banner daniela marszałka

Pizzo di Meta, San Giacomo & Prati di Tivo

Autor: admin o niedziela 22. czerwca 2014

PODJAZD NR 1 > https://www.strava.com/activities/167646602

PODJAZD NR 2 > https://www.strava.com/activities/167646582

PODJAZD NR 3 > https://www.strava.com/activities/167649184

Po mocnej sobocie w trzech aktach nie było czasu na odpoczynek. Niedziela 22 lipca wcale nie zapowiadała się łatwiej. Można nawet zaryzykować twierdzenie, że miało być trudniej. Kolejny dzień z trzema górami, porównywalnej wielkości i klasy do tych sobotnich. Niemniej tym razem musieliśmy sobie jeszcze poradzić z większą ilością dłuższych transferów samochodowych. To znaczy nie tylko tym jednym wieczornym, ale i paroma innymi pomiędzy kolejnymi wzniesieniami. Dzień zaczynaliśmy w regionie Marche by skończyć go już w Abruzji. Dokładnie zaś w stolicy tego regionu czyli L’Aquili. Mieście, które pięć lat wcześniej zostało nawiedzone przez silne trzęsienie ziemi, które pochłonęło aż 308 ofiar i zniszczyło tysiące budynków. Każda z czekających nas gór została już przetestowana przez największe włoskie wyścigi. Oczywiście przez Giro d’Italia, ale też przez marcowe Tirreno – Adriatico. Do pierwszej z nich mieliśmy ledwie kilka kilometrów. Zaplanowaliśmy pobudkę na godzinę ósmą. Zbudziły nas hałasy za oknem. Okazało się, że w najbliższej okolicy rozegrane zostaną zawody motocrossowe. Co więcej dosłownie kilkadziesiąt metrów od dziedzińca naszego gospodarstwa agroturystycznego urządzono park maszynowy z kilkudziesięcioma motocyklami. Hałas ich silników byłby wstanie obudzić nawet umarłego. Nie byliśmy jednak zainteresowani rolą widzów tego głośnego widowiska. Po zjedzeniu śniadania i spakowaniu naszego ekwipunku tuż przed dziesiątą ruszyliśmy ku własnym wyzwaniom. Pierwszym był podjazd pod Pizzo di Meta (1525 m. n.p.m.). W kolarskim światku znany lepiej pod hasłem Sasso Tetto od nazwy sąsiedniego wierzchołka górskiego. W każdym razie to 14,6 kilometra o średnim nachyleniu 6,8 % i przewyższeniu 995 metrów. Niemniej warto zauważyć, iż na profesjonalnych wyścigach pojawia się on raczej w skróconej wersji z finałem na przełęczy Valico di Santa Maria Maddalena (1455 m. n.p.m.). Wielkie Giro przejeżdżało przez nią dwukrotnie tzn. w latach 1987 i 1990. Za pierwszym razem premię górską wygrał tu Włoch Roberto Conti, za drugim Australijczyk Phil Anderson. W bliższych nam czasach tj. latach 2009-2011 trzykrotnie znalazła się ona na trasach królewskich odcinków T-A.

Bez problemów znaleźliśmy prowadzącą ku nim drogę SP 120, zaś w bocznej uliczce miejsce do zaparkowania samochodu. O 10:20 byliśmy już gotowi na pierwszą rundę naszego niedzielnego pojedynku z Apeninami. Sam początek miał nawet lekko spadkową tendencję. Prawdziwa wspinaczka zaczęła się dopiero półtora kilometra za miastem na wysokości Ponte Romani (496 metrów n.p.m.). Na pierwszych kilku kilometrach minęliśmy kilka niewielkich osad tzn. Brilli (Sant’Eusebio), Marcani, Stinco i w końcu Piobbico (735 m. n.p.m.) po pokonaniu 5,4 kilometra od centrum Sarnano. Droga dobrej jakości, a przy tym kręta i zachęcająca motocyklistów do odrobiny szaleństwa. Poszczególne wiraże zostały dla nich odpowiednio zabezpieczone. Jazda w pełnym słońcu. Już na samym dole było 29 stopni Celsjusza, na trasie max. 32, zaś na górze wciąż 26. Po pokonaniu 12,4 kilometra na wysokości niespełna 1290 m. n.p.m. należało skręcić ostro w prawo, acz i droga na wprost doprowadziłaby by nas do celu, choć niejako „bocznymi drzwiami”. Na przełęcz położoną między niezbyt wyniosłymi wierzchołkami Pizzo di Meta (po prawej) i Sasso Tetto (po lewej) wjechałem w czasie 56:13 pokonując 14,7 kilometra z przeciętną prędkością 15,7 km/h. Potem już na spokojnie pokręciłem się po najbliższej okolicy. Najpierw płaską boczną drogą wzdłuż północnego zbocza Sasso Tetto. Nieco później odkryłem wznoszący się wyżej niż sama przełęcz asfalt po południowo-zachodniej stronie Pizzo di Meta. Dokręciłem 1300 metrów dzięki, którym przekroczyłem pułap 1500 m. n.p.m. Następnie rozpocząłem zjazd, lecz na wysokości około 1400 m. n.p.m. spotkałem jadącego z naprzeciwka Darka. Mój kompan stracił sporo czasu przez błędną decyzję na rozjeździe w połowie trzynastego kilometra. Zawróciłem i razem dojechaliśmy na przełęcz, a potem jeszcze wyżej bo na zachodni skraj Pizzo di Meta. Tym razem nawet kilkaset metrów dalej niż zrobiłem to wcześniej sam. Do Sarnano zjechaliśmy spokojnie, na krótko przed godziną trzynastą.

2014_0622_001

20140622a_sasso tetto

Teraz czekało nas 56 kilometrów dojazdu do podnóża Colle San Giacomo (1110 m. n.p.m.) na pograniczu regionów Marche i Abruzzo. Na Tirreno – Adriatico finiszowano tu trzykrotnie. Najpierw w latach 1977-78, po czym raz jeszcze w sezonie 2007. Wygrywali tu kolejno: Belg Roger De Vlaeminck, Szwajcar Joseph Fuchs i w końcu Włoch Matteo Bono. Na Giro d’Italia w roli etapowej mety św. Jakub wystąpił tylko raz w 2002 roku. Do końca nie mogłem się zdecydować, którą wersję tego wzniesienia lepiej będzie przejechać. Pod względem sportowym bardziej zachęcająco wyglądała opcja północna na terenie regionu Marche. Podjazd ze startem w Ascoli Piceno o długości 16,4 kilometra i przewyższeniu 970 metrów przy średnim nachyleniu 5,9 %. Druga czyli zachodnia opcja zakładała wspinaczkę z początkiem przy drodze SP 49 w dolinie Castellana na terenie Abruzji. Podjazd krótszy i mniejszy, ale bardziej nieregularny to znaczy 11,1 kilometra o przewyższeniu 662 metrów i średniej 6 %, ale z maksem prawie 12 % na ósmym kilometrze. Do Ascoli Piceno mieliśmy łatwiejszy dojazd, acz z drugiej strony więcej czasu zająłby nam sam podjazd. Ostatecznie wybrałem opcję zachodnią głównie z tego powodu, iż tą właśnie drogę wybrali organizatorzy Giro. Ten etap włoskiego touru wygrał Meksykanin Julio Alberto Perez Cuapio, który o 13 sekund wyprzedził Australijczyka Cadela Evansa. U podnóża góry panował nieznośny upał czyli 35 stopni. Aby znaleźć choć trochę cienia nie wypakowaliśmy się na samym dole, lecz w bocznej uliczce na terenie wioski Villa Franca. Dlatego na samym wstępie musieliśmy zjechać niespełna 900 metrów. Pierwsza połowa podjazdu regularna i niezbyt trudna. Na piątym kilometrze tuż przez San Vito okazja do wytchnienia. Potem ostry skręt w lewo na drogę SP 53 della Montagna dei Fiori. W połowie dziewiątego kilometra wyjazd powyżej granicy lasu czyli ciąg dalszy jazdy na rozgrzanej słońcem patelni. Na otwartym terenie jeszcze kilka serpentyn i na sam koniec czterystumetrowa prosta. Wspinaczkę zakończyłem pod wielką tablicą witającą podróżnych w Parku Narodowym Gran Sasso i Monti della Laga. Mój czas 41:37 przy przeciętnej prędkości 16,1 km/h. Prawdopodobnie podjazd dałoby się jeszcze przedłużyć o parę kilometrów aby zakończyć wspinaczkę w stacji narciarskiej Monte Piselli na wysokości 1430 metrów n.p.m. Niemniej mieliśmy za mało czasu na sprawdzanie czy wiedzie do niej asfaltowa droga. Postanowiliśmy więc poprzestać na dojechaniu do miejsca, w którym przed dwunastu laty finiszowali uczestnicy Giro d’Italia.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

20140622b_san giacomo

Po zjechaniu do samochodu czekał nas 55-kilometrowy transfer, tym razem do podnóża Prati di Tivo (1470 m. n.p.m.). W drodze zatrzymaliśmy się na gorący posiłek. O tej porze dnia na restauracje nie było co liczyć. Skorzystaliśmy ze skromnej oferty jednego z przydrożnych barów zamawiając „calzone” czyli rodzaj małej pizzy zwiniętej w kształt pieroga. Niedługo przed osiemnastą wypakowaliśmy się przy zjeździe z drogi krajowej SS 80. Dokładnie 9 kilometrów za miasteczkiem Montorio al Vomano. Niejako na dobicie czekał nas teraz blisko 15-kilometrowy podjazd o przewyższeniu 1040 metrów ze średnim nachyleniem 7,2 % i maxem powyżej 11 %. Sprawdzony na trzecim etapie Giro d’Italia 1975 wygranym przez Giovanni Battaglina. Włoch znany przede wszystkim z „ustrzelenia” wiosną 1981 roku dubletu Vuelta & Giro, sześć lat wcześniej musiał zadowolić się tylko owym sukcesem etapowym, wyprzedzając Baska Francisco Galdosa o 21 sekund. Prati di Tivo powróciło na kolarskie salony w latach 2012-13 wraz z wyścigiem Tirreno – Adriatico. Przed dwoma laty etap z metą w tej stacji wygrał Vincenzo Nibali. Natomiast rok później najlepszy był Chris Froome, zaś nasz Michał Kwiatkowski finiszował czwarty co dało mu niebieską koszulkę lidera wyścigu „Dwóch Mórz”. Na starcie wciąż jeszcze 29 stopni, na górze już tylko 22. Podjazd od startu był konkretny, za wyjątkiem łatwiejszego drugiego kilometra. Początkowo bardzo kręty. Dość powiedzieć, że na pierwszych 2500 metrach trzeba pokonać aż dziewięć klasycznych zakrętów. Kolejny wiraż dopiero w połowie piątego kilometra przy zjeździe ku Intermesoli. Główną atrakcją całej wspinaczki był przypadający na dziewiąty kilometr przejazd przez wioskę Pietracamela (1005 m. n.p.m.). Na początku jedenastego kilometra ponownie wjazd do lasu i sześć kolejnych zakrętów na odcinku 1800 metrów. Potem dłuższa chwila na otwartym terenie i ostatnie półtora kilometra znów w cieniu drzew. Finisz na wielkim placu z pięknym widokiem na północną ścianę górę Corno Piccolo (2655 m. n.p.m.) w masywie Gran Sasso d’Italia. Ten podjazd zabrał mi dokładnie 1h 02:00 czyli jechałem z przeciętną prędkością 14,4 km/h. Wartość VAM wyższa niż na San Giacomo. Poniekąd z uwagi na bardziej strome średnie nachylenie. Jednak dla mnie wskazówka, iż jestem w stanie wytrzymać trzy podjazdy jednego dnia na równym i całkiem niezłym poziomie. W sumie przejechałem 91 kilometrów o łącznym przewyższeniu 2861 metrów. Po zjechaniu z tej góry musieliśmy jeszcze pokonać autem 51 kilometrów do apartamentu Locanda Il Quinto Quarto po zachodniej stronie L’Aquili. Po zmroku niełatwo było znaleźć ów lokal w nieznanej nam okolicy. Poza tym jakby mało było gór za dnia to u progu nocy musieliśmy jeszcze zdobyć czwartą „premię górską” czyli wnieść rowery oraz bagaże na trzecie piętro budynku.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

20140622c_prati di tivo 1

20140622c_prati di tivo 2