banner daniela marszałka

Sella di Leonessa & Colle Bertone

Autor: admin o sobota 28. czerwca 2014

PODJAZD NR 1 > https://www.strava.com/activities/167652413

PODJAZD NR 2 > https://www.strava.com/activities/167652392

Naszym przystankiem na półmetku tej podróży było Rieti. Miasto liczące sobie ponad 41 tysięcy mieszkańców i będące stolicą jednej z pięciu prowincji, na które dzieli się region Lacjum. Co ciekawe miejscowość ta uznawana jest za geograficzne centrum Italii. Historia jego znajomości z wyścigiem Giro d’Italia sięga czasów międzywojennych. „La corsa rosa” zaglądała tu w sumie 11 razy. Po raz pierwszy w latach 1936-39, kiedy triumfowali kolejno: Rafaele Di Paco, Aldo Bini, Adolfo Leoni i Carmine Saponetti. Po II Wojnie Światowej Giro wróciło do tego miasta w 1960 roku, gdy zwyciężył przyszły triumfator Tour de France Gastone Nencini. Dwa lata po nim wygrał tu dzielny uciekinier Joseph Carrara. Francuz tak się zmęczył wielokilometrową ucieczką w górskim terenie, iż następnego stracił kontakt z peletonem i wycofał się z wyścigu. Następnie po przeszło dwudziestoletniej przerwie zwyciężali: Szwajcar Urs Freuler (1984) i Portugalczyk Acacio Da Silva (1986). Natomiast w kolejnej dekadzie: Wladimir Pulnikow – jeszcze z paszportem ZSRR (1991) i Włoch Adriano Baffi (1993). W końcu zaś u progu XXI wieku tzn. w Giro z 2001 roku najszybszy na ulicach tego miasta był słynny Mario Cipollini. Niemniej w świecie sportu Rieti bardziej znane jest z zawodów lekkoatletycznych rozgrywanych od roku 1971. Na tutejszym Stadio Raul Guidobaldi organizowany jest Meeting Internazionale Citta di Rieti. W imprezie tej ośmiokrotnie bito rekordy świata, głównie w biegach średniodystansowych. Ostatnim był nieaktualny już rekord Kenijczyka Davida Rudishi na dystansie 800 metrów czyli czas 1:41.01 z 2010 roku. Trzy lata wcześniej jeden ze swych rekordów na „setkę” ustanowił tu czasem 9.74 Jamajczyk Asafa Powell. Z miasta do podnóża pierwszej góry naszego dziewiątego etapu mieliśmy ledwie kilka kilometrów. Dlatego nie śpieszyliśmy się zbytnio z opuszczeniem B&B Come a Casa Tua. Ostatecznie wyjechaliśmy z Rieti około godziny jedenastej. Teoretycznie można było zacząć ten podjazd nawet z ulic Rieti, gdyż już 3,5-kilometrowy dojazd do miasteczka Vazia prowadzi lekko pod górę. Tym niemniej postanowiłem, iż dojedziemy tam autem i na rowerach pokonamy „jedynie” zasadniczą część wzniesienia. Od razu trzeba powiedzieć, że Terminillo alias Sella di Leonessa (1901 m. n.p.m.) pośród włoskich gór niemal pod każdym względem jest „zawodnikiem wagi ciężkiej”.

Na wstępie należy sprecyzować co dokładnie kryje się pod tymi wymiennie używanymi nazwami. Po pierwsze Monte Terminillo (łac. Monte Tetricus) to licząca 2217 metrów n.p.m. najwyższa góra w paśmie Monti Reatini należącym do Apenin Abruzyjskich. Sella di Leonessa to przełęcz na wysokości 1895 czy też 1901 m. n.p.m. leżąca nieco na wschód od wierzchołka tej góry. Z kolei samo Terminillo to górska stacja wybudowana na szesnastym kilometrze południowego szlaku prowadzącego na tą przełęcz. Tym niemniej współczesne etapy Giro kończące się na tej górze miewają swój finisz nieco wyżej tzn. w stacji Campoforogna położonej na wysokości 1675 m. n.p.m. Podjazd z Vazii na Sella di Leonessa uchodzi za najtrudniejszą kolarską górę całego regionu Lazio. Ma on długość aż 21,4 kilometra o średnim nachyleniu 6,5 % i max. 13 % przy przewyższeniu 1401 metrów. Przeciwległa, również używana na trasach Giro północna droga jest znacznie łatwiejsza, acz wciąż wymagająca. Liczy sobie 16,8 kilometra o średniej 5,7 % i amplitudzie 959 metrów. Jednak nie same wymiary tego wzniesienia sprawiły, iż obok Campo Imperatore i Blockhaus był to jeden z trzech najważniejszych punktów naszego Giro dell’Appennino. To iście kultowa góra w dziejach wyścigu Dookoła Włoch. Peleton włoskiego touru dziewięciokrotnie przeprawiał się przez Sellę Leonessa i równie często górskie etapy tej imprezy kończyły się w stacjach narciarskich po południowej stronie przełęczy. To właśnie na wybudowanej w latach trzydziestych drodze SS4bis rozpoczęła się bogata historia górskich czasówek rodem z Giro. W latach 1936-38 ścigano się na 20-kilometrowej trasie z Rieti do Terminillo. Przy pierwszej okazji najszybszy okazał się Giuseppe Olmo, który z czasem 55:12 o 19 sekund wyprzedził Aladino Meallego i o 35 Gino Bartalego. Rok później Bartali wygrał w czasie 52:35. Mealli stracił do niego 41 sekund, zaś trzeci Giovanni Valetti 1:03. Z kolei w 1938 roku pod nieobecność Bartalego triumfował Valetti z czasem 53:26. Ten sam czas wykręcił drugi na etapie Giordano Cottur, zaś regularny Mealli stracił do nich 28 sekund. W sezonie 1939 czasówkę okrojono do 14 kilometrów, przenosząc start do Vazii zaś metę z poziomu 1700 na wysokość 1620 metrów n.p.m. Raz jeszcze wygrał Valetti z czasem 43:22 wyprzedzając Bartalego o 28 sekund i Michele Benante aż o 1:38.

Po II Wojnie Światowej dość długo trzeba było czekać na powrót Giro w te strony. Jeszcze dłużej na kolejny górski finisz w tym miejscu. W sezonie 1960 przejechano przez Sellę Leonessa na wspomnianym już etapie do Rieti. Na górze pierwszy był Luksemburczyk Charly Gaul. W piątym etapie z 1962 roku zaserwowano kolarzom dwukrotny przejazd przez tą przełęcz. Najpierw od strony Leonessy i na dobicie poprawkę od Vazii. Po raz kolejny pojawiła się podczas edycji z lat 1978, 1981 i 1986, na etapach do Piediluco, Cascii i ponownie Rieti. Dopiero w 1987 roku po raz pierwszy ścigano się do mety w Terminillo na etapie ze startu wspólnego. Tego dnia faworyci jechali defensywnie co zaowocowało sukcesem harcowników. Wygrał Francuz Jean-Claude Bagot przed Belgiem Eddym Schepersem, zaś 12 sekund za nimi finiszował Włoch Roberto Pagnin. W sezonie 1991 znów przejechano przełęcz na etapie do Rieti, lecz już rok później finisz ponownie wyznaczono w Terminillo. Tym razem najmocniejszy okazał się Kolumbijczyk Luis „Lucho” Herrera, który o dwie sekundy wyprzedził pozostałych kolarzy z 6-osobowej czołówki. Drugi finiszował Włoch Flavio Giupponi, zaś trzeci Amerykanin Andrew Hampsten. Ówczesny lider wyścigu czyli wielki Miguel Indurain był tylko piąty, ale nadrobił blisko pół minuty nad swym najgroźniejszym rywalem Claudio Chiapuccim. W 1997 roku podobny sprint, choć tym razem z 5-osobowej grupki wygrał Rosjanin Paweł Tonkow przed Francuzem Lukiem Leblankiem i Włochem Marco Pantanim. Czwarty był późniejszy zwycięzca tego Giro czyli Ivan Gotti. W 2003 roku triumfował tu Stefano Garzelli, który na finiszu ograł Gilberto Simoniego oraz o dwie sekundy zdystansował kolejnego Włocha Andrea Noe’. Na kolejnym miejscu ze stratą 14 sekund finiszował Tonkow, jadący wówczas w barwach CCC-Polsat. Następnie w 2007 roku na etapie do Spoleto premię górską na Sella Leonessa wygrał Kolumbijczyk Luis Felipe Laverde. Natomiast w 2010 roku ostatni dotąd etap z metą na tej górze padł łupem Duńczyka Chrisa-Ankera Sorensena, który o 30 sekund wyprzedził Włocha Simone Stortoniego i o 36 ś.p. Katalończyka Xaviera Tondo. Dzięki tak bogatej historii Terminillo zasłużyło sobie na miano najpopularniejszego górskiego finiszu w dziejach włoskiego touru.

Początek podjazdu wyznaczyłem sobie na skrzyżowaniu naszej SS4 z drogą SP8 prowadzącą do Cantalice. Wystartowałem kilka minut przed wpół do dwunastej. Zapowiadał się kolejny słoneczny dzień pod błękitnym niebem. Na pierwszych kilometrach temperatura sięgała nawet 31 stopni Celsjusza. Pierwsze 1400 metrów na łagodnie wznoszącej się prostej zakończone było niedługą alejką pośród drzew charakterystycznych dla tego regionu Włoch. Potem delikatny zakręt w lewo i już po chwili byłem w Lisciano (1,6 km). Kolejne 6 kilometrów prowadzące do wypłaszczenia przed Pian di Rosce jest najtrudniejszą tercją tego wzniesienia. Ten fragment podjazdu ma średnie nachylenie 8,4 %. Niemniej jechało mi się całkiem dobrze z prędkością około 13 km/h. W połowie dziewiątego kilometra minąłem przydrożną restaurację. Jadąc prawym skrajem szosy można się było schować w cieniu drzew. W odległości 10,7 oraz 11,8 kilometra od startu droga zmieniała kierunek na klasycznych górskich wirażach. Za tym drugim czekało mnie jeszcze 3,5 kilometra wciąż solidnej wspinaczki do Pian de’ Valli (15,3 km). Pierwszej z trzech stacji narciarskich rozrzuconych co kilkaset metrów. Następna w kolejce jest Terminillo (15,8 km), zaś cały kompleks wieńczy Campoforogna (16,4 km). Tu minąłem linię mety współczesnych etapów Giro. Docierając do ronda wymalowanego na końcu tej finiszowej prostej należało skręcić w lewo, choć rozpoczynająca się w tym miejscu droga SP10 biegła w dół. Darek pojechał w prawo gdyż ta szosa zdawała się prowadzić pod górę. To była jednak zmyłka, gdyż w ten sposób zrobił tylko rundkę po Via dell’Anello by po kilku minutach wrócić do punktu wyjścia. Tymczasem z ronda do przełęczy brakowało niespełna pięć kilometrów. Pierwsze 2100 metrów niemal płaskie. Objeżdża się wzgórze Monte Terminiluccio (1864 m. n.p.m.) zwieńczone stacją meteo, zaś w połowie osiemnastego kilometra skręca się w prawo na wysokości dużego hotelu. Finałowy fragment wspinaczki rozpoczyna się wjazdem do lasu na wysokości około 1720 metrów n.p.m. Powyżej ostatnich drzew droga wije się przez sześć wiraży na tle górskiej hali. Na przedostatnim kilometrze mija się górskie schronisko – Rifugio Angelo Sebastiani (20,1 km). Finał wspinaczki wypada niemal na zakręcie. Sellę Leonessa „zdobyłem” w czasie 1h 24:19 czyli jechałem z przeciętną 15,1 km/h. Z poziomu tablicy drogowej postawionej na zboczu Monte Terminillo miałem ładny ładny widok na dziki krajobraz po północnej stronie przełęczy.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

20140628_sella di leonessa

Gdy zjechałem do Vazii był już kwadrans po czternastej. W najambitniejszej wersji naszego planu podróży mieliśmy tego dnia pokonać aż trzy wzniesienia. Niemniej na półmetku całej wycieczki znaliśmy już wszystkie plusy i minusy tak śmiałych założeń. Główną przeszkodą w realizacji takiego programu okazywały się nie tyle nasze możliwości fizyczne, co raczej czasochłonne przejazdy pomiędzy kolejnymi górami. Po bardzo intensywnym pierwszym tygodniu uznałem, iż lepiej będzie się ograniczać do dwóch wspinaczek dziennie. Z tej przyczyny w sobotę 28 czerwca odpuściliśmy sobie podjazd pod Selva Rotondę. Ten sam na którym podczas tegorocznego Tirreno – Adriatico triumfował Alberto Contador, zaś nasz Michał Kwiatkowski nie bez pewnych kłopotów zdołał obronić niebieską koszulkę lidera. Nie opłacało nam się jechać 45 kilometrów do wioski Collicelle leżącej u podnóża tej góry. Musielibyśmy odbić na wschód od głównego szlaku naszej podróży. Nie pozostało nam nic innego jak opuścić Lazio i wjechać do Umbrii. W regionie tym nie ma jakiś szczególnie trudnych bądź znanych z Giro d’Italia podjazdów. Aby znaleźć coś ciekawego pomiędzy atrakcjami Lacjum i Toskanii musiałem zawczasu poszperać w bazie „archivio salite” na stronie zanibike.net. W ten sposób wpadło mi w oko Colle Bertone (1285 metrów n.p.m.). Podjazd rozpoczynający się w liczącym niespełna 3 tysiące mieszkańców miasteczku Arrone. W teorii około 40-kilometrowy odcinek z Vazii a Arrone można było pokonać w niespełna godzinę. W praktyce było znacznie dłużej. Mieliśmy spore problemy ze znalezieniem zjazdu z drogi krajowej SS19 ku dolinie rzeki Nera. Bez powodzenia kręciliśmy się w tę i z powrotem. Znaki drogowe nie były pomocne. Błąkając się po okolicy wjechaliśmy nawet do Terni. Drugiego co do wielkości miasta w Umbrii. Omyłkowo wyjechaliśmy z niego drogą SS3 Via Flaminia zapędzając się nawet parę kilometrów w głąb sąsiedniej doliny biegnącej ku Spoleto. Teraz wiem, że mogliśmy uniknąć wszystkich tych problemów gdybyśmy już przed Lago di Piediluco skręcili w kierunku przełęczy Forca d’Arrone (509 m. n.p.m.). A tak straciliśmy sporo czasu, gdyż dopiero za trzecim podejściem udało nam się wjechać do Valnerina.

