banner daniela marszałka

Monte Lesima & Monte Penice

Autor: admin o piątek 4. lipca 2014

PODJAZD NR 1 > https://www.strava.com/activities/167654660

PODJAZD NR 2 > https://www.strava.com/activities/167654671

Szesnasty etap naszej podróży podobnie jak dwa wcześniejsze odcinki został okrojony. Moje optymistyczne plany nie wytrzymały próby czasu. Początkowo na trasie z Genui do osady Mandrola w pobliżu Rivergaro chciałem przejechać trzy wzniesienia. Do tego każde w innym regionie. Wedle prowizorycznych założeń niedługo po starcie mieliśmy się zatrzymać w Campomorone by na pożegnanie Ligurii wjechać na Passo della Bocchetta (772 m. n.p.m.). Następnie podczas krótkiej „przeprawy” przez południową Lombardię mieliśmy wspiąć się z Pianostano na Monte Lesima (1711 m. n.p.m.). Na koniec czekać nas miał najdłuższy z całej trójki podjazd na Penice Vetta (1460 m. n.p.m.) od strony Bobbio w regionie Emilia-Romagna. Ot przystawka i dwa dania główne. Ostatecznie z tak ambitnego programu na piątek 4 lipca wypadła nam pierwsza góra. Tym niemniej ta decyzja była trudniejsza niż mogłoby się to wydawać na bazie prostego porównania wysokości owych trzech wzniesień. Bocchetta to podjazd niski i stosunkowo niedługi, lecz całkiem interesujący. Po pierwsze dość trudny, gdyż ma 8,5 kilometra długości o średnim nachyleniu 7,7 %. Po drugie jest kluczową premią górską na trasie Giro dell’Appennino. Prestiżowego semi-klasyku rozgrywanego od roku 1934. Właśnie z tego drugiego względu zdobycie owej górki byłoby dla nas cennym skalpem. Szczególnie podczas wyprawy, której wyłącznym tematem były Apeniny. Mimo to przy podjęciu decyzji argumenty geograficzne przeważyły nad historycznymi. Wybrałem Monte Lesima i Penice Vetta, gdyż pod względem sportowym (fizycznym) były one dla nas większym wyzwaniem. Przed godziną jedenastą ruszyliśmy w drogę. Początkowo nic nie wskazywało na to, iż będzie to najtrudniejszy z naszych samochodowych odcinków. Mieliśmy do przejechania 93 kilometry. Pierwsza część transferu na drodze A7 minęła nam szybko i sprawnie. Kłopoty zaczęły się gdy już na terenie Piemontu przyszło nam zjechać z tej autostrady, co uczyniliśmy na wysokości Vignole-Borbera. Dalsza część dojazdu po szosach SP40 i SP48 to już była istna „golgota”. Taki nasz prywatny Dakar Rally. Droga była nie tylko kręta i wąska, lecz nierzadko dziurawa, a nawet szutrowa. W dodatku prowadziła w terenie jakby zapomnianym przez Boga i ludzką cywilizację, więc każdy defekt samochodu mógł nas tu drogo kosztować. Psuła się pogoda, zaś tuż przed końcem trzeba było jeszcze sforsować 17-kilometrowy podjazd z Cabella Ligure na Capanne di Cosola (1496 m. n.p.m.).

Po zjechaniu do Pianostano już byłem zmęczony, choć na rowerze nie zrobiłem ani kilometra. Dario całą tą podróż przeżył na fotelu pilota, więc wyszedł z niej na wpół żywy. Nie czuł się na siłach by wsiąść na rower. Postanowił odreagować te przeżycia za pomocą ukrytych w swym telefonie multimediów. Monte Lesima wolał spisać na straty. Takty ulubionej muzyki lub jakiś ciekawy film miały go postawić na nogi przed wyprawą na Penice Vetta. Ja mimo zmęczenia postanowiłem nadać sens przebytej właśnie drodze przez mękę. Pianostano czyli wioska, w której się zatrzymaliśmy leży na terenie rejonu Oltrepo Pavese. To południowe kresy lombardzkiej prowincji Pavia, jedynego fragmentu Lombardii, który zahacza o Apeniny. Ten najludniejszy i najbogatszy region Włoch kojarzy się chyba wszystkim z Alpami, kilkoma jeziorami polodowcowymi oraz Niziną Padańską. Kolarskim kibicom przywodzi na myśl dwa klasyczne monumenty, niebotyczne podjazdy pod Stelvio i Gavię, mordercze Mortirolo oraz piękne dla oka wzniesienia wokół Lago di Como. Tymczasem okazuje się, że powspinać się można także na przeciwległym krańcu tej krainy. Według legendy Monte Lesima (łac. „lesa manus”) zawdzięcza swą nazwę temu, iż właśnie w tych stronach ranny w rękę został Hannibal. Słynny wódz Kartagińczyków zmierzających na podbój Rzymu. Giro d’Italia nigdy nie zajrzało na tą górę, ani też na pobliskie wzniesienia Pian dell’Arma (1470 m. n.p.m.) czy Passo di Giova (1371 m. n.p.m.). Niemniej bywało z wizytą w kilku miejscowościach na terenie Oltrepo czyli położonych po południowej stronie Padu. W 1977 roku jeden z etapów zakończył się nawet w Varzi, miasteczku leżącym ledwie 16 kilometrów od Pianostano. Odcinek ten wygrał mało znany Włoch Giancarlo Tartoni. Wyścig Dookoła Włoch zajrzał też do Voghery i Stradelli, zaś w leżącym między nimi Broni zamieszkał po zakończeniu swej błyskotliwej, acz krótkiej kariery Rosjanin Jewgienij Bierzin, zwycięzca Giro i Liege-Bastogne-Liege z sezonu 1994. Na profilu znalezionym w przepastnym „archivio salite” podjazd pod Monte Lesima zdaje się zaczynać w Casanova Staffora. Niemniej ten 8-kilometrowy fragment wzniesienia ma skromne nachylenie 2,8 %. Tak łatwy wstęp do właściwej wspinaczki już zawczasu postanowiłem sobie odpuścić.

Gdy o godzinie 13:05 ruszałem pod górę było ciepło (25 stopni Celsjusza), lecz zbierało się na burze. Już po przejechaniu 130 metrów musiałem sobie zrobić pierwszy przystanek, gdyż eksplodował mój bidon. Szosa była chropowata, a ja bezmyślnie nalałem sobie do kolarskiej manierki wodę gazowaną. Bidonu nie dałem rady naprawić na miejscu, więc zostawiłem go na poboczu aby zabrać w drodze powrotnej. Pierwszy kilometr podjazdu zaczynającego się na drodze SP131 był trudny, bo miał średnio 8,9 %. Pod koniec drugiego kilometra dojechałem do Cencerate i na wysokości restauracji Rossi zamiast skręcić w prawo pojechałem prosto. Tym razem błąd kosztował mnie niewiele. Po przejechaniu 270 metrów musiałem się zatrzymać gdyż wybrana przez mnie ścieżka skończyła się na skraju wioski. Wracając zatrzymałem się przed restauracją i wszedłem do środka, aby zapytać jej bywalców o właściwą drogę. Pewien starszy jegomość wskazał mi właściwy kierunek, lecz szczerze odradzał dalszą wspinaczkę spodziewając się rychłego nadejścia ulewy. Postanowiłem jednak zaryzykować i zobaczyć jak daleko uda mi się zajechać. W razie takiej potrzeby zawsze przecież mogłem zawrócić. Na razie nie wydawało mi się to jeszcze konieczne. Przejechałem kolejne 500 metrów po czym skręcając w prawo wybrałem boczną ścieżkę w kierunku miejscowego cmentarza. Następny odcinek o długości niemal pięciu kilometrów doprowadził mnie do drogi SP88. Pierwsze 7,15 kilometra tego podjazdu ma średnio 8 %. Z tego miejsca w lewo odchodzi szlak na Cima Colletta (1379 m. n.p.m.), lecz aby dojechać na Monte Lesima musiałem wybrać opcję prawą czyli kierunek Passo di Giova. Następne 2150 metrów okazało się najłatwiejszym fragmentem całego wzniesienia o średniej 5,8 %. To była jednak przysłowiowa „cisza przed burzą”. Przejechawszy niespełna 10 kilometrów (wliczając zbędne 540 metrów) spostrzegłem odchodzącą w lewo „ściankę wspinaczkową”. To znaczy początek ekstremalnego finału o długości 1900 metrów i średnim nachyleniu 12,9 % i to pomimo 300-metrowego wypłaszczenia za wzgórzem Monte Tartago. Maksymalna stromizna czyli 19 % uderza tu od razu, zaś pierwsze 1200 metrów ma średnio 15 %. Wrzuciłem przełożenie 34 x 27, ale i to nie pomogło. Szosa była nie tylko mokra, ale też kiepskiej jakości. Nie miałem sposobu na pokonanie tego „muro”. Gdy stawałem w pedałach ślizgało się tylne koło. Gdy przysiadłem to z kolei do góry podrywało się kółko przednie. Do tego jeszcze trzeba było omijać liczne dziury. Tak czy owak traciłem równowagę.

Dlatego za trzecim podejściem postanowiłem przejść pierwsze metry tej ścianki, aby spróbować ponownego startu na pierwszym napotkanym wirażu. W ten sposób zrobiłem sobie około 200 metrów spaceru zanim ponownie wystartowałem. Udało mi się pokonać najdłuższą ze stromizn oraz uniknąć ataku pasterskiego pieska. Już „witałem się z gąską”, lecz wyjechawszy zza ostatniego zakrętu ujrzałem żywą blokadę, która powstrzymała mnie przed dotarciem do samego szczytu. Na łące po obu stronach drogi jak i na samej szosie rozlokowało się stado krów. Stanąłem na początku finałowej stromizny i czekałem aż przerzedzą się szeregi mego niespodziewanego przeciwnika. Tymczasem zrobiłem pierwsze zdjęcia. Jak się okazało w samą porę, gdyż niebawem naszła chmura i widoczność spadła do kilkunastu metrów. Gdy wyczułem okazję podjechałem jeszcze ze sto-kilkadziesiąt metrów, ale nie zaryzykowałem bezpośredniego starcia z maruderami pozostałymi na drodze. W ten sposób nie dojechałem do bramy okalającej wierzchołek góry. Za bramą znajduje się radar należący do urzędu kontroli lotnictwa. Za sprawą pomyłki na ulicach Cencerate i krótkiego spaceru na początku finałowego odcinka nie mogłem zarejestrować swojego czasu z całej góry na „strava.com”. Z zestawienia trzech odcinków (1,8 + 7,3 + 1,8) wynika, że podjeżdżałem przez 10,9 kilometra w łącznym czasie 51:08 (avs. 12,7 km/h). Według oficjalnych danych ten podjazd ma 11,2 kilometra o średniej 8,4 %. Przygoda nie skończyła się jednak wraz z końcem wspinaczki. Już na samym początku zjazdu zdałem sobie sprawę, że przedni hamulec w zasadzie nie działa. Obręcze były mokre, zaś klocki hamulcowe zabrudzone. Na domiar złego odkryłem, że tylna opona mocno się przetarła i w każdym momencie grozi mi przebicie dętki. W tym stanie rzeczy nie mogłem ryzykować zjazdu po stromym odcinku. Znów czekał mnie spacerek, ale żeby oszczędzić bloki do pedałów postanowiłem ściąć drogę w paru miejscach schodząc trawiastym zboczem. Dopiero po dotarciu do drogi SP88 ponownie wskoczyłem na rower. Jadąc ostrożnie dotarłem bezpiecznie na sam dół. Opony Continental 4000s poddałem ciężkiej próbie już na Monte Subasio i Croce Arcana. Teraz tylna guma, choć była w stanie niemal agonalnym oddała mi ostatnią przysługę. Do samochodu zjechałem około 15:20. Przed nami była wycieczka do Bobbio. Po wcześniejszych doświadczeniach szukaliśmy w atlasie możliwie najłatwiejszej drogi.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Jadąc po szosach SP48 i SP186 zjechaliśmy do San Pietro Casasco. Tu już jednak aby nie robić sporego objazdu musieliśmy wybrać SS461 i skierować się na Passo del Penice (1149 m. n.p.m.). Pogoda wciąż była niepewna, choć na razie nie padało. Obawiając się pogorszenia aury zastosowaliśmy fortel godny Onufrego Zagłoby. Wiadomo, że podjazd w deszczu to tylko mała niedogodność, lecz zjazd w takich warunkach to już ciężka próba dla organizmu. Dlatego dojechawszy na „passo” zamiast zjeżdżać do Bobbio wyładowaliśmy się na dużym parkingu przy pomniku mnicha San Colombano. Ten irlandzki misjonarz na przełomie VI i VII wieku wraz z kolegami „chrystianizował” Europę i w 614 roku dotarł w te strony rządzone wówczas przez Longobardów. W Bobbio założył opactwo, zaś na Penice Vetta pierwsze sanktuarium na miejscu dawnej pogańskiej świątyni liguryjskich Celtów. Dziś ten szczyt wieńczy kościółek, którego budowę ukończono w roku 1600. Cały podjazd ma 16,9 kilometra o średniej 7 % i przewyższeniu 1184 metrów. My postanowiliśmy zacząć tą wyprawę od 13-kilometrowego zjazdu z Passo del Penice do Bobbio. W ten sposób mieliśmy większe szanse na zjazd po suchej nawierzchni. Nawet gdyby później spełnił się pesymistyczny scenariusz pogodowy to po zdobyciu góry pozostałoby nam do pokonania w deszczu niespełna cztery kilometry. Oczywiście Giro nigdy nie dotarło na sam szczyt Monte Penice. Tym niemniej przez pobliską przełęcz peleton tego wyścigu przemknął jak dotąd 9 razy. Trzykrotnie w okresie międzywojennym. Po raz pierwszy w 1924 roku na 300-kilometrowym odcinku z Mediolanu do Genui wygranym przez Bartolomeo Aymo. Następne wizyty miały miejsce w latach 1927, 1936 i 1956. Jednym ze zdobywców tej przełęczy był wielki Gino Bartali. W ostatnim półwieczu pięć razy wyznaczano tu linię górskiej premii. Trzykrotnie podjeżdżano od naszej wschodniej strony. W 1964 roku na etapie do Alessandrii wygranym przez Bruno Meallego pierwszy na tej górze był Franco Balmamion. Piętnaście lat później tak na przełęczy jak i na mecie w Vogherze najszybciej zameldował się Szwed Bernt Johansson. Natomiast w sezonie 1981 tak premia jak i etap z finałem w Pavii należały do Szwajcara Daniela Gisigera. Po raz ostatni uczestnicy Giro zameldowali się tu podczas edycji z roku 1989. Na etapie do La Spezii wygranym przez Francuza Laurenta Fignona najwyżej zapunktował Kolumbijczyk Luis Herrera. Tym niemniej przy tej okazji podjeżdżano od łatwiejszej zachodniej strony.

Według „cyclingcols” podjazd rozpoczynający się w Varzi ma 15,4 kilometra przy średniej 4,8 %, zaś nasz wschodni dokładnie 13,3 kilometra o przeciętnej 6,5 %. Niemniej mieliśmy też apetyt na deser czyli finałowe 3,6 kilometra o średniej 8,6 % i max. 15 % w samej końcówce tej wspinaczki. Ponieważ przed zjazdem musiałem wymienić oponę w tylnym kole Dario ruszył nieco wcześniej. Na zjeździe zatrzymywałem się jeszcze na foto-przystankach. Dlatego też minęliśmy się parę kilometrów przed miastem. Mój kompan jechał w dobrym rytmie. Od razu zdałem sobie sprawę, że tym razem nie nadrobię nad nim kilkunastu minut. Ostatecznie do Bobbio zjechałem około 17:50. Strzeliłem jeszcze trzy fotki i byłem gotów do starcia z najtrudniejszym podjazdem w prowincji Piacenza. Początek solidny, acz bez żadnych ekscesów czyli pierwsze trzy kilometry przy średniej 6,4 %. Następnie tu i ówdzie nachylenie spada poniżej 5 %, ale nigdy na dłużej niż 500-600 metrów. Po drodze mija się kilka zjazdów do okolicznych miejscowości tzn. Ceci (3,7 km), Santa Maria (5,3 km) czy Cadelmonte (7,8 km). Jedyną większą osadą na samym szlaku jest położona na początku ósmego kilometra wieś Vaccarezza. Wyżej mija się jeszcze restaurację Chalet de Volpe (10,1 km) oraz nieopodal wzgórza Monte Castello zjazd na drogę SP412 prowadzącą do Romagnese. Przełęcz znajduje się na delikatnym łuku. Sto metrów dalej odbija w lewo finałowy odcinek na Penice Vetta. Czternasty kilometr schowany jest w lesie. Dalej jedzie się w terenie otwartym. Wzdłuż drogi nie brak domów oraz masztów. Pod koniec piętnastego kilometra mija się niewielki kościół i chwilę później budynek koszar. Szczyt góry widoczny jest z oddali. Ponieważ tym razem na szczyt dotarłem drugi załapałem się na filmik, które Dario zwykł kręcić na zdobytych wzniesieniach. Według danych ze „strava.com” całą górę o długości 16,4 kilometra przejechałem w czasie 1h 08:34 (avs. 14,3 km/h) co jest drugim wynikiem pośród zaledwie 24 sklasyfikowanych osób. Większość osób poprzestaje na zdobyciu samej przełęczy. Dla porównania „cronoscalatę” z Bobbio do poziomu Passo del Penice zrobiło 124 użytkowników „stravy”. Mój czas na dystansie 12,9 kilometra czyli 50:50 daje mi wśród nich 17 miejsce. Jak dla mnie był to kolejny konkretny, acz niezbyt długi etap. Tego dnia przejechałem 56,5 kilometra o łącznym przewyższeniu 2014 metrów. Od noclegu w Agriturismo Mandrola dzieliło nas ponad 40 kilometrów. Do przebycia w głównej mierze po „krajówkach” SS461 i SS45. Niemniej kilka ostatnich kilometrów to była znów jazda pod górę wiejskimi dróżkami. Pod dachem tego gospodarstwa zameldowaliśmy się po zmierzchu. Dlatego, że wcześniej zrobiliśmy sobie dłuższy popas w Bobbio wpadając na obiadokolację do jednej z tamtejszych restauracji.

2014_0704_026

20140704_monte penice 1

20140704_monte penice 2