banner daniela marszałka

Bagni di Masino, Preda Rossa & Ca’ Bianca

Autor: admin o niedziela 10. sierpnia 2014

PODJAZD NR 1 > https://www.strava.com/activities/182311918

PODJAZD NR 2 > https://www.strava.com/activities/182312432

PODJAZD NR 3 > https://www.strava.com/activities/182312442

Na niedzielę zaplanowaliśmy sobie kolejną wycieczkę na zachodni kraniec Valtelliny. Mogliśmy pojechać w okolice Morbegno już całą naszą szóstką czyli w sile dwóch wozów technicznych. Tym niemniej Adam, Borys i Tomek mieli do odrobienia zaległości wynikające ze swego późniejszego przyjazdu do Bianzone. Ponieważ w pierwszej ćwiartce Valtelliny tak z uwagi na sportową historię jak i fizyczne rozmiary najciekawszym jest podjazd pod Passo San Marco to właśnie przełęcz św. Marka stała się w tym dniu ich priorytetem. Ja wraz z Danielem i Darkiem mogłem się już skupić na innym rewirze czyli na górkach po północnej stronie doliny. Na danie główne naszej niedzielnej uczty wybrałem podjazdy do Bagni di Masino (1172 m. n.p.m.) i Preda Rossa (1955 m. n.p.m.). Ponieważ oba wzniesienia mają wspólny punkt startu i rozjeżdżają się dopiero po pierwszych 10 kilometrach trzeba było dokonać taktycznego wyboru, którą z dwóch wspinaczek robimy od dołu, a którą jedynie od rozjazdu znajdującego się we wiosce Filorera, na wysokości 841 metrów n.p.m. Ja zdecydowałem się zrobić dwa mniej więcej równe pod względem przewyższenia podjazdy. To znaczy najpierw pojechać do końca Val Masino, a następnie po kilku kilometrach zjazdu zboczyć na podjazd krótszy, acz znacznie trudniejszy pod Preda Rossa. Daniel przystał na moją propozycję. Natomiast Darek postanowił zapolować na maksymalną amplitudę. To znaczy od samochodu zaparkowanego przy drodze SS38 ruszył od razu na Preda Rossa by za jednym zamachem zrobić jakieś 1690 metrów przewyższenia. Następnie po zjeździe do Filorery miałby na dokładkę skromny dojazd do Bagni di Masino o długości 6,8 kilometra i przewyższeniu 331 metrów. Tym niemniej na tych dwóch wzniesieniach nie zamierzaliśmy kończyć swej zabawy. Miałem nadzieję, że tego dnia uda nam się wykonać maxi-plan czyli zaliczyć trzy premie górskie. Tą trzecią miał być krótki, lecz bardzo stromy podjazd do osady Ca’ Bianca (1275 m. n.p.m.) czyli wspinaczka po przeciwległej, bo południowej stronie Valtelliny, startująca ze znanej mi miejscowości Talamona. Poranne warunki pogodowe nastrajały nas optymistycznie, lecz już wkrótce niebo na zachodzie zaczęło szarzeć. Zapowiadało się na powtórkę z soboty. Pogorszenie pogody opóźniło nam wyjazd z Bianzone. Ostatecznie podobnie jak dzień wcześniej opuściliśmy bazę około południa. Start do trzeciego etapu wyznaczyliśmy sobie przy styku „krajówki” nr 38 z drogą prowincjonalną SP9, acz miejsce do zaparkowania znaleźliśmy jakieś 300 metrów dalej, już na dojeździe do Ardenno.

Wspinaczka do Bagni di Masino to podjazd o długości 17 kilometrów i przewyższeniu 907 metrów przy średnim nachyleniu 5,3 % i max. 10 %. Wystartowaliśmy o godzinie 13:08. Słoneczko mocno już grzało, na liczniku zanotowałem 34 stopnie. Pierwszy kilometr na dojeździe do wioski Masino był łatwy. Na drugim i trzecim nachylenie wynosiło już 6,5 %, zaś droga wiła się przez cztery wiraże. Miałem wrażenie, że obręcz tylnego koła obciera mi o klocek hamulcowy, więc dwa razy stanąłem aby poprawić mocowanie koła. Na tym straciłem około półtorej minuty. Do połowy podjazdu mija się jedynie boczne drogi odchodzące ku okolicznym wioskom. Najpierw w prawo do Biolo (3,7 km), potem w lewo do Cevo i Caspano (5,6 km) i jeszcze raz w lewo do Cornolo (8,2 km). Dopiero w połowie dziesiątego kilometra wjeżdża się do pierwszej większej miejscowości. Od razu w ramach kumulacji to jedna wioska po drugiej. Najpierw Caetaggio (9,5 km) i po chwili wspomniana już Filorera (10,2 km), tego dnia przystrojona na okoliczność lokalnego „Święta Kota”. Spojrzałem tylko gdzie w drodze powrotnej trzeba będzie skręcić na Preda Rossa i odbiłem w lewo. Droga na najbliższe trzy kilometry z hakiem wyraźnie odpuściła. O ile pierwsze 10,2 kilometra miało średnio 5,6 %, o tyle kolejny odcinek o długości 3,3 kilometra zaledwie 3 %. W połowie jedenastego kilometra minąłem skałę Sasso Remenno, na której praktykowali miłośnicy klasycznej wspinaczki. Po przejechaniu 12,7 kilometrów dotarłem do całkiem sporej jak na te okolice miejscowości San Martino i raz jeszcze skręciłem w lewo. Ostatnie 3,5 kilometra miały już średnio 6,7 %, więc były najtrudniejszym fragmentem całego wzniesienia. Powyżej kempingu Lo Scoiattolo trzeba było pokonać jedenaście wiraży. Na ostatnim kilometrze szosa prowadziła przez gęsty las, wręcz ociekający wilgocią. Niemal każdy głaz na poboczu drogi był tu porośnięty mchami. W końcu po przejechaniu mostku nad potokiem Masino dotarłem do kresu drogi. Przejechałem jeszcze kilkadziesiąt metrów po szutrze i zakończyłem jazdę na placu przed XIX-wiecznym hotelem, który przyjmuje turystów i kuracjuszy przybywających do tego uzdrowiska. Moja wspinaczka liczyła sobie 16,6 kilometra, które przejechałem w czasie netto 54:42 czyli ze średnią prędkością 18,2 km/h. Jechało mi się bardzo dobrze. Co prawda w programie strava.com nie znalazłem wyników z całego wzniesienia. Niemniej mój czas na ponad 9-kilometrowym odcinku z Masino do Filorery czyli 31:07 (odliczając postoje) dałby mi czwarte miejsce pośród 49 sklasyfikowanych osób.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Na górze poczekałem na przyjazd Daniela. Zrobiliśmy sobie zdjęcia pod wspomnianym sanatorium z górskimi szczytami w tle. Wspólnie pokonaliśmy też pierwsze kilometry zjazdu. Potem uzgodniliśmy, że Daniel zjedzie szybciej, zaś ja zrobię więcej zdjęć i spróbuję go dogonić na Preda Rossa. Po niespełna 7 kilometrach zjazdu dotarłem do wcześniej upatrzonego zakrętu na ulicach Filorery. Przed czekającą mnie ciężką próbą zdjąłem ciuchy ubrane tylko na zjazd oraz zjadłem batona. Miałem wszelkie dane ku temu by obawiać się tego podjazdu. Liczy on sobie 11,8 kilometra o przewyższeniu 1114 metrów przy średnim nachyleniu 9,5 % i max. 15 %. Siedem na dwanaście kilometrowych odcinków ma tu stromiznę powyżej 10 %. Nie mając opisu w „Passi e Valli in Bicicletta” nie byłem też pewny jakości drogi na całej długości tego wzniesienia. Tym niemniej jechało mi się bardzo dobrze, na początku czwartego kilometra minąłem nawet jakiegoś mocno wycieniowanego włoskiego amatora. Po przejechaniu 3,7 kilometra dojechałem do szlabanu na wysokości Valbiore (1235 m. n.p.m.). Uznałem, że trzeba ominąć tą przeszkodę i dalej jechać prosto. Niemniej wkrótce dukt stał się na tyle kamienisty, iż jazda rowerem szosowym stała się już niemożliwa. Zawróciłem i wypróbowałem wcześniej zlekceważony zjazd w prawo. Okazało się, że to była właściwa droga. Za mostkiem nad lokalnym potokiem szosa zaczęła się piąć pod górę nie gorzej niż na pierwszych paru kilometrach. Na samym początku szóstego kilometra przejechałem pod galerią i po chwili pod kołami miałem już nie przyjazny asfalt, lecz trzęsącą drogę zbudowaną z betonowych pasów położonych w poprzek jezdni. Po dalszych dwustu metrach nawet tego zabrakło i trzeba się było zmierzyć z kamienistą drogą gruntową. Jakoś dojechałem do pierwszego zakrętu na tym odcinku, gdzie spotkałem zaskoczonego takimi warunkami Daniela. Zatrzymaliśmy się na kilka dobrych minut, naradzając się co tu dalej robić, a także próbując się skontaktować telefonicznie z Darkiem. Jazda po takiej nawierzchni przez dalsze sześć kilometrów wydawała się nam niemożliwością. Dario się nie odzywał, a my byliśmy bliscy podjęcia decyzji o zakończeniu wspinaczki. Na szczęście z naprzeciwka nadjechał samochód terenowy i mogłem zaczerpnąć języka u tubylca. Dowiedziałem się od niego, że gruntówka ciągnie się jeszcze tylko przez kilkadziesiąt metrów, po czym znów na drodze pojawia się asfalt. Pokrzepieni tą informacją ruszyliśmy dalej.

