banner daniela marszałka

Gavia & Bormio-2000

Autor: admin o niedziela 17. sierpnia 2014

PODJAZD NR 1 > https://www.strava.com/activities/182313636

PODJAZD NR 2 > https://www.strava.com/activities/182313604

Chcąc godnie zwieńczyć całą dziesięciodniową podróż musiałem zdobyć jeszcze dwa wzniesienia. Oba rozpoczynające swój bieg na ulicach Bormio. Pierwszym z nich miała być legendarna Passo di Gavia (2621 m. n.p.m.). Po Stelvio i Agnello trzecia najwyższa przełęcz drogowa (asfaltowa) we Włoszech. Szósta w całej Europie gdy dodamy: Bonette, Iseran i Galibier. Pośród najbardziej wyniosłych kolarskich podjazdów na Starym Kontynencie zajmująca dziewiąte miejsce uwzględniając „ślepe drogi” z finałami na Pico Veleta w Andaluzji czy też pod tyrolskimi lodowcami w dolinach Otztal i Kaunertal. Na przełęczy tej byłem już wcześniej dwukrotnie. Po raz pierwszy w lipcu 2006 roku w towarzystwie m.in. Darka Kamińskiego, który wówczas debiutował w Alpach. Potem raz jeszcze w czerwcu 2008 roku, gdy wraz z Piotrkiem Mrówczyńskim objeżdżałem niemal całe włoskie Alpy od regionu Friuli-Venezia Giulia po południowo-zachodnią część Piemontu. W trakcie owej długiej podróży wzięliśmy udział w Gran Fondo Marco Pantani, imprezie znanej dziś jako GF Giordana. Na wyścigu tym pierwszą i największą przeszkodą jest właśnie Gavia, zaś dzieła zniszczenia dopełniają: Mortirolo i Valico San Cristina. W obu tych przypadkach zdobywałem Gavię od popularniejszej południowej strony tj. z początkiem właściwej wspinaczki w miejscowości Ponte di Legno. W przeszło 16-kilometrowej jej wersji pokonałem ów podjazd w 2006 roku. Natomiast dwa lata później w trakcie wspomnianego wyścigu podjeżdżałem znacznie dłużej bo od Edolo, przy czym pierwsze kilkanaście kilometrów – do okolic Ponte di Legno – były stosunkowo łagodne. Teraz miałem w końcu okazję poznać drugie oblicze tej góry. Północne zbocze, które podczas Giro d’Italia zazwyczaj pełniło rolę zjazdu, albowiem Gavia najczęściej była wykorzystywana w końcówkach etapów do Bormio lub też w pierwszej fazie odcinków kończących się w Aprice. Po głównym daniu w postaci Gavii na deser chciałem sobie zaserwować podjazd do Bormio-2000. Stacji narciarskiej położonej przeszło 700 metrów ponad miastem, na zboczach góry Monte Vallecetta (3148 m. n.p.m.).

