Monte Beigua & Madonna della Guardia
Autor: admin o czwartek 3. lipca 2014
PODJAZD NR 1 > https://www.strava.com/activities/167654665
PODJAZD NR 2 > https://www.strava.com/activities/167654661
Jakby nie patrzeć w czwartek 3 lipca rozpoczęliśmy już trzeci tydzień naszej wycieczki po półwyspie Apenińskim. Piętnasty etap tej śmiałej eskapady zawiódł nas do Ligurii, która stała się już ósmym włoskim regionem na naszej trasie. Plany na ten dzień podobnie jak te środowe zakłady trzy wspinaczki. Dwie dłuższe tzn. 15-20 kilometrowe oraz jedną krótszą o długości niespełna 10 kilometrów. Ze względów o których napisałem już w poprzednim odcinku tej opowieści zdawaliśmy sobie sprawę, że pomysł ten raczej nie wytrzyma próby czasu. Czekał nas wszak już na wstępie długi transfer z Carrary do okolic Varazze (w prowincji Savona), a potem niełatwe poszukiwanie noclegu zarezerwowanego w Genui. Niewątpliwie największym mieście na całym naszym szlaku. Tym razem w grę wchodziły następujące wzniesienia: Monte Beigua (1287 m. n.p.m.), passo del Faiallo (1061 m. n.p.m.) i Santuario Madonna della Guardia (804 m. n.p.m.). Trzymając się prowizorycznego programu mielibyśmy do przejechania jakieś 88 kilometrów z łącznym przewyższeniem niema 3000 metrów. Do przerobienia w trzech odcinkach przedzielonych krótszymi transferami. Zadanie niewykonalne w jedno popołudnie. Zatem znów mój projekt musiał zostać profilaktycznie przycięty. Pozostało nam tylko ustalić, która góra wypadnie z naszego czwartkowego programu. Każda z nich – acz tylko raz – została sprawdzona na trasie Giro d’Italia. Przy tym podjazd do najważniejszego sanktuarium maryjnego Ligurii wystąpił na tym wyścigu w prominentnej roli etapowej mety. Do tego mimo, że stosunkowo niski i krótki jest on na tyle „sztywny”, że zapowiadał się na surowy test naszych sportowych możliwości. W starciu dwóch pozostałych niewątpliwie więcej atutów miała Monte Beigua. Co prawda krótsza od swego sąsiada z Voltri, lecz z drugiej strony wyższa jak i przede wszystkim większa (przewyższenie). Poza tym ogólnie trudniejsza niż łagodne i nie pozbawione „przestojów” Faiallo. To ostatnie kusiło głównie tym, iż pierwsza połowa tego wzniesienia wiedzie na passo del Turchino (525 m. n.p.m.). Tym samym wybierając ten podjazd poznalibyśmy około 10-kilometrowy odcinek rodem z klasycznego monumentu Milano – San Remo. Pomimo tej atrakcji zaproponowałem Darkowi duet pt. Monte Beigua & Madonna della Guardia. Mój kompan będąc miłośnikiem gór stromych tylko przyklasnął temu pomysłowi.
Mając w perspektywie tylko dwie wspinaczki nie zrywaliśmy się wcześnie z łóżek. Śniadanie zjedliśmy po godzinie dziesiątej. Nasze gniazdo na wzgórzu („Il Nido del Cucolo”) opuściliśmy około jedenastej. W ramach dojazdu do podnóża pierwszej góry mieliśmy do pokonania aż 155 kilometrów. Zdecydowaną większość tego odcinka spędziliśmy na biegnącej wzdłuż brzegów Morza Liguryjskiego Autostradzie Lazurowej czyli A12. Zjechaliśmy z niej dopiero na wysokości Genui, zresztą nie bez przeszkód. Następnie wjechaliśmy na drogę krajową nr 1 czyli SS1 powstałą na bazie starożytnej Via Aurelia. Teoretycznie wspinaczkę pod Monte Beigua mogliśmy zacząć już na ulicach Varazze. Niemniej służąca nam za przewodnik „Passi e Valli in Bicicletta – Liguria 2, Il Ponente” odradzała swym czytelnikom takie rozwiązanie. Początkowy odcinek w dolinie potoku Teiro liczy sobie 4,7 kilometra i ma skromne nachylenie rzędu 2,4 %. Poza tym wiedzie on po drodze krajowej tzn. SS542. Prawdziwa wspinaczka zaczyna się we wiosce Pero na wysokości 118 metrów n.p.m. Monte Beigua pojawiła się na trasie wyścigu Dookoła Włoch jedynie w 1997 roku. Jednak na etapie z La Spezii do Varazze wspinano się wówczas od łatwiejszej czyli wschodniej strony. Ten podjazd zaczynał się w San Pietro d’Olba i miał 11,6 kilometra o średniej 6,4 %. Pierwszy na premii górskiej był tu Kolumbijczyk Jose „Chepe” Gonzalez (dwukrotny triumfator klasyfikacji górskiej Giro). Zabrakło go jednak w 5-osobowej grupce, która po długim zjeździe stoczyła walkę o etapowe zwycięstwo na ulicach Varazze. Najszybszy był Sycylijczyk Giuseppe Di Grande, który na finiszu wyprzedził Hiszpana Marcosa Serrano i Kazacha Aleksandra Szefera. Wybrany przeze mnie podjazd zachodni jest znacznie trudniejszy. Ma długość 14,4 kilometra o średnim nachyleniu 8,2 % i przewyższenie aż 1169 metrów. Z tą wersją owej góry zmierzyły się w 2013 roku uczestniczki Giro Rosa. Zdecydowanie najlepsza podczas tej finałowej wspinaczki była Amerykanka Mara Abbott. Wyprzedziła ona o niemal dwie minuty Włoszki: Franceskę Cauz (+ 1:44) i Fabianę Luperini (+ 1:49). Prowadząca przed tym etapem sławna Holenderka Marianne Vos na mecie była ledwie piętnasta ze stratą 5:15. Abbott objęła prowadzenie w tym wyścigu i następnie utrzymała różową koszulkę liderki do mety w Cremonie.
Nasz podjazd zaczynał się u zbiegu wspomnianej SS542 z prowincjonalną drogą SP57. Jakieś dwieście metrów za zakrętem między skrajem szosy a zboczem góry znaleźliśmy dość miejsca by zaparkować samochód. Słońce dokazywało kolejny dzień z rzędu. Na starcie kilka minut przed czternastą licznik pokazał mi temperaturę 32 stopni, zaś niedługo potem bo na trzecim i czwartym kilometrze wzniesienia nawet 35. Beigua od samego początku jest solidnym podjazdem. Pierwszy kilometr ma średnie nachylenie 7,3 %. Natomiast pierwsza kwarta tego podjazdu kończąca się we wiosce Alpicella (3,6 km) ma średnio 8 %. Na tym odcinku mija się skręt w prawo do Campomarzio (0,4 km), osadę Ronco (2,1 km) oraz skręt w lewo ku San Martino (3,3 km). Ten fragment podjazdu pokonałem w około 15 minut. Szybko dogoniłem Darka, który najwyraźniej nie miał dobrego dnia. Jechało mi się dobrze, chyba aż za bardzo. Wjechawszy do centrum Alpicelli tak się rozpędziłem na kawałku płaskiej drogi, że pojechałem prosto, zamiast skręcić w lewo przy pomniku żołnierza. Nie zdając sobie sprawy ze swego błędu szykowałem się na najgorsze czyli dwie 15 %-owe stromizny w połowie piątego i szóstego kilometra. O dziwo choć wybrałem niewłaściwą drogę trudniejsze odcinki mi się zgadzały. Tylko jakość nawierzchni ulegała stopniowej degradacji, aż w końcu po przejechaniu 6,3 kilometra od startu skończył mi się asfalt i przed oczyma miałem już tylko wąziutki kamienisty dukt. Byłem zdezorientowany. Na szczęście nieopodal pewien gospodarz kosił trawnik na swej łące, więc miałem kogo zapytać o właściwą drogę na Monte Beigua. Okazało się, że muszę wrócić do Alpicelli i dojechawszy do małego placu odbić w prawo. Podczas tej wyprawy popełniłem kilka błędów w nawigacji. Ten był chyba najkosztowniejszy. Nadrobiłem jakieś 2700 metrów w każdą stronę. Czasowo straciłem blisko 20 minut. Ponad dziesięć na zbędny podjazd, kilka kolejnych na spokojny zjazd oraz parę na postój u końca ślepej drogi oraz rozmowę z tubylcem. Wróciwszy na właściwy szlak byłem pewien, że nie dogonię już swego wspólnika i Dario mocno się zdziwi, że pierwszy dojechał na szczyt. Pomimo, że zjazd na podjeździe wybija z rytmu po re-starcie jechało mi się nadal bardzo dobrze. Miałem kolejny dobry dzień. Choć może raczej po dwóch tygodniach nie dojadania waga spadła mi do optymalnych okolic czyli 73 kg. Jakkolwiek narastało zmęczenie fizyczne i mentalne to wzrost mocy i spadek wagi zdawał się z nawiązką rekompensować te minusy.
Odcinek tuż za Alpicellą był nieco łatwiejszy tzn. 900 metrów o średniej 6,7 %. Niemniej tuż za nim przyszła pora na najtrudniejszy fragment całego wzniesienia czyli półtora kilometra o średniej 10,3 % ze wspomnianymi rampami na poziomie 15 %. Zmienił się też krajobraz. Poniżej Alpicelli mijaliśmy drzewka oliwne i ogródki warzywne. Powyżej wioski wjechaliśmy do lasu. W środkowej fazie podjazdu był on liściasty, potem iglasty. Jeśli wierzyć książkowej specyfikacji niżej dominowały buki i kasztany, zaś wyżej sosny nadmorskie. Rzecz jasna nie traciłem czasu na badanie miejscowej flory. Trzeba było się skoncentrować na mądrym gospodarowaniu własnymi siłami. Pierwsze trzy kilometry ponad Alpicellą mimo stosunkowo łatwego początku miały średnio 9 %. Kolejne 3400 metrów do końca dziesiątego kilometra 9,1 %. W tym czasie minąłem osadę Sordi (4,5 km) i skręt w prawo do Casermette (8,9 km) nieopodal szczytu Bric Bernengo (893 m. n.p.m.). Na jedenastym i dwunastym kilometrze łatwiejsze odcinki rzędu 5 % przeplatały się z trudniejszymi o stromiźnie 9 %. W końcu zaś ostatnie 2400 metrów miało średnio 7 %. Pod koniec dwunastego kilometra minąłem wierzchołek Bric Galliano (1124 m. n.p.m.). Wyżej od czasu do czasu po prawej ręce miałem piękny widok na Morze Liguryjskie w prostej linii oddalone od szczytu Monte Beigua o jakieś 6-7 kilometrów. Ponoć w całej Italii nie ma drugiej równie bliskiej morskim falom góry o tak znaczącej wysokości. Niespodziewanie dla siebie około kilometr przed szczytem dogoniłem Darka. Mój kolega był tym faktem bardziej zaskoczony ode mnie. Gdy zagadnąłem go zza pleców, omal nie spadł z roweru. Dwieście metrów przed szczytem minąłem budynek restauracji i strefę piknikową, na terenie której wkrótce zrobiliśmy sobie zdjęcia. Natomiast na samej górze w otoczeniu masztów RTV od roku 1930 stoi neo-romański kościółek pod wezwaniem Nostra Signora Regina Pacis. Wspinaczkę zakończyłem w czasie 1h 03:25 (avs. 13,6 km/h), odliczając straty na zbędnym odcinku na wschód od Alpicelli. Ponieważ podjazd pokonałem na raty to nie mogę porównać swego wyniku na całej górze z osiągami innych użytkowników „stravy”. Niemniej tabela z odcinka Alpicella – Beigua o długości 10,3 kilometra daje mi powody do zadowolenia. Tą część wzniesienia przejechałem w czasie 47:31 z prędkością 13,1 km/h i wartością VAM 1110 m/h. W gronie 278 osób jak na razie mam tu 26. wynik tracąc do lidera, a w zasadzie liderki niespełna siedem minut. Na stravie rządzi tu bowiem Ashleigh Moolman z RPA, 29-letnia zawodniczka z RPA, która na wspomnianym etapie Giro Rosa była dziewiąta.
Do Pero zjechaliśmy około 16:30. Teraz czekał nas odwrót w kierunku wschodnim i po przejechaniu około 35 kilometrów wjazd do Genui. Miasto Krzysztofa Kolumba ma obecnie niemal 600 tysięcy mieszkańców i jest szóstym co do wielkości miastem Italii. Oprócz odkrywcy Ameryki urodzili się tu również: słynny skrzypek Niccolo Paganini, bohater walk o zjednoczenie Włoch Giuseppe Mazzini oraz Giacomo delle Chiesa zasiadający na tronie Piotrowym jako Benedykt XV w latach 1914-22. Oczywiście wielokrotnie gościł tu wyścig Giro d’Italia, acz po raz ostatni w 2004 roku gdy prolog wygrał Australijczyk Bradley McGee. Projektując trasę całej wycieczki starałem się unikać tak dużych miejscowości. Dla największego portu Włoch zrobiłem wyjątek, gdyż było stąd blisko do dwóch z trzech wstępnie przewidzianych na ten dzień podjazdów. Dość szybko udało nam się znaleźć Hotel Primavera na Piazza Vittorio Veneto 72. Jak się okazało znajdował się on w bardzo ruchliwej części miasta niedaleko portowego nabrzeża. O tej porze dnia znalezienie miejsca parkingowego w najbliższej okolicy było nie lada wyzwaniem. Cena pokoju czyli 50 Euro za dobę zdradzała niskobudżetowy charakter tego przybytku. Przedstawiony nam pokój był więcej niż kompaktowy, nawet toaleta była w salonie. Na szczęście za niewielką dopłatą udało nam się zamienić tą dziuplę na lokal o nieco większym metrażu i lepszym standardzie. Na wieczór zostawiłem nam krótki, acz konkretny podjazd pod sanktuarium Nostra Signora (Madonna) della Guardia, wybudowane na górze Monte Figogna (804 m. n.p.m.). Matka Boska miała się tu objawić pewnemu pasterzowi w roku 1490, a pierwsze sanktuarium powstało już 40 lat później. Przez cztery wieki tą górę zdobywały jedynie piesze pielgrzymki. W latach 1929-67 można było dojechać na szczyt specjalnym tramwajem. Drogę asfaltową położono dopiero w 1964 roku. Obecnie można tu dojechać od czterech stron tzn. rozpoczynając wspinaczkę w Granarze, Sestri Ponente, Gazzolo i przede wszystkim w Geo. Ta ostatnia droga została wykorzystana na Giro d’Italia w 2007 roku. Podjazd ten ma długość 8,1 kilometra i średnie nachylenie 9 %. Maksymalna stromizna to aż 17 %. Nic dziwnego, że na Giro wygrała tu typowa „kolarska kozica” czyli Leonardo Piepoli. Włoch wyprzedził dwóch najmocniejszych kolarzy tamtego wyścigu tzn. swego rodaka Danilo Di Lukę o 18 i zaledwie 22-letniego Luksemburczyka Andy Schlecka o 24 sekundy. Ogółem dwunastu kolarzy zmieściło się w minucie, zaś dziesiąty na kresce 38-letni weteran Andrea Noe’ odebrał różową koszulkę lidera Marco Pinottiemu.
Do podnóża tej góry nie mieliśmy daleko. Ledwie osiem kilometrów. Pojechałem sam, gdyż Dario czuł się przemęczony. Kłopotliwy był jedynie sam wyjazd z miasta. Dalej wystarczyło jechać w górę doliny Polcevera. Na wysokości Bolzaneto należało zjechać z Via Ugo Polonio. Góra znajduje się po zachodniej stronie tej doliny. Podjazd wiedzie po drodze SP52 i zaczyna się przed wysokim mostem kolejowym. Mimo późnej pory czyli 19:40 wciąż było gorąco, na liczniku miałem 29 stopni. Gdy szykowałem się do startu minął mnie około 30-osobowy peletonik, złożony z biegaczy obu płci w bardzo różnym wieku. Jak się wkrótce okazało zaczynali oni właśnie górski bieg z metą w miejscu do którego i ja pragnąłem jak najszybciej dotrzeć. Stopniowo wszystkich ich wyprzedziłem, acz najszybsi biegli niewiele wolniej niż ja wjeżdżałem. Moja wersja podjazdu miała 8,7 kilometra. Najwidoczniej pierwsze kilkaset metrów na dojeździe do Geo nie jest wliczane do oficjalnych danych. Podjazd cały czas mocno trzyma. Najłatwiejszy czwarty kilometr ma średnie nachylenie 7,1 %. Pierwsze trzy kilometry mają średnio 8,5 %, przy max. 12 %. Kolejne trzy są niewiele łatwiejsze ze średnią 8 %. Jedyną wioską na szlaku jest mijana pod koniec trzeciego kilometra San Bernardo. Wspinając się miałem na uwadze to, że najtrudniej ma być w końcówce. Dlatego rezerwowałem sobie nieco sił na finisz. Ostatnie 2100 metrów ma tu średnie nachylenie aż 11,1 %. Przy czym siódmy kilometr tylko 9,5 %, zaś finałowy nieco dłuższy odcinek już 12,6 %. Zresztą wszelkie atrakcje są tu stopniowane do samego końca. Około 450 metrów przed szczytem pod kołami kończy się asfalt i poza stromizną trzeba się jeszcze zmagać z nawierzchnią w postaci drobnej, acz śliskiej kostki – „acciottolato”. Ten finałowy odcinek ma średnio 15,3 %, przy max. 17,1 % jakieś 100 metrów przed metą. Całe szczęście nie padało, więc nie miałem problemów z utrzymaniem równowagi. Pojechałem mocno, finiszowałem jeszcze lepiej. Według danych ze „strava.com” 8,6 kilometra pokonałem w czasie 38:04 (avs. 13,6 km/h – VAM 1161 m/h). To daje mi obecnie 12 miejsce pośród 146 sklasyfikowanych śmiałków. Lider niejaki Carlo Fino wykręcił nieosiągalny dla mnie czas 31:13. Morderczy ostatni kilometr zrobiłem w 5:55 (avs. 10,2 km/h – VAM 1406 m/h). Tego dnia przejechałem tylko 52 kilometry, lecz o godnym przewyższeniu 2032 metrów. Po powrocie do hotelu wybraliśmy się z Darkiem na miasto aby zjeść coś gorącego. Skład etniczny tej dzielnicy był mocno egzotyczny. Na ulicach dominowali imigranci z Azji i Afryki. Adekwatnie do okoliczności głód zaspokoiliśmy nie we włoskiej pizzerii, lecz w swego rodzaju bliskowschodnim KFC.