Niemniej po krótkiej chwili znów musieliśmy się zatrzymać. Przed naszymi oczyma ukazał się tunel. Długi na niespełna dwieście metrów, lecz z uwagi na brak oświetlenia jak i zakręt tak ciemny, że już po kilkunastu metrach w jego wnętrzu można było stracić orientację. Aby nie wpaść na ścianę trzeba było zejść z roweru i powoli iść po omacku badając otoczenie rękoma. Po wyjściu z tych czeluści znów wskoczyliśmy na rowery mając nadzieję, że to już koniec wszelakich przeszkód terenowych. Wkrótce po przejechaniu najbliższego mostku trzeba było pokonać dwa wiraże, na których stromizna osiągała wspomniane maximum na poziomie 15 %. Tu też chcąc nie chcąc odjechałem swemu koledze. Po przejechaniu kolejnego kilometra minąłem Rifugio Scotti i całą osadę Alpe Sasso Bisolo (6,9 km). To w tej okolicy ujrzałem dopiero zjeżdżającego Darka, zaś w swej drodze powrotnej musiałem przerwać sesję zdjęciową za sprawą podirytowanego psa pasterskiego. W połowie ósmego kilometra zaczynał się finałowy fragment tego wzniesienia. Na odcinku około czterech kilometrów trzeba było pokonać aż siedemnaście górskich zakrętów. Ostatni z nich jakieś trzysta metrów przed finałem. Meta znajdowała się na sporym placu z gruntową nawierzchnią. Polana ta otoczona była łukiem górskich szczytów. Pośród nich najwyższym jest licząca 3678 metrów n.p.m. Monte Disgrazia. Na dotarcie do Piano di Preda Rossa potrzebowałem nieco ponad godzinę. Ponieważ około dwustu metrów pokonałem „z buta” to de facto podjeżdżałem przez 11,6 kilometra. Ten odcinek pokonałem w czasie netto 1h 01:14 (avs. 11,4 km/h). Ostatnie 5 kilometrów przebyłem w czasie 29:22 co na stravie jest drugim wynikiem pośród ledwie dwunastu dotąd odnotowanych. Czekając na Daniela usłyszałem w pobliżu ojczystą mowę. Na swój górski szlak ruszała polska rodzina będąca na wakacjach we Włoszech. Kto by pomyślał, że spotkamy rodaków w obcym kraju i to na takim odludziu. Na Preda Rossa mimo sporej wysokości było odrobinę cieplej niż w Bagni di Masino. Mieliśmy tu 19 stopni. Po spokojnym zjeździe dotarliśmy do Ardenno-Masino kilka minut przed osiemnastą.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

20140810_preda rossa

Daniel uznał, że na ten dzień podjazdów już mu wystarczy. Zrezygnował ze wspinaczki pod Ca’ Bianca, lecz bynajmniej nie z dalszej jazdy na rowerze. Nie chcąc blokować naszych planów oddał nam do dyspozycji swój samochód, zaś sam wrócił do Bianzone drogą SS38, tym samym robiąc sobie na koniec 40-kilometrowy rozjazd w pofałdowanym terenie i z hopką na dobicie. Tym samym jako jedyny w naszym gronie przejechał tego dnia blisko 100 kilometrów. Przede mną i Darkiem była jeszcze trzecia premia górska. Nawiązaliśmy telefoniczny kontakt z naszymi kolegami spod znaku Moto-2. Okazało się, że mieli już za sobą San Marco i teraz również szykowali się do ataku na „Białą Damę”. Wszyscy byli pod wrażeniem przełęczy św. Marka. Niemniej Borys był niepocieszony, iż nie przemógł swego ostatniego kryzysu i poddał się parę kilometrów przed finałem. Spotkaliśmy się z naszymi kolegami w Talamonie na parkingu przy Via Enrico Mattei. Adam z Tomkiem byli już gotowi do kolejnej wspinaczki. Niemniej ja i Darek mając nieco więcej kilometrów w nogach koniecznie chcieliśmy wcześniej coś przekąsić. Dlatego wraz z Borysem podjechaliśmy do centrum miasteczka znaleźć jakąś jadłodajnię. Zjedliśmy coś na gorąco w barze naprzeciwko miejscowego urzędu gminy. Borys miał już wolne i czekał w miasteczku na przyjazd Adama i Tomka. Ja wraz z Darkiem po podwieczorku zjechaliśmy w dolne partie Talamony i zaczęliśmy podjazd na Via Roma przy styku tej ulicy z Via Lombardia. Wystartowaliśmy o godzinie 19:23, więc szykował się nam zjazd w półmroku. Nie był to też najkrótszy wstęp do tej wspinaczki. Pierwszy kilometr ze średnią 6,1 % miał być zdecydowanie najłatwiejszy. W naszym wydaniu nieco się ten odcinek rozciągnął, gdyż po 700 metrach podjazdu mieliśmy 250 metrów płaskiego terenu między wspomnianym barem a kościółkiem San Carlo. Na początku drugiego kilometra wraz ze skrętem ku Agriturismo Sciaserola stromizna poszybowała do nieba. Czekał nas teraz stromy odcinek o długości 1300 metrów wzdłuż lewego brzegu potoku Roncaiola (średnio 13,7 % i max. 19 %). Prędkość spadła mi tu nawet do 8 km/h. Nieznacznie odjechałem od Darka, lecz to była zbyt ciężka góra na to by myśleć o towarzyskiej rywalizacji. Każdy z nas koncentrował się tylko na utrzymaniu własnego rytmu jazdy. Rożnica między nami najpierw powolutku rosła, aby bliżej szczytu nieco zmaleć.

W połowie trzeciego kilometra wyjechaliśmy w końcu z miasteczka i wjechaliśmy do lasu. Wyżej mijaliśmy już tylko skromne osady leśnicze: Premiana, Ronco, Alpe Grum i La Foppa. Podczas przejazdu przez jedną z nich zabłyszczała mi pod kołami jakaś duża moneta – czyżby 2 Euro bonusu za te męczarnie? Darek też ją spostrzegł, lecz i on nie schylił się po tą premię finansową. Obaj byliśmy na skraju swych możliwości i żaden nie zaryzykował postoju, ponownego wpinania się i całej tej niepożądanej zmiany rytmu. Jakieś dwa kilometry przed finałem śmignęli nam z naprzeciwka wyraźnie już odprężeni koledzy. Nawierzchnia drogi była chropowata, a momentami wręcz dziurawa. Bodaj najgorsza na ostatnich kilkuset metrach. Tu nachylenie sięgało 16-17 %, a ja goniłem resztkami sił. W pewnym momencie nie mogłem już utrzymać równowagi i musiałem się wypiąć aby nie upaść. O ponownym starcie z takiego miejsca nie było mowy, więc musiałem podejść do najbliższego, zarazem ostatniego na tej górze wirażu. Cały podjazd naszym szlakiem liczył 9,1 kilometra. Niemniej oficjalne dane to 8,9 kilometra długości i 1034 metrów przewyższenia przy średnim nachyleniu 11,6 %. Jednym słowem ta mało znana górka spokojnie może się równać z Kitzbuheler Horn czy zachodnim Zoncolanem. Jej zdobycie zajęło mi 57:12 czyli jechałem ze średnią prędkością 9,5 km/h. Dario stracił do mnie tylko kilkadziesiąt sekund. Meta wzniesienia znajdowała się na małym placu pod górską chatą La Bianca. Postawiono tu też tablicę informacyjną dla turystów chcących udać się na górskie szlaki Parco delle Orobie. Na strava.com najdłuższy mierzony odcinek obejmuje ostatnie 5,9 kilometra. Ten fragment wzniesienia „zwalczyłem” w czasie 41:02 (avs. 8,6 km/h). Znacznie sprawniej uporali się z nim nasi dwaj koledzy. Adam i Tomek czyli „Komar” i „Pchełka” jak, z uwagi na wręcz stworzone do górskich wspinaczek warunki fizyczne, przezwał ich tej wiosny mój kompan z tras kaszubskich Adam Żabiński. Na tej stromej ścianie czuli się znacznie lepiej ode mnie. W naszym korespondencyjnym pojedynku dołożyli mi dwie minuty, w tym półtorej na ostatnich trzech kilometrach. Jednak na gorąco nie byłem świadom ile mi do nich zabrakło. Może to i lepiej bo już następnego dnia czekała nas wyprawa na jeszcze trudniejszy podjazd pod Prato Maslino. Tymczasem niedzielny etap zakończyłem przejeżdżając 75 kilometrów o łącznym przewyższeniu 2933 metrów.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA