banner daniela marszałka

Aprica

Autor: admin o piątek 8. sierpnia 2014

PODJAZD > https://www.strava.com/activities/182311904

Po ostrej dawce górskich podjazdów jaką zaserwowałem sobie w Apeninach musiałem nieco odpocząć. Przez cały kolejny miesiąc jeździłem tylko tyle ile trzeba mi było do podtrzymania wypracowanej w górach formy. W zasadzie dwa-trzy razy w tygodniu. Od 7 lipca (powrót z Sasso Marconi) do 7 sierpnia (wyjazd do Bianzone) zrobiłem tylko dziesięć treningów o łącznej długości 729 kilometrów. Na przełomie lipca i sierpnia miałem nawet ośmiodniowy „odwyk od dwóch kółek” z uwagi na rodzinne wakacje we wschodniej Grecji. Z plaży nad Morzem Egejskim widziałem wyniosłe pasmo Olimpu. Zwiedziliśmy też Meteory czyli słynne klasztory wznoszące się nad równiną Tesalską. Jednak roweru nie tknąłem. Pomimo sporadycznych kontaktów z Ridleyem o swoją formę przed Valtelliną byłem spokojny. Po Giro dell’Appennino miałem nie tylko więcej mocy w nogach, ale też mniejszy ciężar do wwożenia na górę. Podczas lipcowych treningów dwukrotnie przejechałem 120-kilometrowe trasy i odczucia z jazdy były jak najbardziej pozytywne. Szczególnie cenny był test z 19 lipca podczas grupowego objazdu trasy Cyklo-Gdynia. Trening zamienił się w quasi-wyścig. Na najtrudniejszej górce czyli 2-kilometrowym podjeździe przed Nowym Dworem Wejherowskim wykręciłem swoją życiówkę tj. czas 4:22 (avs. 27,0 km/h). Pomimo rozpoczęcia tej mini-wspinaczki w środku kilkudziesięcioosobowej grupy udało mi się ją ukończyć na trzecim miejscu. Po powrocie z Grecji zdążyłem odbyć dwa treningi, w tym środowy na dystansie 90 kilometrów z trzykrotnym podjazdem pod wspomnianą hopkę. Przedwyjazdowy zlot gwiaździsty wyznaczyliśmy sobie w czwartkowy wieczór około 22:00 na gdańskim Chełmie. Uznaliśmy, że najlepiej będzie jechać ku przejściu granicznemu w Świecku, zaś w końcowej części trasy przemknąć przez wschodnią Szwajcarię. W teorii trasa o długości 1560 kilometrów miała nam zabrać około 16 godzin. W praktyce jechaliśmy przeszło godzinę dłużej i nie dotarliśmy do miejsca przeznaczenia w komplecie. Zaprzyjaźnione moto-2 (w składzie: Borys, Adam i Tomek) stanęło już na wysokości Pelplina. Całe szczęście, że samochód zepsuł się im tak blisko domu. Odstawili go do pobliskiego warsztatu, po czym Borys w ekspresowym tempie pożyczył inne auto od jednego ze znajomych. Dzięki temu mogli ponownie wyruszyć do Włoch już w piątkowe popołudnie.

Tymczasem nasze moto-1 dotarło do Bianzone po wcześniejszym sforsowaniu przełęczy Julier i Bernina w piątek około 15:30. Na miejscu powitała nas sasiądka gospodyni domu. Kobieta w średnim wieku o mocno rubensowskich kształtach, acz nadzwyczaj dobrze radząca sobie na stromym podejściu do naszego domostwa. Na początek zostaliśmy zakwaterowani na drugim piętrze Villa Isabella, zaś do większego apartamentu na pierwszym poziomie mogliśmy się przenieść dopiero w sobotnie popołudnie. Pierwsze dwie godziny po przyjeździe spędziliśmy na rozpakowywaniu się oraz krótkim odpoczynku. Niezbyt długim, bo przecież jeszcze tego samego dnia mieliśmy w planach krótki odcinek startowy przed kolejnymi całodniowymi etapami. Wyjechaliśmy z domu tuż przed osiemnastą. Do zmierzchu czasu było niewiele, więc mogliśmy sobie pozwolić na zdobycie tylko jednego z pobliskich podjazdów. W najbliższej okolicy mieliśmy do wyboru kilka ciekawych wzniesień na taką okazję. Najbliżej ponad 10-kilometrowy podjazd pod Bratta (1220 m. n.p.m.), który na pierwszym kilometrze przejeżdżał przez nasze Bianzone. W odległości kilku kilometrów cztery kolejne. Mogliśmy pojechać na północ do Tirano i tam rozpocząć wspinaczkę pod Pra Campo lub Monte Padrio (Trivigno). Względnie można było obrać kurs na południe czyli do Tresendy i z niej zaatakować Prato Valentino lub Aprikę. Opcja pierwsza wydała się mi zbyt krótka, z kolei druga przesadnie trudna jak na „wieczorek zapoznawczy”. Ostatecznie wybraliśmy więc wariant trzeci czyli południowy. Na początek musieliśmy pokonać stromy kilometr w dół do drogi SS38. Potem trzeba było skręcić w prawo by po kolejnych trzech kilometrach na „krajówce” znaleźć się na rozstaju dróg w centrum Tresendy. Tu musieliśmy podjąć decyzję z gatunku „w prawo czy w lewo”. Idąc za głosem rozsądku, najgłośniej wyrażanym przez Darka, wybraliśmy krótszy i co tu dużo mówić znacznie łatwiejszy od Prato Valentino podjazd do Apriki.

Niepozorna Aprica (1176 m. n.p.m.) to przełęcz i zarazem stacja narciarska bardzo często odwiedzana przez Giro d’Italia. Po raz pierwszy wyścig Dookoła Włoch przemknął przez nią jeszcze przed wybuchem II Wojny Światowej. W 1939 roku na dramatycznym przedostatnim etapie z Trento do Sondrio. Odcinek ten z przewagą ponad pięciu minut wygrał Giovanni Valetti, który dzięki tej akcji odebrał koszulkę lidera Gino Bartalemu. Przy tej okazji jechano od łatwiejszej wschodniej strony. Podjazd doliną Corteno ma długość 15,5 kilometra o średnim nachyleniu tylko 3,1 %. Zachodni wariant wspinaczki czyli 13,6 kilometra o średniej 5,9 % po raz pierwszy został wypróbowany w 1950 roku na etapie z Locarno do Brescii. Pierwszy na szczycie był wielki Fausto Coppi, lecz sam etap po finiszu z grupy wygrał Luciano Maggini. Ogółem Giro odwiedzało Aprikę już osiemnaście razy. Niekiedy wyścig bywał w tej miejscowości tylko przejazdem, acz z czasem coraz częściej zaczęto tu wyznaczać mety etapowe. Jak dotąd już osiem razy. Jako pierwszy ze zwycięstwa cieszył się w 1962 roku Vittorio Adorni. Za finał posłużyła wtedy wschodnia strona góry. Romans Giro z Apriką nabrał rumieńców dopiero na początku lat 90-tych w związku z odkryciem przez organizatorów GdI walorów pobliskiego podjazdu pod Mortirolo. W 1990 roku na etapie z Moeny do Apriki podjeżdżano pod Mortirolo od południa i na metę od strony zachodniej. Po solowej akcji wygrał Wenezuelczyk Leonardo Sierra. Rok później kolarze po raz pierwszy musieli zdobyć Mortirolo od strony północnej pokonując stromą ścianę z początkiem w Mazzo di Valtellina. Tym samym na metę podjeżdżali od strony wschodniej. Pierwszy w obu miejscach był zwycięzca Giro z 1991 roku Franco Chioccioli. Ten sam wariant końcówki etapu powtarzano następnie w latach 1996, 2006 i 2010. Na mecie w Aprice zwyciężali wówczas kolejni Włosi czyli: Ivan Gotti, Ivan Basso i Michele Scarponi. Z kolei podczas edycji z roku 1994 i 1999 po Mortirolo i Aprice trzeba było jeszcze zdobyć stromą Valico San Cristina. Oba etapy wiążą się nierozerwalnie z tragiczną postacią Marco Pantaniego. W sezonie 1994 „Il Pirata” nie miał sobie równych wygrywając etap z przewagą niemal trzech minut nad swym rodakiem i kolegą z ekipy Carrera Claudio Chiappuccim. Z kolei pięć lat później z założenia „królewski” przedostatni etap Giro przebiegał w cieniu wykluczenia Pantaniego z wyścigu tuż przed startem w Madonna di Campiglio. Etap ten wygrał Hiszpan Roberto Heras, zaś po bezpańską od poranka „maglia rosa” sięgnął wspomniany już Gotti.

Etapy ze św. Krystyną na deser kończyły się 5-kilometrowym zjazdem i półtora-kilometrowym finiszem lekko pod górkę od strony wschodniej. W czerwcu 2008 roku miałem okazję sprawdzić ten szlak biorąc udział w Gran Fondo Pantani (obecnie GF Giordana), wyścigu na 172-kilometrowej trasie wokół Apriki przez przełęcze: Gavia, Mortirolo i San Cristina. Trzy lata później z tym samym wyzwaniem zmierzył się też towarzyszący mi w tegorocznej podróży Adam Kowalski. Co godne podkreślenia w 2015 roku Aprica po raz dziewiąty wyłoni etapowego zwycięzcę Giro – będzie to odcinek szesnasty ze startem w Pinzolo. Tym samym stanie się ona najpopularniejszym obok Terminillo górskim finiszem w historii Giro. Najnowsza historia sportowa tego miejsca jest związana przede wszystkim z kolarstwem. Tym niemniej warto również wspomnieć, że Aprica (a nie lepiej znane Bormio) była pierwszym ośrodkiem narciarskim rodem z Lombardii, który dostąpił zaszczytu goszczenia alpejskich zawodów o Puchar Świata. W grudniu 1975 roku zorganizowano tu zjazd i slalom specjalny kobiet, zaś sześć lat później slalom gigant mężczyzn. Zachodni podjazd do Apriki przebiega po drodze SS39. Zaczyna się na moście nad Addą (czwartą pośród najdłuższych rzek Italii) tuż za przejazdem kolejowym. Tuż po starcie naszym oczom ukazuje się długa i niemal płaska prosta o długości 1300 metrów. Pierwsze półtora kilometra można uznać ledwie za wstęp do prawdziwej wspinaczki. Pod koniec drugiego droga wznosi się już na godnym poziomie 5 % i przebija się przez dwa wąskie tunele. Na kolejnych jedenastu kilometrach podjazd trzyma już niemal cały czas na równym poziomie od 6 do 8 %. W zasadzie tylko na początku ósmego i pod koniec trzynastego kilometra jest nieco łatwiej, gdyż te półkilometrowe odcinki mają nachylenie około 4,5 %. Podobnie jak wstęp również zakończenie tego podjazdu na ulicy Corso Roma jest niemal płaskie. Z kolei maksymalna stromizna na całej górze to według „Passi e Valli in Bicicletta” umiarkowane 10 %. W drodze na przełęcz mija się kilka wiosek tzn. Corna (1,1 km od startu), Franchesi (3,3 km) i Motta (3,8 km). Natomiast wyżej kilka bocznych dróg m.in. zjazd w lewo do Stazzony (5,1 km), skręt w lewo ku Valico San Cristina (7,0 km) czy zjazd w prawo ku Liscedo (10,9 km). Na całym wzniesieniu są tylko trzy wiraże. Pierwszy pod koniec szóstego i dwa kolejne blisko siebie na początku trzynastego kilometra.

Pogoda była dobra. W Tresendzie licznik pokazywał 29 stopni Celsjusza. Podjazd był niezbyt trudny, a przy tym co ważne bardzo regularny. Dlatego postanowiłem sprawdzić w jakiej kondycji wybrałem się na tą wycieczkę. Test wypadł pomyślnie. Cały podjazd o długości 13,5 kilometra przejechałem w czasie 46:26 (avs. 17,4 km/h) przyjmując za metę swej górskiej czasówki powitalny łuk z napisami w językach: czeskim, angielskim, włoskim, niemieckim, francuskim i polskim. Usiadłem sobie na ławeczce pod pobliską lodziarnią i spokojnie poczekałem na przyjazd Darka i Daniela. Dla mojego imiennika był to pierwszy alpejski podjazd w życiu. Natomiast Dario nie zamierzał się pierwszego dnia „napinać”. Z założenia pojechał poniżej swych aktualnych możliwości towarzysząc naszemu koledze na całym wzniesieniu. Po powrocie do kraju porównałem swój wynik na zachodniej Aprice z osiągnięciami innych użytkowników „stravy”. W programie tym mierzone są czasy na odcinku 12,3 kilometra, wyznaczonym z pominięciem najłatwiejszych fragmentów na samym początku i końcu tej wspinaczki. Ten dystans przejechałem w czasie 44:11 (avs. 16,7 km/h) co daje mi na razie 9 miejsce na liście obejmującej 87 osób. Wykręciłem VAM rzędu 1085 m/h. Całkiem niezły jak na niezbyt stromy podjazd. Na górze było dość ciepło czyli 23 stopnie. Nigdzie nam się nie śpieszyło, więc przejechaliśmy się na spokojnie wzdłuż głównej ulicy. Po drodze zaczepił nas pewien leciwy Signore wraz z małżonką, który ucieszył się ze spotkania Polaków. Nie obyło się bez kilkuminutowej pogawędki na temat ich związków tego z naszą ojczyzną. Zdążyli nam nawet pokazać swoje zdjęcia ze spotkania z Janem Pawłem II. Dopiero o 19:30 zarządziłem odwrót do bazy. Daniel będąc świetnym zjazdowcem chciał sobie trochę pohasać na odcinku do Tresendy. Dario dołączył się do tej zabawy. Mi pozostało się skupić na dokumentacji fotograficznej. Niemniej jak widać na załączonych obrazkach, wobec późnej pory, efekty moich działań nie były oszałamiające. Do Villa Isabella dotarłem około 20:20, kilka minut po chłopakach. Przed snem skontrolowaliśmy jeszcze postępy Borysa i spółki na długiej trasie do Italii. Ostatecznie do Bianzone dotarli w sobotni poranek tracąc z całej górskiej zabawy tylko piątkowy „podwieczorek”.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA