Corno alle Scale
Autor: admin o niedziela 6. lipca 2014
PODJAZD > https://www.strava.com/activities/167654697
Każda nawet najdłuższa droga kiedyś kończy. Ta wyprawa miała mieć swój finał w niedzielę 6 lipca. Darek wywiesił białą flagę już w sobotnie popołudnie. Nie miałem mu tego za złe. Wiedziałem ile sił kosztowała nas ta wycieczka. Dla mojego przyjaciela okazała się ona bardzo przydatna w zbudowaniu formy na dalszą część sezonu. Trudy i znoje na apenińskich drogach nie poszły na marne. Podczas sierpniowej wyprawy do Valtelliny w lombardzkiej prowincji Sondrio Dario był w najlepszej formie od lat. Momentami dorównując tak mi jak i naszym młodszym kolegom. Tym niemniej to niedzielne przedpołudnie postanowił spędzić „na leniucha” czyli nieco odpocząć przed długą drogą powrotną. Ja wciąż miałem apetyt na górskie przygody. Do przejechania pozostała mi droga na Corno alle Scale (1503 m. n.p.m.). Przynajmniej z trzech względów był to dla mnie obowiązkowy punkt programu. Cel z którego nie byłem gotów zrezygnować. Uważałem, że bez dotarcia na szczyt tej góry nasza wielodniowa eskapada byłaby niepełna. Jakkolwiek odpuściliśmy sobie niejedno z wybranych zawczasu wzniesień to jednak ta góra była dla mnie zbyt cenna. Po pierwsze ma ona przeszło tysiąc metrów przewyższenia. Po drugie może się pochwalić „szlacheckim rodowodem” czyli udziałem w Giro d’Italia. Po trzecie należy do najtrudniejszych na terenie Emilia-Romagna. Tylko po pokonaniu tego wzniesienia mogłem sobie powiedzieć, że ustrzeliłem emiliański hat-trick czyli trzy najwartościowsze podjazdy w tym rozległym regionie. Dwa pierwsze kroki zrobiłem w piątkowe i sobotnie popołudnia zdobywając Penice Vetta w prowincji Piacenza oraz Monte Cimone w prowincji Modena. W niedzielę chciałem zwieńczyć to dzieło. Jak wiadomo osiągnięcie ambitnego celu wymaga poświęcenia. Ja musiałem się wyrzec dłuższego snu z soboty na niedzielę. Po późnym powrocie z trasy przedostatniego etapu poszedłem spać około północy. Tymczasem biorąc pod uwagę jak długim podjazdem jest Corno alle Scale i chcąc wrócić do Sasso Marconi około południa musiałem wstać z łóżka około 6:30. W dwunastoletniej historii swych górskich wojaży nie zwykłem się zrywać tak wcześnie po to tylko by pokonać pojedyncze wzniesienie. Owszem bywało, że budziłem się jeszcze wcześniej, lecz tylko wtedy gdy musiałem zdążyć na start imprezy z gatunku Gran Fondo, Cyclosportive czy Radmarathon. Nigdy jednak z własnej nieprzymuszonej woli.
Plan na niedzielne przedpołudnie był więc mocno napięty. Niemniej okoliczności mi sprzyjały. Po pierwsze w trakcie wieczornej kolacji w sobotę udało mi się zabukować u naszej gospodyni śniadanie o możliwie najwcześniejszej porze czyli przed siódmą. Po drugie dojazd do podnóża góry był niezbyt długi czyli niespełna 40-kilometrowy, a przy tym dobrze mi znany gdyż poprzedniego dnia przetestowany. Wystarczyło tylko dotrzeć do drogi krajowej SS64, pognać nią prosto na południe i w końcu nie przegapić zjazdu do miasteczka Silla czyli ulicy Johna Fitzgeralda Kennediego. Na miejsce dotarłem około ósmej. Przede mną był blisko 28-kilometrowy podjazd, który w trakcie Giro z 2004 roku był dla uczestników tego wyścigu pierwszą okazją do stoczenia górskiej potyczki. Był to ledwie trzeci odcinek tej imprezy. Po starcie z toskańskiego Pontremoli kolarze musieli pokonać 191 kilometrów, w tym jeszcze przed dojazdem do Silli dwa mniejsze mniejsze wzniesienia tzn. Foce Carpinelli i passo Oppio. Etap ten przyniósł zmianę lidera. Od prologu na ulicach Genui prowadził Australijczyk Bradley McGee. Jednego tego dnia nie miał on szans w starciu z włoskimi góralami. Dublet w postaci etapowego zwycięstwa i koszulki lidera ustrzelił obrońca tytułu (triumfator Giro z lat 2001 i 2003) Gilberto Simoni. Na stromej końcówce podjazdu odskoczył od swych najgroźniejszych rywali i na mecie usytuowanej na wysokości 1471 metrów n.p.m. wyprzedził o 15 sekund swego kolegę z drużyny Saeco niespełna 23-letniego Damiano Cunego. Były mistrz świata juniorów wygrał dzień wcześniej górzysty etap do Pontremoli, zaś nazajutrz okazał się lojalnym adiutantem swego lidera udanie kontrolując poczynania asów z innych ekip. Sekundę po nim finiszowali Franco Pellizotti, Giuliano Figueras i Ukrainiec Jarosław Popowicz. Z biegiem dni uczeń przerósł jednak swego mistrza. Cunego wygrał jeszcze trzy etapy jak i cały wyścig, zaś „Gibo” Simoni musiał się zadowolić ledwie trzecim miejscem w „generalce”.