Ponieważ było to sobotnie popołudnie przed Arrone zatrzymaliśmy się na zakupy w napotkanym supermarkecie. Jak wiadomo we Włoszech nie wszystkie sklepy są otwarte w niedzielę i dlatego zawczasu postanowiliśmy się zaopatrzyć w świeży prowiant. Miasteczko leży po prawej stronie głównej drogi przez tą dolinę. W poszukiwaniu parkingu przejechaliśmy przez położone na wzgórzu centrum tej mieściny. Ostatecznie zatrzymaliśmy się przy bocznej drodze prowadzącej do Castel di Lago i konwentu św. Franciszka. Choć zbliżała się już godzina siedemnasta mój Garmin być może nieco podkręcony w słońcu pokazał mi aż 39 stopni. Darek zmęczony pierwszym podjazdem i wykończony uciążliwym dojazdem w roli pasażera zrezygnował z tej wspinaczki. Według danych z „archivio salite” Colle Bertone to największy podjazd Umbrii jeśli chodzi o przewyższenie. Poza tym w tym regionie jest też trzeci zarówno pod względem wysokości bezwzględnej jak i skali trudności. Redaktorzy „zanibike.net” podają, iż ma on 17,15 kilometra o średnim nachyleniu 6,1 % i przewyższeniu 1045 metrów. Z miejsca naszego postoju dojechałem do SP17, po czym skręciłem w prawo by po płaskich 700 metrach zatrzymać się u zbiegu tej drogi z dochodzącą od południa szosą SP4. To miejsce przyjąłem za punkt startu. Początkowe 6,4 kilometra wiedzie wzdłuż potoku Fosso di Rosciano. Na pierwszych trzech kilometrach przejeżdża się przez wioski: Valleludra (0,6 km), Vallecupa (1,7 km) oraz Rosciano (2,9 km). Po łatwym początku od połowy czwartego kilometra podjazd staje się konkretny, zaś po opuszczeniu doliny staje również bardziej kręty. Najbardziej stromy fragment trzeba pokonać w trakcie przejazdu przez urokliwą wioskę Pollino (9,9 km). Po ciasnym zakręcie w prawo stromizna na chwilę szybuje tu do poziomu 13 %. Trudniejsza faza podjazdu kończy się pod koniec czternastego kilometra (13,9 km). Końcówka jest już nieco łatwiejsza. Trzyma na poziomie 6-7 %, nie przekraczając 9 %. Wspinaczka kończy się na wysokości 1285 metrów n.p.m. w pobliżu wzgórza Colle Pergiara (1315 m. n.p.m.), acz asfaltowa droga wiedzie jeszcze dalej ku nieco niższemu Colle Bertone. Podjazd o długości 17,4 kilometra pokonałem w czasie 1h 03:41 (z przeciętną 16,4 km/h). Na górze było już tylko 19 stopni. Podjechałem jeszcze kawałek po odchodzącej w prawo ścieżce Monte La Pelosa, ale wkrótce zawróciłem. Tym niemniej gdy zjechałem do Arrone było już po dziewiętnastej. W sumie przekręciłem 79,5 kilometra o łącznym przewyższeniu 2510 metrów. Tymczasem musieliśmy jeszcze dotrzeć do kolejnego noclegu w miejscowości Campello sul Clitunno. Dotarliśmy tam bez przygód. Najpierw jadąc górską drogą przez Montefranco, a następnie niemal do samego końca krajówką SS3 przez Spoleto.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA