniwersum nie ma obecnie mocnych, więc polegli wszyscy harcownicy, w tym walczący do końca „Kwiato”. Wieczorem przeszliśmy się po mieście. Udało się pożegnać ostatni w tym dniu skład Bernina Express ruszający ku Szwajcarii. Na szczęście piątek przywitał nas słońcem. Był to zatem idealny dzień na wysokogórskie wspinaczki. Ja co prawda nie planowałem wjazdów ponad poziom 2000 metrów. Niemniej Pietro marzył o dwukrotnym zdobyciu Passo dello Stelvio. Na najwyższą z włoskich premii górskich wjechał już w 2006 roku najtrudniejszym szlakiem od tyrolskiego Prad. Niemniej w przeciwieństwie do mnie nie zaliczył jak dotąd podjazdów z Bormio i wariantu przez Umbrailpass. Postanowił tą sprawę załatwić za jednym zamachem. Przygotował sobie prawdziwą kolarską ucztę. Na pierwsze danie Stelvio po lombardzku. Na drugie po szwajcarsku. Po czym na deser miał jeszcze połknąć polecane przeze mnie Torri di Fraele. Trasa przez dwa państwa, trzy regiony i tyleż stref językowych. Zważywszy, iż w Val Venosta dominuje język niemiecki, zaś w Val Mustair retoromański. Przeambitna wycieczka na miarę mocnego Gran Fondo czyli około 130 kilometrów dystansu i 4000 metrów przewyższenia.

Ruszyliśmy z domu grubo przed dziewiątą. Najpierw musiałem zawieść twardego zawodnika do Bormio. Z Tirano to jakieś 37 kilometrów jazdy po drodze SS38. Zdziwiła mnie duża liczba tuneli na trasie do słynnego ośrodka sportów zimowych. Czyżby przybyło ich od roku 2014? Mniejsza o to. Piotrek wypakował się z auta na parkingu przed Le Corti Superstore Sigma. Następnie udzielił krótkiego wywiadu „korespondentowi z Rzeczpospolitej”. Po czym o wpół do dziesiątej ruszył na północ ku nowej przygodzie. Ja musiałem zawrócić w kierunku „domu” i przejechać samochodem 23 kilometry. Moją bazą wypadową do obu piątkowych wspinaczek było bowiem Grosio. Miasteczko mające przeszło 4400 mieszkańców. Mogące się pochwalić ruinami dwóch średniowiecznych zamków. W tym XIV-wiecznego wybudowanego przez ród Viscontich. Jak również parkiem rytów naskalnych ze skałą Rupe Magna. Z dwóch różnych stron tej miejscowości miałem się wyprawić na Passo del Mortirolo oraz ku Rifugio Malghera. W teorii nieznane mi dotąd wzniesienia. Przynajmniej zasadniczo, albowiem na obu przejechałem przed laty krótsze odcinki. Na Mortirolo trzy finałowe kilometry, na których trasa z Grosio (Tiolo) pokrywa się z tą od Mazzo. Z kolei na szlaku do Rifugio Malghera widziałem wcześniej pierwsze siedem kilometrów, gdy w 2014 roku podjeżdżałem do wioski Eita. Jako się rzekło na pierwszy ogień miało pójść Mortirolo czy też według geograficznych purystów Passo della Foppa. To była moja trzecia kolarska wizyta na tej przełęczy. Pierwsza miała miejsce w 2008 roku na GF Pantani, gdy wspiąłem się na nią od Mazzo in Valtellina. Za drugim razem zaliczyłem wariant z Edolo przez Monno.

Na Passo della Foppa docierają trzy drogi. Niemniej jedna z nich jest płaska, bowiem wspinaczki z Tirano i Lombro de facto kończą się już w pobliżu Monte Padrio. Tym samym w kontekście tej góry możemy mówić jedynie o podjazdach z Valtelliny oraz Val Camonica. Na szczyt dochodzą zatem tylko dwie przeciwległe drogi wspinaczkowe. Tym niemniej jak przekonuje „climbfinder” można nimi zdobyć Mortirolo na osiem różnych sposobów! Strona ta prezentuje aż sześć tras z Valtelliny (w tym dwa warianty z Mazzo) oraz dwa szlaki z Val Camonica (różniące się środkowym odcinkiem powyżej Monno). Poza tym owych podjazdów wcale nie trzeba kończyć na poziomie 1852 metrów n.p.m. Nieco na południe od przełęczy odchodzi bowiem asfaltowa, acz ślepa droga ku Passo Carette di Val Bighera (2130 m. n.p.m.). Skorzystałem z niej w 2020 roku. Passo del Mortirolo to oczywiście słynna góra z tras Giro d’Italia. Najczęściej wykorzystywana na etapach do niedalekiej Apriki. Od roku 1990 peleton „La Corsa Rosa” już piętnastokrotnie wspinał się po jej stromych zboczach. Przy czym na Passo della Foppa raz nie dotarł. Organizatorzy Giro jedenaście razy wykorzystali hardcorowy podjazd z Mazzo in Valtellina (po raz pierwszy w 1991, zaś ostatnio w 2019 roku). Trzy razy łatwiejszy wariant z Edolo (1990, 2017 i 2022). Natomiast raz podjeżdżano z Tovo Sant’Agata, lecz wówczas premia górska była na wysokości 1718 metrów n.p.m., po czym wyścig wrócił do Valtelliny zjeżdżając do Grosio. Mój piątkowy podjazd nie został zatem jeszcze (w swej pełnej wersji) wykorzystany na wyścigu Dookoła Włoch. Trzy razy posłużył za zjazd. Po roku 2012, także w latach 2017 i 2022. A szkoda bowiem jest sportowo trudniejszy od oponenta z Edolo i krajobrazowo ładniejszy od sąsiada z Mazzo.

Po dojechaniu do Grosio zatrzymałem się na małym parkingu przy Via Monte Storile. Wystartowałem kwadrans po dziesiątej. Na początek miałem do przejechania 1400 metrów po drodze SP27. Delikatnie pod górę, bowiem już na tym odcinku zrobiłem niemal 50 metrów przewyższenia. Podjazd z Tiolo zaczyna się od wjazdu na szosę SS42dirA. To start z poziomu 718 metrów n.p.m. Tym samym jest to wariant wspinaczki o najmniejszej amplitudzie z sześciu jakie można wykonać po tej stronie góry. Skromniejsze Mortirolo można sobie zafundować jedynie startując z Val Camonica i dojeżdżając do Monno od strony Ponte di Legno. Dróżki wiodące z Valtelliny na Passo della Foppa są niczym rzeczki, które kolejno łączą się z sobą by ostatecznie dotrzeć do celu jednym korytem. Najniższy punkt startowy znajduje się w Tovo Sant’Agata. Według „climbfinder” na wysokości 539 metrów n.p.m. Potem mamy poziomy 546 i 557 m. n.p.m. w Mazzo, zależnie od tego czy wybieramy klasyczną trasę z Giro czy też początek na Via Orti. Następnie 590 i 666 m. n.p.m. w Grosotto oraz z centrum Grosio. Na koniec ten mój czyli między Vernugą i Tiolo dwoma północnymi dzielnicami gminy Grosio. Najszybciej łączą się z sobą dwa warianty dróg z Mazzo, bo na wysokości 830 metrów n.p.m. Z kolei Grosotto i Grosio „zlewają” się na poziomie 950 metrów, po czym osiągając pułap 1390 metrów wpadają na dróżkę z Tiolo. Ta wspólna już północna droga łączy się z „klasykiem” z Mazzo na wysokości 1573 metrów. Najdłużej swą odrębność utrzymuje super-stromy wariant ze źródłem w Tovo Sant’Agata. On jednoczy się z resztą na poziomie 1718 metrów, zaledwie półtora kilometra przed finałem.

Wspinaczka z Tiolo jest nie tylko najmniejszą od strony Valtelliny, lecz co trzeba obiektywnie przyznać także najłatwiejszą z zaczynanych na szosach prowincji Sondrio. Aczkolwiek słowo „łatwy” i wszelkie jego odmiany czy synonimy nie pasują do żadnej ze wspinaczek pod Mortirolo. Tym niemniej na drodze przeze mnie wybranej pierwsze kilometry uznać można za umiarkowanie trudne. Według „cyclingcols” na odcinku 5,8 kilometra mamy 406 metrów przewyższenia co daje średnią równo 7%. Na samym początku mamy dwustumetrową prostą biegnącą w stronę kolejnego przejazdu pod wiaduktem, na którym spoczywa droga krajowa nr 38. Za nim nasz szlak skręca w prawo i wpada w teren zalesiony. Nachylenie staje się znaczące, ale na pierwsze dwucyfrowe stromizny trzeba poczekać do połowy trzeciego kilometra. Wąska dróżka długo, bo przez niemal dwa kilometry uparcie zmierza w kierunku południowo-zachodnim. Dopiero po przejechaniu 2,1 kilometra od skrętu Tiolo pojawia się pierwszy wiraż. Po nim w ciągu zaledwie kilometra trzeba pokonać pięć kolejnych. Wzdłuż drogi co pół kilometra rozstawione są brązowe tabliczki z danymi podjazdu. Pojawiają się też inne odmierzające aktualną wysokość bezwzględną, co sto metrów w pionie, poczynając od poziomu 800 m. n.p.m. Za szóstym zakrętem na siódmy trzeba czekać dobry kilometr. Droga na tym odcinku po raz pierwszy wypada z lasu. Nieco wyżej pojawia się najłatwiejszy sektor wzniesienia czyli cały kilometr z przeciętną tylko 3,9%. Na otwartym terenie ładne widoczki. Górskie szczyty po wschodniej stronie doliny. Domki z kamienia ulokowane na zielonym zboczu. Osiołki pasące się na łące.

Od połowy szóstego kilometra znów dłuższy odcinek na południe. Jeszcze przed półmetkiem półkilometrowy segment z wartością 11%, a tuż za nim cały kilometr ze średnią 9,5%. Góra po raz pierwszy przypomniała mi, że mam do czynienia z Mortirolo. Następnie nieco poluzowała, by za łącznikiem ze szlakiem od Grosio i Grosotto jeszcze mocniej poprawić. Teraz już całe półtora kilometra ze średnią 11%. Bardzo malowniczy i kręty odcinek z przejazdem między domkami letniskowymi, na którym minąłem kościółek pod wezwaniem Madonna di Pompei. Tym niemniej dopiero na zjeździe można było tym wszystkim oczy nacieszyć. Na podjeździe ów fragment wzniesienia mocniej mnie przytrzymał. Musiałem bardziej powalczyć by przełamać swą słabość. Głębiej odetchnąć mogłem dopiero na początku jedenastego kilometra, gdy minąłem osadę Biorca. Za nią ponowny wjazd do lasu. Jakieś 300 metrów luźniejszego terenu i już byłem na styku z drogą od Mazzo. O ile na szlaku z Tiolo był spokój i sielanka to na niej co chwilę napotykałem cyklistę zmierzającego na Passo della Foppa. Ze wspomnianego wirażu do szczytu pozostaje 3,2 kilometra i niemal 280 metrów w pionie. Trudny odcinek, ale bez przesady. Generalnie na poziomie 9-10% z luźniejszym dojazdem do samej przełęczy. Na tle innych cyckloamatorów wyglądałem całkiem dobrze. Na owych trzech kilometrach zdążyłem minąć jakiś tuzin śmiałków, zaś mnie wyprzedziła tylko jedna osoba. Jak mogłem się zorientować na samej górze większość z tych osób była członkami dość licznej czeskiej ekipy turystycznej. Zapewne razem ruszyli z Mazzo, po czym dokumentnie się rozsypali na trasie legendarnej wspinaczki rodem z Giro.

Finałowe trzy kilometry z przejazdem obok Rifugio Antonio zmęczyłem w niespełna 17 minut. Po około godzinie i 14 minutach od wyjazdu z Grosio po raz trzeci w życiu zameldowałem się na Passo della Foppa. Dodam dla ścisłości, że prawdziwa przełęcz Passo del Mortirolo (1895 m. n.p.m.) znajduje się nieco dalej na północ ukryta za wierzchołkiem Dos Signol. Kolarska Mortirolo była tego dnia oblegana przez rzeszę amatorów kolarstwa. Jakkolwiek dopiero 15 lipca 2023 roku szlak wiodący na tą premię górską miał być całkowicie oddany w ich władanie. Wokół wiaty postawionej na przełęczy kłębiło się kilkadziesiąt osób. Na zdjęcie przy kamiennej tablicy musiałem sobie dłużej poczekać. Łatwiej o okolicznościową fotkę było przy tablicy znajdującej się przeszło sto metrów za najwyższym punktem drogi. Zajechałem nawet nieco dalej. To znaczy na plac, na którym schodzą się drogi biegnące z Mazzo, Edolo i Monte Padrio. Niemniej to miejsce było z kolei opanowane przez głośnych i brzuchatych „harlejowców” z Niemiec. Ty razem nie planowałem przedłużać sobie wspinaczki o dojazd na Col Carette. Podjazd jeszcze dłuższy, wyższy i wcale nie łatwiejszy niż Mortirolo a’la Tiolo czekał mnie popołudniu po drugiej stronie Valtelliny. Czasu na wykonaniu obu miałem dość sporo zważywszy na rozmiar wyzwania na jakie porwał się Piotrek. Niemniej po wszystkim trzeba było jeszcze pojechać do Bormio by odebrać zmordowanego kolegę. Dlatego wolałem bez zbędnej zwłoki wykonać własne zadania w górach wokół Grosio. Według stravy na ponownie zdobycie Mortirolo potrzebowałem 1h 08:50 co oznaczało średnią prędkość 11,9 km/h i VAM 989 m/h. Czas podobny do tego z sezonu 2008. Niemniej w trakcie GF Pantani pokonując Mortirolo robiło się 1300 metrów w pionie. W dodatku mając już w nogach Passo di Gavia.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/9406776980

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/9406776980

PASSO dello STELVIO by PIETRO

https://www.strava.com/activities/9406428580

ZDJĘCIA

Mortirolo_01

FILM

INTERVISTA CON PROTAGONISTA

Napisany w 2023a_Ticino & Lombardia | Możliwość komentowania Passo del Mortirolo (Tiolo) została wyłączona

Passo di Guspessa

Autor: admin o czwartek 6. lipca 2023

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Sernio

Wysokość: 1850 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 1296 metrów

Długość: 12 kilometrów

Średnie nachylenie: 10,8 %

Maksymalne nachylenie: 17,5 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Przeprowadzka z Porlezzy do Tirano bynajmniej nie oddaliła nas od Szwajcarii. Wręcz przeciwnie z centrum miasteczka do granicy mieliśmy raptem trzy kilometry, zaś z jego północnych rubieży ledwie kilometr. Niemniej Helvetia mogła na nas poczekać. Mieliśmy do niej wrócić dopiero na ostatnim czyli sobotnim etapie. Wcześniejsze dwa dni przeznaczyłem nam na podjazdy z Valtelliny. Już po raz trzeci zawitałem do tej rozległej doliny, pełnej wielce wymagających premii górskich. Za pierwszym razem w czerwcu 2008 roku wespół z Piotrem. Naszą pierwszą górą w tym rejonie było kultowe Mortirolo od Mazzo pokonane na trasie Gran Fondo Pantani. Trzy dni po tym wyścigu dołożyliśmy sobie jeszcze długą wspinaczkę na Passo di San Marco. Następnie w sezonie 2014 w towarzystwie pięciu kolegów wpadłem do Bianzone. Wioski położonej 7 kilometrów na południe od Tirano. Z niej to wyprawialiśmy się zarówno na zachód jak i wschód by poznawać najciekawsze wzniesienia Valtelliny. Często na przekór kapryśnej pogodzie. Łowy były pomyślne. W ciągu dziesięciu sierpniowych dni udało mi się wówczas zaliczyć aż 21 solidnych podjazdów na sporym obszarze od Morbegno po Bormio. Jeden z tych etapów spędziłem na szosach wokół Tirano. Wjechałem stąd na Pra Campo (12,8 kilometra przy średniej 10%) oraz Monte Padrio via Trivigno (18,5 kilometra z przeciętną 7,7%). W tym roku miałem poznać kolejne cztery górki na skromniejszym odcinku od Tresendy po Grosio. Z kolei Pietro jeden z najbliższych dni chciał przeznaczyć na dwukrotne pokonanie Passo dello Stelvio. Na dużej rundzie wokół Bormio mógł wjechać na dach kolarskiej Italii zarówno od strony lombardzkiej jak i gryzońskiej. Jednak realizacja owych planów zależała od warunków pogodowych.

Tymczasem prognozy na czwartek nie były optymistyczne. Dzień zapowiadał się pochmurnie, a nawet deszczowo. Mój kolega powstrzymał się zatem od kolarskich praktyk. Kumulował energię na swój Wielki Piątek. Ja spróbowałem szczęścia przed południem. Wyskoczyłem z domu o wpół do dziesiątej na spotkanie z super-stromą Passo di Guspessa. Odkryłem ją całkiem niedawno. Owszem zdawałem sobie sprawę z tego, iż między Tirano a Tovo di Sant’Agata jest jeszcze jedna droga wspinaczkowa po wschodniej stronie Valtelliny. Niemniej znikąd nie wynikało, iż dociera ona na wysokość aż 1850 metrów n.p.m. Według książki „Passi e Valli in Bicicletta tom. 23” podjazd z Sernio ma tylko 9,45 kilometra i kończy się na poziomie 1490 metrów n.p.m. Niespełna pół kilometra za osadą Le Piane. Wyżej dociera wykres widoczny na mapach google. Dzięki usłudze „street view” można było podejrzeć, iż ta asfaltowa dróżka osiąga pułap 1680 metrów n.p.m. Jednak na tym koniec. Do dziś owej mapy nie zaktualizowano. Oczy na nowe możliwości otworzyły mi dopiero wydarzenia na trasie Giro d’Italia Giovanni Under-23 z sezonu 2022. Trzeci (najtrudniejszy) odcinek tej imprezy poprowadzono z Pinzolo do San Caterina Valfurva. Na jego profilu wyróżniał się stromy podjazd z Tirano na Passo Guspessa. Premia górska najwyższej kategorii na niespełna 60 kilometrów przed metą. Nie ulegało zatem wątpliwości, iż ostatnimi czasy ścieżkę z Sernio pociągnięto jeszcze wyżej. Tym samym łącząc ją z drogą biegnącą po płaskowyżu z Trivigno do Passo del Mortirolo. Na wspomnianym etapie Giro U-23 najszybciej pod Guspessę wspinał się Francuz Lenny Martinez. Niemniej na mecie pierwszy i to z przewagą blisko 5 minut nad najbliższym z rywali zameldował się Anglik Leo Hayter. Dzięki tej akcji młodszy brat Ethana wygrał cały ów wyścig i kilka tygodni później rozpoczął udany staż w ekipie INEOS Grenadiers.

Tirano to miasteczko bywałe na trasach Giro d’Italia. Zakończyły się w nim trzy etapy „La Corsa Rosa”. W latach 1967, 2008 i 2011 zwyciężali tu wyłącznie Włosi tzn. kolejno: Marcello Mugnaini, Emanuele Sella i Diego Ulissi. Natomiast odcinek Giro Rosa z sezonu 2016 wygrała Amerykanka Mara Abbott. Zamieszkaliśmy w apartamencie Vento del Nord. W trzypiętrowym budynku przy Via Monte Massuccio. Nieopodal tej bazy noclegowej zaczynałem przed laty swe zmagania ze stromą Pra Campo. Chcąc się zmierzyć z Guspessą musiałem ruszyć w przeciwnym kierunku. Najpierw krótki zjazd ku najstarszej części miasteczka, gdzie po Ponte Vecchio przejechałem na lewy brzeg Addy. Na dole włączyłem licznik i ruszyłem na północ. Pierwszy kilometr płaski niejako pod prąd wspomnianej rzeki. Na tym odcinku minąłem miejski stadion, gdzie mecze ligi regionalnej rozgrywa zespół U.S. Tiranese. Na drugim i trzecim kilometrze już miałem pod górkę. Co prawda właściwy podjazd zaczyna się na wysokości 551 metrów n.p.m. Niemniej już na dojeździe z Tirano trzeba pokonać pierwsze sto metrów w pionie. Przez półtora kilometra musiałem korzystać z ruchliwej drogi SS38. Z krajówki zjechałem tuż przez Valchiosą wjeżdżając na boczną SP26dirA. Ta meandrując szybko wprowadziła mnie do Sernio. Podjazd już był odczuwalny, ale na razie jeszcze z umiarkowanym nachyleniem 6-7%. Ostra wspinaczka miała się zacząć po przebyciu 1800 metrów od drogi krajowej. Ja pierwszą ostrą ściankę zapewniłem sobie nieco wcześniej, gdy po pięciu kilometrach jazdy zamiast w lewo pojechałem prosto wąską uliczką między jabłonkami. Tym samym na podjeździe ominąłem Biolo. Wpadłem do tej osady na zjeździe. Tak czy owak szybko wróciłem na właściwy szlak. Nie było innej opcji. Od wysokości 690 metrów n.p.m. w stronę Guspessy leci już tylko jedna asfaltowa ścieżka.

Wspinaczka pod Guspessę w dużej mierze prowadzi przez teren zalesiony. Niemniej tego dnia nie musiałem się chować przed słońcem. U podnóża podjazdu miałem raptem 19 stopni i niebo zasnute chmurami. Na górze tylko 12 i odrobinę mżawki. Jak widać na załączonym profilu z „climbfinder” półkilometrowe segmenty z jednocyfrową stromizną należą tu do rzadkości. Więcej było kawałków z wartością od 12 do 14%. Jakiś kilometr za Biolo minąłem pierwszy zakręt. Na całym podjeździe jest ich aż 33. Wszystkie „tornanti” elegancko oznaczone. To znaczy z własną tabliczką, na której podane są informacje na temat: aktualnej wysokości, dystansu pozostałego do premii górskiej i średniego nachylenia na odcinku do kolejnego zakrętu. Jednym słowem wiedziałem co mnie czeka za rogiem. Technicznie też byłem przygotowany na tego rodzaju wyzwanie. Mała tarcza 34. Na kasecie tryby 28 i 32, Ten drugi na najczarniejszą godzinę. Dałem radę bez większego problemu. Owszem na trzecim kilometrze od końca musiałem się dwukrotnie zatrzymać. Ale tylko po to by obejść „zasadzki przygotowane” przez drogowców czyli ciężarówkę i koparkę tarasujące drogę. Jakiś kilometr przed finałem trzeba było przejechać krótki odcinek po nawierzchni betonowej. Stromizna trzymała niemal do samego końca. Meta była oznaczona stosowną tabliczką. Co ciekawe prawdziwa przełęcz Guspessa leży nieco na wschód od tego miejsca, na wysokości „tylko” 1830 metrów n.p.m. Niespełna sto metrów za linią premii górskiej wjazd na drogę Mortirolo-Trivigno, którą przemierzyliśmy startując w GF Pantani 2008. Niemniej na szosie dojrzałem ślad po innych zawodach tego typu czyli GF Stelvio Santini. Całą górę zmęczyłem w około 80 minut, acz nieco czasu straciłem na błędach w nawigacji i blokadach drogowych. Na ostatnich 10 kilometrach powyżej Biolo de facto jechałem przez 1h 08:13. Czyli ze średnią prędkością 8,8 km/h i VAM 1014 m/h.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/9398275120

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/9398275120

ZDJĘCIA

Guspessa_01

FILM

Napisany w 2023a_Ticino & Lombardia | Możliwość komentowania Passo di Guspessa została wyłączona

Alpe Motta

Autor: admin o środa 5. lipca 2023

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Chiavenna

Wysokość: 1863 metry n.p.m.

Przewyższenie: 1533 metry

Długość: 22,4 kilometra

Średnie nachylenie: 6,8 %

Maksymalne nachylenie: 14 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Druga środa była dniem jedynej przeprowadzki w trakcie tej wyprawy. Nie każdy z moich górskich projektów pozwala na taką wygodę logistyczną. Dość powiedzieć, że na naszym ubiegłorocznym szlaku od Pic de Nore przez wschodnie Pireneje po Mont Ventoux potrzebowaliśmy nie dwóch, lecz pięciu baz noclegowych. Teraz musieliśmy się przenieść tylko raz. Mianowicie do Tirano w dolinie Valtellina. To blisko 9-tysięczne miasteczko w lombardzkiej prowincji Sondrio, położone jest południowym krańcu słynnej linii kolejowej Bernina Express. Najkrótsza trasa samochodowa z Porlezzy do Tirano liczy 107 kilometrów i prowadzi drogami krajowymi SS340 oraz SS38. Bezpośredni przejazd zabrałby nam co najwyżej dwie godziny. Po drodze było jednak sporo okazji do dobrej zabawy na rowerze. Zatem trzeba było sobie odpowiedzieć na kilka pytań. Zaliczamy dwie premie górskie, czy z racji transferu tylko jedną? Jeśli dwie górki to czy na obie ruszamy z tej samej miejscówki? No i w końcu: Jaki podjazd lub podjazdy wstawić do środowego programu? Jednym słowem: Gdzie robimy przystanek? Długo i na poważnie myślałem o tym by zatrzymać się w Sondrio. Piotr mógłby z tego miasta (niczym ja w 2014 roku) ruszyć w górę Val Malenco: najpierw do Chiareggio, a potem na Lago di Campo Moro. Ja zaliczyłbym w tym czasie podjazdy Val Fontana oraz Dalico powyżej miasteczka Chiuro. Niemniej ostatecznie zaproponowałem swemu kompanowi wypad do Chiavenny. Co wydłużało naszą samochodową trasę o przeszło 40 kilometrów. Niemniej uradziliśmy, że zaliczamy tylko jeden podjazd, więc czasu było w bród. Mieliśmy ruszyć razem w głąb Val di San Giacomo, ale ku różnym celom. Pietro miał dotrzeć na Passo dello Spluga (2117 m. n.p.m.), zaś Daniele do stacji Alpe Motta. On miał do zrobienia w pionie blisko 1800 metrów, zaś ja przeszło 1500.

Ze względu na długość jak i rozmiar owych wzniesień postanowiliśmy poprzestać na jednej wspinaczce. Choć w pobliżu Chiavenny bez trudu można było znaleźć coś na smaczną dokładkę. Wycieczka na Passo del Maloja (1815 m. n.p.m.) była za długa na tą okazję. Idealną propozycją na środowe drugie danie mógł być za to podjazd z Gordony do Menaroli (1199 m. n.p.m.) czyli 10,9 kilometra o średniej 8,2%, mający przeszło 890 metrów przewyższenia. Niemniej postanowiliśmy zaoszczędzić nieco energii na trzy ostatnie etapy tej wyprawy. Cóż zatem mieliśmy do zobaczenia w środę? Piotrowa Passo dello Spluga to przełęcz w samym środku Alp. Leży między szczytami Pizzo Tambo (3275 m. n.p.m.) i Surettahorn (3027 m. n.p.m.). Ten pierwszy należy do Alp Lepontyńskich, zaś drugi już do Alp Retyckich. Tym samym biegnie przez nią granica między Alpami Zachodnimi oraz Alpami Wschodnimi. Szlak przez tą przełęcz używany był już w epoce rzymskiej. Nieco zapomniany w średniowieczu odżył w dobie renesansu. Natomiast pierwszą nowożytną drogę przez Splugę opracował w latach 1821-23 inżynier z Brescii Carlo Donegani. Ten sam, który parę lat później zaprojektował przeprawę przez Passo dello Stelvio. Co ciekawe nad obiema pracował na zlecenie Habsburgów, którzy wówczas rządzili Lombardią. Trasa przez Splugę łączy Chiavennę z wioską Splugen w Gryzonii. Ma długość blisko 40 kilometrów i jest prawdziwym cudem drogowej inżynierii. Na tym szlaku są aż 72 górskie wiraże, z czego 52 na przeszło 30-kilometrowym włoskim odcinku. Do tego pokaźna liczba tuneli i galerii. Południowa jej część to włoska droga krajowa SS36, zaś północna to szwajcarska H567.

Z dwóch podjazdów prowadzących na Passo dello Spluga zdecydowanie trudniejszy jest ten południowy. Północna wspinaczka to teoretycznie tylko 9 kilometrów ze średnim nachyleniem 7,3% i przewyższeniem 661 metrów. Niemniej dojeżdżając do Splugen od wschodu można do tej końcówki dołożyć jeszcze 25-kilometrowy odcinek o przeciętnej 2,9% zaczynający się w miasteczku Thusis. Wówczas do pokonania w pionie mamy blisko 1400 metrów na dystansie aż 34,6 kilometra. Z kolei klasyczny szlak południowy ma długość 30,2 kilometra. Przy czym w środkowej fazie można skorzystać z nowszej (nieco okrężnej) drogi wokół Lago di Isola i wówczas cała włoska trasa liczy sobie 32,8 kilometra. Tak czy owak różnica wzniesień między Chiavenną a przełęczą to 1785 metrów netto. Natomiast brutto czyli z odzyskami po mini-zjazdach 1813, a nawet 1845 metrów. Autor strony „massimoperlabici” bardzo szczegółowo opisał krótszy z włoskich wariantów tego wzniesienia. Uproszczając jego podział owej góry na liczne kawałeczki można powiedzieć, że wjazd na Splugę drogą SS36 to trzy sektory solidnej wspinaczki przedzielone dwoma niemal płaskimi odcinkami. Najpierw mamy tu 11,3 kilometra o przeciętnej 6,5% z Chiavenny przez San Giacomo Filippo, Gallivaggio, Lirone, Cimagandę aż do Prestone (1065 m. n.p.m.). Następnie 2,5 kilometra luzu w postaci falsopiano i lekkiego zjazdu wokół Campodolcino. Drugi fragment podjazdu to 10,2 kilometra o średniej 7,7% prowadzące przez Pianazzo aż po Diga dello Steutta na Lago di Montespluga. Po nim mamy przeszło 3-kilometrowy płaski odcinek wzdłuż wschodniego brzegu jeziorka. Po czym za wioską Montespluga finałowe 3 kilometry ze stromizną 7,1%. To wszystko było zadaniem dla Piotra. Niemniej ja też przez co najmniej 17,5 kilometra musiałem się trzymać drogi SS36.

W kierunku Alpe Motta mogłem skręcić dopiero po dotarciu do Pianazzo (1401 m. n.p.m.) bądź nieco wyżej korzystając z Galleria Madesimo. Bez wahania wybrałem tą pierwszą opcję. Tym samym po opuszczeniu drogi krajowej zrazu miałem do pokonania 1,1 kilometra o średniej 10,8% po Vecchia Strada Pianazzo-Madesimo. Potem 600 metrów z przeciętną 4,3% między Scalcoggią i Madesimo. Na koniec zaś jeszcze dwa konkretne odcinki. Primo 2,1 kilometra ze średnią 9% do Alpe Motta (1722 m. n.p.m.) i secundo finałowe 1,3 kilometra ze stromizną 9,9% do mety na rozstaju dróg w Motta Alta. Spluga i Alpe Motta wystąpiły w duecie na dwudziestym etapie Giro d’Italia 2021. Ostatni górski odcinek 104. edycji tego wyścigu wygrał Włoch Damiano Caruso z przewagą 24 i 35 sekund nad Kolumbijczykami: Eganem Bernalem i Danielem Martinezem. W XX wieku etapowe finisze Giro dwukrotnie wyznaczano zaś w Madesimo. W 1965 roku podobny do tego sprzed dwóch lat odcinek przez Passo di San Bernardino oraz Splugenpass wygrał Włoch Vittorio Adorni. Natomiast etap z sezonu 1987 zakończono podjazdem z Chiavenny. Triumfował na nim Francuz Jean-Francois Bernard. Spluga po dwakroć pokazała się na trasach Giro oraz Tour de Suisse. Zawsze w roli bramy do ojczyzny danego wyścigu. Tym samym w trakcie GdI podjeżdżano na nią jedynie od strony szwajcarskiej, zaś na TdS tylko z ziemi włoskiej. Premie górskie z Giro wygrywali wspomniany już Adorni (1965) oraz Australijczyk Michael Storer (2021). Natomiast podczas szwajcarskiego Touru Niemiec Lothar Friedrich (w 1957 roku na odcinku do Vaduz) oraz Czech Pavel Padrnos (w sezonie 1998 na etapie do Lenzerheide). Niemal cały włoski podjazd zaliczyli też uczestnicy Giro do lat 23 w sezonie 2020. Etap do Montesplugi podobnie jak cały ów wyścig wygrał Tom Pidcock.

W górę Val di San Giacomo ruszyliśmy kwadrans po jedenastej. O tej porze w Chiavennie było ciepło (około 30 stopni), ale akurat tego dnia gwarancji na słońce nie było. Ponieważ od przyjazdu nad Lago di Lugano moja forma nieco wzrosła miałem nadzieję przejechać z Piotrem dłuższy kawałek środowego wzniesienia. Może nawet utrzymać się z nim do rozjazdu w Pianazzo. Nic z tych rzeczy. Po Alpe Gesero & Prepianto nogi miałem umęczone. Pietro po swym relatywnie lekkim wtorku tryskał energią. W swoim stylu ruszył mocno, bez oglądania się za siebie i szybko mnie urwał. Wolałem się nie szarpać. Ten egzamin trzeba było po prostu zaliczyć. Choćby tylko na „szkolną trójkę”. Plus był taki, że jadąc wolniej niż przed dwunastu laty mogłem się tej okolicy lepiej przyjrzeć. Droga cały czas biegła wschodnią stroną doliny czyli lewym brzegiem potoku Liro, który tuż za Chiavenną wpada do rzeki Mera schodzącej ku temu miastu doliną Bregaglia. W połowie czwartego kilometra, tuż za pierwszą sekcją zakrętów, dotarłem do San Giacomo Filippo. W połowie szóstego kilometra minąłem dwie pierwsze galerie. Pod koniec siódmego kilometra zmęczyłem trudny przejazd przez Gallivaggio ze stromizną sięgającą 11-12%. Ta wioska słynie z maryjnego sanktuarium o przeszło 400-letniej historii oraz stojącej nieopodal 52-metrowej dzwonnicy. Po ośmiu kilometrach byłem już w Lirone, zaś niespełna kilometr dalej w Cimaganda. Wszystkie miejscowości jak z obrazka, warte uwiecznienia na zdjęciach. Pod koniec jedenastego kilometra ciężki wjazd do Prestone, na którym nachylenie sięga 10,5%. Potem odcinek falsopiano wzdłuż miejscowego jeziorka i na dojeździe do Campodolcino. Według stravy segment o długości 12,6 kilometra pokonałem 50:44 czyli około 5 minut wolniej niż w sezonie 2011.

W połowie trzynastego kilometra na łuku w lewo minąłem miejscowy kościół pod wezwaniem Jana Chrzciciela, po czym zacząłem delikatny zjazd. Ten skończył się na rozdrożu, z którego w lewo odchodzi droga SP1. Jak ustaliłem traciłem tu do Piotra już 5 minut. Można więc powiedzieć, iż mój amico jechał podobnym tempem co ja w wieku 35 lat. Być może poprawiłby czas mój i Piotrka Walentynowicza z sezonu 2011 czyli 1h 55:33. Niestety tego się nie dowiemy, bowiem właśnie w tym miejscu wybrał dłuższy szlak przez Isolę. Pomimo tego i tak dotarł na Splugę w równo dwie godziny. Ja pojechałem prosto mijając po chwili dolną stację kolejki linowo-terenowej, która łączy Campodolcino z Alpe Motta. To Funicolare Campodolcino alias Sky Express pokonująca 639 metrów przewyższenia na dystansie ledwie 1,4 kilometra. Miałem już w nogach 13,5 kilometra i właśnie zaczynałem najciekawszy fragment klasycznego podjazdu na Passo dello Spluga. Segment poniżej Pianazzo o długości 3,7 kilometra i średniej 8,5%. Nie tylko ciężki, ale też bardzo efektowny. Po drodze aż 10 wiraży na dystansie ledwie 1200 metrów. Liczne galerie, niektóre będące zadaszeniem zakrętów. Za ostatnią z nich wjazd do Pianazzo. Tam po lewej stronie w dole wodospad Cascata di Scalcoggia wysoki na 180 metrów. Natomiast w prawo moja odskocznia z szosy SS36 czyli wjazd na wąską i z początku bardzo krętą Vecchia Strada do Madesimo. Ta cicha dróżka, wykorzystana zresztą na Giro-2021, umożliwiła mi ominięcie tunelu o długości 556 metrów. Na główną drogę do stacji wyjechałem tuż ponad nim. Po kolejnych 250 metrach byłem już przy zaporze na Lago di Madesimo. Do centrum ośrodka nie wjeżdżałem. W połowie dziewiętnastego kilometra musiałem odbić w prawo. W pobliżu budynku Skiarea Valchiavenna i wyciągu krzesełkowego do Lago Azzuro zacząłem finałowy odcinek wspinaczki do Alpe Motta.

Pod koniec dziewiętnastego kilometra wjazd do lasu i ponad kilometr z solidną stromizną. Gdy z wyjechałem na łąkę byłem już na prostej do Motta di Sotto, w której organizatorzy Giro-2021 wyznaczyli metę dwudziestego etapu. Profi kończyli swe zmagania na wysokości 1723 metrów n.p.m. Ja mogłem pocisnąć do końca szosy. Dlatego w połowie 21-wszego kilometra skręciłem w lewo, aby skończyć swą wspinaczkę w Motta Alta. Za zakrętem chwila luzu, po czym ciężki kilometr z dwoma wirażami. Dopiero mając w nogach 21,6 kilometra dotarłem do planowanej mety na rozstaju dróg. Dojechałem do niej w czasie 1h 41:08 czyli ze średnią prędkością 12,8 km/h i VAM około 910 m/h. Niemniej sprawdziłem jeszcze obie dalsze ścieżki. Najpierw lewą, potem prawą. W obu przypadkach asfalt szybko znikał, co skłaniało mnie do powrotu na rozdroże. Szkoda zwłaszcza tej drugiej końcówki, bowiem ten szlak prowadzi pod Santuario di Nostra Signora d’Europa (1925 m. n.p.m.). Do ekumenicznej świątyni otwartej w 1958 roku celem pojednania narodów Starego Kontynentu. Na zjeździe nie musiałem się śpieszyć. Mój podjazd był znacznie krótszy, więc miałem spory zapas czasu nad Piotrem. Poniżej Madesimo złapał mnie deszcz. Na szczęście tylko przelotny. Pietro dopadł mnie stojącego na serpentynach poniżej Pianazzo. Nastąpiło uroczyste przekazanie kluczy do teamowego samochodu. Dalej mogłem się już z wolna turlać do Chiavenny, robiąc tyle fotek ile dusza zapragnie. Po zapakowaniu się do auta trzeba było dotrzeć w rejon Colico i następnie wjechać na drogę SS38. Do Tirano dotarliśmy dość wcześnie. Na tyle szybko, że udało nam się obejrzeć końcówkę relacji z piątego etapu Tour de France. Na pirenejskim szlaku do Laruns dwie pieczenie na jednym ogniu upiekł Jay Hindley. Natomiast Jonas Vingegaard zadał pierwszy celny cios Tadejowi Pogacarowi.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/9394423303

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/9394423303

PASSO dello SPLUGA by PIETRO

https://www.strava.com/activities/9392690116

ZDJĘCIA

Motta_01

FILM

Napisany w 2023a_Ticino & Lombardia | Możliwość komentowania Alpe Motta została wyłączona