Stacja narciarska Corno alle Scale zawdzięcza swą nazwę pobliskiej górze o tej samej nazwie. Wznosi się ona na wysokość 1945 metrów n.p.m. i jest najwyższym szczytem prowincji Bologna. Na stokach właśnie tej góry uczył się narciarskiego fachu pochodzący z tych okolic Alberto Tomba. Wielki mistrz alpejskich slalomów z lat 80. i 90. W swej bogatej karierze „La Bomba” zdobył trzy złote medale olimpijskie oraz dwa tytuły mistrza świata. Wygrał też klasyfikację generalną Pucharu Świata w sezonie 1994/95, jak również ma w swej kolekcji po cztery tzw. małe kryształowe kule za slalom specjalny i slalom gigant. W sumie aż 50 razy triumfował w pucharowych zawodach, choć specjalizował się tylko w dwóch konkurencjach. Tym niemniej na starcie wspinaczki nie miałem zimowych skojarzeń. Mimo, że startowałem bardzo wcześnie czyli o godzinie 8:11 powietrze było już nagrzane do 26 stopni. Jako się rzekło podjazd jest bardzo długi. Rozpoczyna się w Silli leżącej na wysokości 326 metrów n.p.m. Tym niemniej na pierwszych piętnastu kilometrach jest na tyle łatwy, iż zarówno książka wyścigu z Giro 2004 jak i moja lektura czyli „Passi e Valli in Bicicletta n. 22” liczą go od poziomu 718 metrów n.p.m. To znaczy od wjazdu na drogę SP71 podczas przejazdu przez Villaggio Europa (14,5 km). Do tego momentu średnie nachylenie wynosi ledwie 2,7 %. Muszę przyznać, iż podobnie jak na Monte Cimone spory fragment tego wzniesienia pojechałem innym szlakiem niż „profi” przed dziesięciu laty. Zawodowcy na początku czwartego kilometra skręcili w kierunku Gaggio Montano by następnie przejechać przez Gabbę, Querciolę i dotrzeć do Villaggio Europa od strony północnej. Tymczasem ja uparcie trzymałem się drogi SP324, wobec czego do miejscowości tej dojechałem od strony południowej. Po drodze minąłem największą miejscowość tej gminy czyli Lizzano al Belvedere, która może się pochwalić efektownym kościołem wybudowanym w stylu bizantyjskim. Na tym zasadniczo łagodnym wzniesieniu zdarzały się krótkie odcinki zjazdu, najdłuższy z nich pod koniec ósmego kilometra. W połowie dziesiątego kilometra stało się ono nieco bardziej konkretne, albowiem kolejne 5 kilometrów miało już średnio 4,3 %.
Dopiero jednak po ostrym zakręcie w połowie piętnastego kilometra podjazd nabrał bardziej górskiego charakteru, choć wciąż był nierówny. Najpierw 3,5 kilometra o średnim nachyleniu 6,1 %. Na tym odcinku przejechałem się przez Maenzano (15,3 km) i nieco większe Vidiciatico (16 km). Mimo wczesnej pory ta druga miejscowość była już nieźle ożywiona. Na zjeździe odkryłem, że ta odświętna atmosfera związana była z górskim biegiem, którego start wyznaczono właśnie w tej wiosce. Na kilkaset metrów przed La Ca’ (18,5 km) droga znów się wypłaszcza. Na początku dwudziestego kilometra wjeżdża na teren utworzonego w roku 1988 Parku Regionalnego Corno alle Scale. Nieco dalej na wysokości Torlaino (19,5 km) skręca na południe. W tej okolicy przez około kilometr trzeba się było nieco sprężyć, po czym na około półtora kilometra znów zrobiło się płasko. Kolejną miejscowością na tym szlaku jest Ca’ di Gianninoni (20,6 km). Następny krótki odcinek wspinaczki zaczął się za mostkiem nad rzeczką Ri (22 km). Miał on ledwie 1200 metrów długości, lecz o średnim nachyleniu 8,2 %. Potem na dojeździe do Madonna dell’Acero (24,3 km) teren mieszany czyli 500 metrów przy średniej 2,6 % oraz 600 metrów ze stromizną 9,5 %. Niemniej to wszystko jest tylko przygrywką do trudnego finału. Ta góra jest jak skorpion, gdyż w swym ogonie skrywa kolec jadowy. Na wysokości powstałego w początkach XVI wieku sanktuarium Matki Boskiej Klonowej droga odbija w lewo i niemal od razu zaczyna się piąć ostro pod górę. Kolejne 2500 metrów prowadzące do znajdującego się na wysokości 1424 metrów n.p.m. Rifugio Cavone (26,8 km) ma średnie nachylenie 9,8 %. Co więcej w ramach tego odcinka trzeba pokonać cały kilometr o stromiźnie 12,9 %. Po blisko 25 kilometrach przejechanych ze średnią prędkością powyżej 20 km/h nagle musiałem się pogodzić z mozolną wspinaczką w tempie 10-12 km/h. Taka zmiana rytmu potrafi być zabójcza, a przynajmniej ciężka do przełknięcia. Po dojechaniu do strefy wypoczynkowej ulokowanej wokół niewielkiego stawu oraz wspomnianego schroniska miałem jeszcze do pokonania finałowy kilometr o średniej 7,9 %. Na tym odcinku minąłem hotelik Lo Chalet i budynki gospodarcze należące do ośrodka narciarskiego Corno alle Scale. Z braku tablic drogowych w drodze powrotnej na tle jednego z nich zrobiłem sobie pamiątkowe zdjęcie. Dwieście metrów przed finałem przejeżdża się jeszcze przez krótki tunel. Asfalt dochodzi bezpośrednio pod stok narciarski. Ja jednak zatrzymałem się nieco wcześniej, gdyż podjazd kończy się na wysokości miejscowej szkółki narciarskiej.
Całą wspinaczkę o długości niemal 27,9 kilometra i średnim nachyleniu 4,2 % przejechałem w czasie 1h 29:39 czyli z przeciętną prędkością 18,7 km/h. Pomimo, że wzniesienie to było niemal o półtora kilometra dłuższe od Monte Cimone (Pian Cavallaro) jego pokonanie zajęło mi mniej czasu. Wszystko za sprawą mniejszego przewyższenia czyli 1177 metrów i tym samym łagodniejszego profilu tego podjazdu. Czy to dobry wynik trudno było ustalić w bazie wyników zarejestrowanych na strava.com. Pełen podjazd w takim kształcie przejechało jak dotąd tylko 10 użytkowników tego programu. Lepiej mogłem się ocenić porównując czasy z niektórych fragmentów tego wzniesienia. Wyszło całkiem nieźle. Dla przykładu 8-kilometrowy odcinek z La Ca’ do Rifugio Cavone przejechałem w 32:06 (avs. 15,0 km/h) co daje mi 15 miejsce pośród 87 osób. Natomiast najbardziej strome 2200 metrów od Madonna dell’Acero do owego schroniska pokonałem w czasie 12:19 (avs. 10,8 km/h) co jest 13 wynikiem wśród 102 zarejestrowanych czasów. Na szczyt dotarłem około 9:40. Pokonanie długiego zjazdu, uwzględniając łagodny profil tego wzniesienia i wszystkie foto-przystanki, zajęło mi pewnie dobrą godzinę. W sumie przejechałem 56 kilometrów o łącznym przewyższeniu 1293 metrów. Do B&B Ca de Taruffi dotarłem około wpół do dwunastej. Wziąłem szybki prysznic i około południa zaczęliśmy się pakować. Uprzejmi gospodarze bynajmniej nas nie poganiali. Teoretycznie mieliśmy się wymeldować do godziny jedenastej, a w praktyce gościnne progi tej willi opuściliśmy około trzynastej. Do przejechania mieliśmy niemal 1700 kilometrów. Na szczęście w zdecydowanej większości po włoskich, austriackich i niemieckich autostradach. Jedynie początkowy odcinek do Bolonii i polski fragment trasy między Kołbaskowem a Gdańskiem nas spowalniał. Do Trójmiasta dotarliśmy w poniedziałkowy poranek przed szóstą. Na swoim górskim szlaku od San Marino po Corno alle Scale przejechałem w sumie 1275 kilometrów o łącznej amplitudzie 37.346 metrów. W ciągu osiemnastu dni udało mi się zdobyć 37 nowych wzniesień, z których 34 miało przewyższenie co najmniej 500 metrów, zaś 20 więcej niż 1000. Dario na tym polowaniu ustrzelił aż 30 górek, w tym 15 „olbrzymów”. Dla mnie osobiście była to bodaj trzecia najtrudniejsza wyprawa w życiu. Chyba tylko o rok wcześniejsza Route des Grandes Alpes oraz 18-dniowa wycieczka po włoskich Alpach z czerwca 2008 roku (z racji startów w trzech wysokogórskich Gran Fondo) kosztowały mnie więcej sił. Dlatego też na pierwszy dłuższy trening po powrocie wybrałem się dopiero w niedzielę 13 lipca. W tygodniu robiąc sobie tylko godzinną przejażdżkę w środowe popołudnie.