Noclegi w Villa Isabella zarezerwowałem tylko na dziewięć nocy. Tym samym po niedzielnym etapie nie mieliśmy już po co wracać do Bianzone. Prosto z Bormio czekała nas długa podróż do ojczystego kraju. Z tego powodu przed wyjazdem z domu musieliśmy zapakować do samochodów cały nasz dobytek. Naturalnie taka wyprowadzka zajęła nam więcej czasu niż przygotowania do zwykłego etapu w sobotni poranek. Dlatego też do Bormio przyjechaliśmy grubo po godzinie jedenastej. Bez wahania skorzystaliśmy z naszej sobotniej miejscówki przy stacji Agip. Pogoda była wyborna, jakby aura chciała nas przeprosić za swe kaprysy z minionego tygodnia. Niestety trudy wyprawy dały się we znaki sporej części naszego zespołu. Daniel skończył wyjazd z kontuzją prawego kolana i tylko dzięki wielkiemu samozaparciu w sobotę wjechał na miękko pod niebotyczne Stelvio. Chociaż kusiła go perspektywa zdobycia równie słynnej Gavii to tym razem postanowił już spasować. Tego dnia czarny Willier miał pozostać w stanie spoczynku na dachu Citroena. Borys i Darek ostatnie popołudnie przed kilkunastogodzinną podróżą do Polski woleli poświęcić na pieszą turystykę czyli zwiedzanie centrum Bormio i jego najbliższych okolic. Tym samym na trasę swego dziesiątego etapu ruszyłem tylko w towarzystwie Adama i Tomka. Ekipa skromna, ale mocna o czym wkrótce miałem się raz jeszcze przekonać. Na starcie było ciepło. Przy błękitnym niebie słonko nieźle grzało. Niemal w samo południe czyli o godzinie 11:59 na liczniku zanotowałem aż 27 stopni. Tymczasem ubrałem się dość ciepło mając w perspektywie długi zjazd ze sporej wysokości. Chyba na moją wyobraźnię za bardzo podziałała mroźna legenda tej góry. W kolarskim światku nazwa Gavia brzmi równie dumnie co Stelvio, a przy tym bardziej złowrogo z uwagi na dramatyczne opowieści rodem z dziejów Giro. Droga przez tą przełęcz to blisko 44-kilometrowa „krajówka” SS 300 łącząca górną część Valtelliny w prowincji Sondrio z górną Val Camonica w innej lombardzkiej prowincji Brescia. Ciekawostką jest fakt, że jeszcze w latach dziewięćdziesiątych spory odcinek południowego podjazdu był szutrowy. Tym samym kolarscy kibice z owej epoki byli świadkami scenek, które dziś możemy obejrzeć tylko przy okazji wizyt Giro na piemonckiej Colle delle Finestre. Jak dotychczas wyścig Dookoła Włoch przejechał przez tą przełęcz dziesięć razy. Już dwie pierwsze wizyty Giro w tym miejscu sprawiły, że ta górska przeprawa zyskała miano „kultowej”.

Gavia zadebiutowała w roku 1960 na etapie dwudziestym (przedostatnim) z Trento do Bormio. Na tym 229-kilometrowym odcinku trzeba było pokonać też podjazdy pod Campo Carlo Magno i Tonale. Niemniej losy całego wyścigu miały się rozstrzygnąć na szlaku SS 300, który odśnieżano jeszcze w noc poprzedzającą przyjazd kolarzy. To tutaj znakomity włoski góral Imerio Massignan (dwukrotny „Król Gór” TdF z lat 1960-61) zgubił wybitnego klasykowca Belga Rika Van Looy i samotnie dotarł na szczyt wzniesienia. Niestety na gruntowej wówczas drodze do Bormio zaliczył trzy defekty i przegrał etap o 14 sekund z Luksemburczykiem Charly Gaul’em. Tych kilkunastu sekund zabrakło mu też do trzeciego miejsca w generalce. Za ich plecami trwał drugi wyścig tzn. batalia o zwycięstwo w całym Giro. Dzięki pomocy kibiców na podjeździe Gastone Nencini o kilkanaście sekund zdystansował Jacques’a Anquetila. Będąc doskonałym zjazdowcem Toskańczyk na zjazdach powiększył tą przewagę do 2:34. Jednak do różowej koszulki wciąż zabrakło mu 28 sekund. Pomimo takiego debiutu na swój kolejny występ w Giro przełęcz ta czekała aż do sezonu 1988. Etap czternasty miał tylko 120 kilometrów, zaś na odcinku z Chiesa Valmalenco do Bormio podjeżdżano też przez Aprikę. Tym razem karty rozdawała pogoda. Decydowały nie tylko mocne nogi i żelazne płuca, lecz przede wszystkim właściwe przygotowanie do oblodzonego zjazdu w śnieżnej zawiei. Na szczycie pierwszy był wszechstronny Holender Johan Van der Velde, lecz po 3-4 kilometrach zjazdu zmrożony do szpiku kości musiał się zatrzymać. Etap z przewagą kilku minut nad resztą stawki wygrali jego rodak Erik Breukink i Amerykanin Andy Hampsten, zaś „biedny” Van der Velde dotarł do mety z 45-minutową stratą. Pod koniec XX wieku Gavię wciąż pokonywaną tylko od południowej strony opanowali górale rodem z Andów czyli Kolumbijczycy. Najpierw w sezonie 1996 pierwszy na górze był Hernan Buenahora, zaś po nim w latach 1999-2000 najszybciej meldował się tu Jose Jaime „Chepe” Gonzalez. Po nich w latach 2004, 2006 i 2008 na listę zdobywców wpisali się Chorwat Vladimir Miholjević, Bask Juan Manuel Garate i Meksykanin Julio Alberto Perez Cuapio. Pierwszy i jedyny raz peleton Giro podjechał pod Gavię północnym zboczem dopiero w roku 2010. To na tym podjeździe skutecznie zaatakował Szwajcar Johan Tschopp, który następnie wygrał etap z metą na Passo del Tonale z przewagą 16 sekund nad Cadelem Evansem i 25 sekund nad Ivanem Basso. Na ubiegłorocznym etapie szesnastym wszystko „wróciło do normy” czyli znów wspinano się od południa. Przy tej okazji Robinson Chalapud nawiązał do wyczynów swych rodaków sprzed kilkunastu lat. Gavia podobnie jak Stelvio nie zawsze była przejezdna. W latach 1989 i 2013 etapy do San Caterina Valfurva i Val Martello były odwoływane.

Według „PVB – Lombardia 3” podjazd, do którego zabraliśmy się niemal w samo południe liczyć miał 25,3 kilometra o przewyższeniu 1404 metrów przy średnim nachyleniu 5,5 % i max. 12 %. Niemniej w praktyce okazał się on blisko o kilometr dłuższy, a także nieco większy jako, że rozjazd na którym wyznaczyłem sobie start do wspinaczek pod Stelvio i Gavię znajduje się na wysokości 1197 metrów n.p.m. Już po niespełna trzystu metrach skręciliśmy w Via Ezio Vanoni by dalszą część podjazdu przemierzyć wzdłuż lewego brzegu potoku Frodolfo. Północny podjazd pod Gavię można podzielić na dwa mniej więcej równie długie, lecz wyraźnie odmienne swym charakterem części oraz łatwą końcówkę będącą jakby nagrodą za dotychczasowy wysiłek. Wedle naszej lektury pierwsze 12 kilometrów pomiędzy Bormio a Santa Caterina Valfurva ma średnie nachylenie ledwie 4,4 %. Na podjazd z prawdziwego zdarzenia wygląda tu tylko kilometr drugi tuż po wyjechaniu z Bormio oraz dłuższy odcinek pomiędzy 6 a 10 kilometrem od startu. Najtrudniejszy ze wszystkich był kilometr ósmy na poziomie 7,9 % z max. 10 %. Z drugiej strony nie brakowało tu również niemal płaskich fragmentów. Najłatwiej było na trzecim, czwartym i piątym kilometrze. Na tym odcinku przejechaliśmy przez trzy wioski: Uzza (2,4 km), San Nicolo di Valfurva (3,5 km) i San Antonio di Valfurva (4,7 km z odcinkiem po kostce). Moi koledzy ostro ruszyli ze startu. Pełni entuzjazmu gnali niczym „młode charty”. Na bardziej płaskich odcinkach rozpędzaliśmy się do 30 km/h. Najmocniej dokazywał Tomek. Adam nie wiele mu ustępował. Ja zaś zastanawiałem się czy to aby nie szaleństwo tak szybko zaczynać ten długi i w drugiej części bezsprzecznie trudny podjazd. Jak dla mnie tempo było zbyt wysokie na komfortową jazdę. Tym niemniej pociłem się nie tylko z racji nazbyt szybkiego wstępu do wspinaczki, lecz również z uwagi na raczej jesienne niż letnie odzienie. Po przejechaniu 12,1 kilometra przemknęliśmy obok bocznej drogi do Rifugio dei Forni i już byliśmy w miasteczku św. Katarzyny. Sześćset metrów dalej przejechaliśmy już w centrum tej miejscowości, gdzie po kolejnym brukowym odcinku i przejeździe pod wiaduktem (12,9 km) skończyły się żarty i zaczęły schody. O tym jak szybko pokonaliśmy pierwszą część podjazdu świadczą dane ze „strava.com”. Znalazłem tu rezultaty z odcinka o długości 10,7 kilometra, który pokonaliśmy w czasie 33:47 (avs. 19,0 km/h) co jest 72 wynikiem na liście obejmującym aż 2560 nazwisk.

2014_0817_001

Tym niemniej odcinek pomiędzy Bormio a Santa Cateriną był tylko wstępem do trudniejszej „połówki” całego wzniesienia. O ile na pierwszych dwunastu kilometrach mieliśmy do pokonania tylko 540 metrów przewyższenia, o tyle na kolejnych dziesięciu aż 776. Trzeba było się przestawić na zupełnie inny tryb pracy. Oczywiście prędkość od razu nam siadła. Zmiana rytmu najbardziej uderzyła w Tomka, który został z tyłu jeszcze przed pierwszym wirażem za miasteczkiem (13,3 km). Zrazu najlepiej w nowym terenie odnalazł się Adam, który momentami odjeżdżał mi na 15-20 metrów. Myślałem już o tym nawet by na dobre puścić jego koło i znaleźć bardziej dogodny dla siebie rytm jazdy. Przetrzymałem jednak swój mały kryzys i pod koniec siedemnastego kilometra zacząłem wychodzić na zmiany. Podjazd powyżej Santa Cateriny wiódł krętym szlakiem przez las. Na odcinku 5 kilometrów przejechaliśmy w sumie dziesięć wiraży. W połowie dziewiętnastego kilometra wyjechaliśmy na otwarty teren wprost pod mocny przeciwny wiatr. Za jego sprawą półtorakilometrowy dojazd do Ponte dell’Alpe (20,4 km), choć trzymał na umiarkowanym poziomie 7,2 % był bodaj najtrudniejszym fragmentem całej wspinaczki. Za mostem trzeba było skręcić w lewo by na półce skalnej wzdłuż północnego zbocza Monte Gavia (2991 m. n.p.m.) pokonać obiektywnie najtrudniejszy odcinek tego wzniesienia czyli 1700 metrów przy średniej 9,2 %. Kończy się on na wysokości Alpe Gavia (2466 m. n.p.m.). Prawdziwa wspinaczka skończyła się zaś siedemset metrów dalej czyli pod koniec 23 kilometra. Ostatnie 3300 metrów to było już praktycznie „falsopiano”. Obejrzeliśmy się za siebie i spostrzegliśmy, że Tomek traci do nas jakieś 30 sekund. Postanowiliśmy nieco zwolnić, aby dać mu szansę na doszlusowanie do nas. „Bury” skwapliwie skorzystał z tej okazji i już obok Rifugio Berni (23,9 km) jechaliśmy razem. W końcówce minęliśmy błyszczące w słońcu wody Lago Bianco i zatrzymaliśmy się na przełęczy pomiędzy Rifugio Bonetta i Casa d’Alta Montagna Don Eugenio Bussa. Wspinaczkę zakończyłem w czasie 1h 34:37 co przy dystansie 26,2 kilometra dało przeciętną prędkość 16,6 km/h. Na „stravie” najdłuższy liczony odcinek jaki znalazłem miał 24,8 kilometra. Przejechaliśmy go w czasie 1h 31:28 (avs. 16,3 km/h) co daje 77 miejsce wśród 2005 zarejestrowanych użytkowników Garmina i innych podobnych wynalazków.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Przy słonecznej pogodzie (na samej górze aż 18 stopni) na przełęczy roiło się od wszelkiej maści turystów. Jak widać na jednym z załączonych obrazków można było nawet zażywać kąpieli słonecznych. Przy niektórych tablicach musieliśmy stać w kolejce do zdjęcia. Na górze spędziliśmy ponad pół godziny. W tym czasie dojechał do nas Daniel, który nie mógł sobie odmówić przyjemności dotarcia w to magiczne miejsce samochodem. Dzięki jego obecności Tomek zaopatrzył się w kamerę, którą nagrał sporą część swojego zjazdu. Nagranie z odcinka Gavia – Santa Caterina warto by wrzucić do sieci. Blisko 20-minutowe video jest zbyt duże jak na możliwości mojego bloga, więc chyba pozostaje nam You Tube. Adam w połowie zjazdu odbił w stronę Rifugio dei Forni (2155 m. n.p.m.). Już dzień wcześniej zaliczył wjazd do Bormio-2000, więc na niedzielną poprawkę musiał sobie znaleźć coś innego niż ta góra. Zważywszy, że do Foscagno miał za daleko jak na wymogi naszego niedzielnego harmonogramu wspinaczka do schroniska w cieniu lodowca Forni oraz szczytów Cevedale (3757 m. n.p.m.) i San Matteo (3678 m. n.p.m.) był jedyną dostępną mu alternatywą. Na marginesie dodam, że to podjazd krótki, acz trudniejszy niż mogłyby na to wskazywać jego suche dane czyli 5,4 kilometra przy średniej 7,7 %. Na tym wzniesieniu ostatnie 3800 metrów ma bowiem średnie nachylenie 10,2 % przy max. aż 18 %. Tomek poczekał na mnie na tym rozstaju dróg, więc razem pokonaliśmy dolną połowę zjazdu do Bormio. Tym niemniej nie wróciliśmy do punktu wyjścia na Via Milano, lecz zatrzymaliśmy się przy moście nad Frodolfo. Stąd mieliśmy rozpocząć wspinaczkę do Bormio-2000, stacji narciarskiej w której zakończył się osiemnasty etap Giro d’Italia z 2004 roku. Ten wyścig miał wygrać – już po raz trzeci – Gilberto Simoni. Tymczasem niespodziewanie najgroźniejszego rywala znalazł w swojej ekipie Saeco w postaci niespełna 23-letniego wówczas Damiano Cunego. Młody pretendent po raz kolejny zdobył koszulkę lidera po pięknym zwycięstwie na etapie szesnastym do Falzes. Dwa dni później na 118-kilometrowej drodze z Cles do Bormio-2000 kolarze mieli do pokonania przełęcze Tonale i Gavia. Niemniej te dwie góry jak i finałowy podjazd nie rozbiły zanadto czołówki. Na ostatnich kilkuset metrach walkę o zwycięstwo stoczyło pięciu zawodników. Na finiszu Cunego nie dał najmniejszych szans rywalom z innych ekip oraz swemu nominalnemu szefowi. Wygrał z przewagą 5 sekund nad Dario Cionim i Ukraińcem Sierhijem Honczarem oraz 9 sekund nad Simonim, który rozwścieczony zwyzywał swego młodego kolegę od „bękartów”.

Wystartowaliśmy o godzinie 15:27 w pełnym słońcu przy temperaturze 29 stopni. Przed nami był podjazd o długości 10 kilometrów i przewyższeniu 745 metrów. Ma on zatem średnie nachylenie na poziomie niespełna 7,5 %, zaś max. sięga tu 12 %. Pierwszy kilometr jest łatwy. Najpierw sto metrów na Via Seravalle. Na pierwszym rondzie trzeci zjazd. Kolejne kilkaset metrów na Via Funivia z przejazdem przez drugie rondo. Po 650 metrach wjechaliśmy na Via Piatta, gdzie pod koniec pierwszego kilometra musieliśmy pokonać 150-metrowy tunel. Cały ten odcinek ma skromne nachylenie 3,1 %. Dopiero po ponownym wyjściu na światło dzienne zaczęła się dla nas prawdziwa wspinaczka. Tomek czuł zmęczenie z Gavii i już na drugim kilometrze zasugerował bym się na niego oglądał. Ja nie miałem nic przeciwko wspólnej jeździe odrobinę poniżej swych aktualnych możliwości, acz z drugiej strony chciałem zakończyć całą wyprawę w dobrym stylu. Założyłem sobie, że muszę pokonać to wzniesienie poniżej 45 minut czyli z prędkością VAM rzędu 1000 m/h. Do pewnego momentu się nieco hamowałem, po czym pojechałem swoje. Tym niemniej Tomek podobnie jak na pierwszej górze jechał ambitnie i niewiele tracił. Na całym podjeździe jest trzynaście wiraży, z czego sześć na dojeździe do wioski San Pietro (4,5 km). To właśnie w tej okolicy trzeba pokonać największą stromiznę. Natomiast cały odcinek od początku drugiego do połowy piątego kilometra ma średnie nachylenie 8,7 %. Nad naszymi głowami śmigały wagoniki kolejki linowej przecinając zawiły szlak serpentyn. Po przejechaniu 5,2 kilometra minąłem skręt do osady Ciuk. Do połowy dziesiątego kilometra podjazd był bardzo solidny. Odcinek 5 kilometrów powyżej San Pietro ma średnie nachylenie 7,8 %. Jedynie finałowe 500 metrów jest wyraźnie łatwiejsze ze średnią 4,6 %. Uwinąłem się zgodnie z planem tzn. finiszowałem po przejechaniu 9,9 kilometra w czasie 44:15 (avs. 13,4 km/h). Tomek wykręcił czas 45:02. Według „stravy” zasadniczą cześć podjazdu czyli 9 kilometrów od wyjazdu z tunelu pokonałem w 42:09 (avs. 12,9 km/h) co daje mi 98 miejsce pośród 991 osób. Do aktualnego lidera tracę ponad 11 minut. Na górze było 19 stopni. Zatrzymaliśmy się na małym placu przed stacją kolejki linowej. Najpierw zafundowaliśmy sobie nagrodę w postaci deseru w barze „Chiosco da Michele”. Dopiero nasyceni tymi delicjami podjechaliśmy nieco wyżej do strefy wypoczynkowej na tyłach kolejkowej stacji. Turyści do swej dyspozycji mają tu nawet boiska do piłki nożnej i koszykówki. Po półgodzinnej sjeście rozpoczęliśmy zjazd do samochodów. Tomek pognał przodem, ja z licznymi foto-przystankami po drodze dotarłem na stację Agip około 17:10. W sumie przejechałem 72 kilometry o przewyższeniu 2188 metrów.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Tym niemniej nie mieliśmy zamiaru rozpoczynać naszej odysei powrotnej „na głodniaka”. Warto było zobaczyć w Bormio coś więcej niż najpiękniejsze nawet góry. Postanowiliśmy połączyć przyjemne z pożytecznym. To znaczy przespacerować się po bormiańskiej starówce by zakończyć tą przechadzkę wspólnym obiadem w jednej z miejscowych restauracji. Przeszliśmy się więc wzdłuż Via Roma aż do Piazza Camillo Cavour, na którym czekał na nas Darek. Następnie rozsiedliśmy się w Ristorante Pizzeria Sole przy Via Alberti, gdzie skosztowaliśmy „ostatniej wieczerzy”. Dopiero około dziewiętnastej ruszyliśmy w długą drogę do ojczyzny. Każdy samochód na swój sposób wedle życzenia załogi. Ja chcąc uniknąć najwyższych przełęczy zaproponowałem kolegom podróż do Innsbrucku przez Foscagno i Livigno. Wjechaliśmy więc do Szwajcarii przez – jak się okazało płatny i klaustrofobiczny – tunel Munt la Schera, po czym przemknęliśmy jeszcze przez Dolną Engadynę i zachodnią część Tyrolu wzdłuż rzeki Inn. Nasi koledzy pojechali krótszym, lecz niekoniecznie szybszym szlakiem przez Stelvio. Na zjeździe ku dolinie Venosta mogli się przyjrzeć 48 serpentynom, które będą mieli okazję pokonać podczas planowanej na sierpień 2015 wyprawy do „włoskiego” Południowego Tyrolu. Potem pomknęli na Merano i Bolzano, by z Italii wyjechać przez przełęcz Brenner. Począwszy od stolicy Tyrolu jechaliśmy już do kraju tym samym dobrze znanym szlakiem na Monachium i Berlin ku granicy w Świecku. Podsumowując tą wyprawę mogę być zadowolony z jej przebiegu. Miało być ciężko w terenie i tak było. Swoje przeszkody dołożyła nam kapryśna pogoda. Pomimo tego udało mi się zdobyć 21 nowych podjazdów, z czego aż 16 o przewyższeniu ponad 1000 metrów. Nie będąc góralem wagi piórkowej poradziłem sobie wcale nie najgorzej z tak stromymi wzniesieniami jak: Preda Rossa, Ca’ Bianca, Prato Maslino czy Pra’ Campo. Wytrzymałem przeszło 20-kilometrowe wspinaczki pod Chiareggio, Diga di Campomoro, południowe Stelvio i północną Gavię. Myślę, że moim kompanom też się podobało. Darek i Adam wiedzieli czego oczekiwać. Borys, Daniel i Tomek zderzyli się z nowymi kolarskimi wyzwaniami i dali z siebie wszystko. Jak dla mnie sezon 2014 był najbogatszym z dotychczasowych dwunastu na górskich szlakach Europy. Dodając swe wcześniejsze zdobycze z Giro dell’Apennino zaliczyłem aż 55 nowych podjazdów, w tym 36 o amplitudzie ponad 1000 metrów. W trakcie 28 dni przejechałem po włoskich szosach aż 1997,5 kilometra o łącznym przewyższeniu 61.750 metrów. Byłyby przeszło „dwa tysiaki” gdyby nie przerwany zjazd z Eity. Tymczasem rok 2015 zapowiada się jeszcze lepiej i znów w centrum mego zainteresowania będzie Bella Italia.

2014_0817_081