Stalle & Prato Piazza
Autor: admin o piątek 21. sierpnia 2015
PODJAZD NR 1 > https://www.strava.com/activities/376586373
PODJAZD NR 2 > https://www.strava.com/activities/376586383
Ostatnie trzy doby mieliśmy spędzić na włoskich kresach północnych. Na szosach wokół Brunico, do którego bardziej pasuje niemiecka nazwa Bruneck. W rejonie, który od blisko stulecia jest formalnie włoskim, lecz kulturowo pozostaje germański. Dość powiedzieć, że około 80% miejscowej ludności uważa język niemiecki za swój ojczysty. To zresztą lingwistyczna reguła na terenie Południowego Tyrolu, za wyjątkiem stolicy prowincji oraz paru gmin na południe od Bolzano. Brunico dało Italii wielu mistrzów w sportach zimowych, w tym czterech braci Huberów – medalistów IO i MŚ w saneczkarstwie. Urodził się tu również Hubert Pallhuber – mistrz świata MTB w wyścigu cross-country z roku 1997. Jeśli chodzi o kolarskie atrakcje to wokół nas było z czego wybierać. W zasięgu godzinnego dojazdu samochodem mieliśmy przynajmniej tuzin ciekawych podjazdów. Pośród nich kilka przełęczy położonych 2000 i więcej metrów n.p.m. Tym niemniej z uwagi na ograniczony czas naszego pobytu w tym miejscu nie mogliśmy odwiedzić ich wszystkich. Trzeba było się zdecydować na sześć spośród nich. Odpuściliśmy sobie dojazdy do Vipiteno czy Rio di Pusteria na zachodzie tego rejonu. Wybór padł na góry komunikacyjnie najbliższe naszym bazom noclegowym w Santo Stefano i San Martino in Badia. Oznaczało to dla nas dwie wycieczki na północ i północny-wschód od Brunico oraz jedną wyprawę na południe od tego miasta. Najtrudniejszy z finałowych etapów – ten z wspinaczką na Kronplatz – wpisaliśmy do naszego grafiku na sobotę. Przede wszystkim dlatego by w piątek nie zarzynać się na drugi dzień po ciężkim dla wszystkich odcinku czwartkowym. Z drugiej zaś strony nie chcieliśmy się przesadnie zmęczyć w niedzielę, bezpośrednio przed długą drogą powrotną do ojczystego kraju. Z dwojga północnych wypraw w piątek postawiliśmy na tą z dłuższymi dojazdami. Wynikiem tego rodzaju „strategicznych” kalkulacji do programu dziewiątego etapu weszły podjazdy pod Passo Stalle vel Staller Sattel (2052 m. n.p.m.) i Prato Piazza alias Platzwiesen (1993 m. n.p.m.). Wspinaczkę pod pierwsze z owych wzniesień można zacząć w Bagni di Salomone (niem. Bad Salomonsbrunn) na wysokości 1105 metrów n.p.m. lub nieco wyżej w Anterselva di Mezzo (niem. Antholz Mittertal) leżącej jakieś 1230 m. n.p.m.
Ponieważ ruszyliśmy w drogę dopiero wczesnym popołudniem wybraliśmy to drugie rozwiązanie. Od miejsca zbiórki w San Lorenzo di Sebato mieliśmy jeszcze do przejechania 24 kilometry. Najpierw na wschód wzdłuż Val Pusteria (niem. Pustertal) po krajówce SS49, a potem w górę Valle di Anterselva na drodze SP44. Na miejsce dotarliśmy kwadrans po trzynastej. Zatrzymaliśmy się u wrót do królestwa włoskiego biathlonu. Na terenie tej doliny co roku odbywają się zawody o Puchar Świata w tzw. dwuboju zimowym. Co więcej w minionych czterdziestu latach Anterselva aż sześciokrotnie organizowała Mistrzostwa Świata w tej profesji. Po raz ostatni miało to miejsce w 2007 roku. Warto przy tej okazji wspomnieć, że podczas czempionatu rozegranego w 1995 roku złoty medal w biegu indywidualnym na 20 kilometrów wywalczył tu nasz Tomasz Sikora, będący wtedy u progu swej długiej i bogatej kariery. Passo Stalle jak dotąd tylko raz wykorzystano na trasie wyścigu Dookoła Włoch. W dodatku zdobyta została od wschodniej czyli austriackiej strony. Stało się tak na czternastym etapie Giro z roku 1994. Ten wspominany już przeze mnie górski odcinek miał długość aż 235 kilometrów i wiódł z austriackiego Lienz przez przełęcze Stalle, Furcia, Erbe i Monte Giovo do mety w Merano. Etap wygrał Marco Pantani, zaś na pierwszej tego dnia premii górskiej najszybciej zameldował się jego starszy kolega z ekipy Carrera tzn. Claudio „Il Diablo” Chiappucci. Podjazd od włoskiej czyli południowo-zachodniej strony jest krótszy niż austriacki z Huben przez dolinę Defereggen, lecz wydaje się być trudniejszym z dwóch dróg na tą graniczną przełęcz. Według danych z „cyclingcols” startując z poziomu Anterselva di Mezzo mieliśmy do przejechania 12 kilometrów o średnim nachyleniu 6,7% i przewyższeniu 806 metrów. Przy tym ostatnie cztery kilometry o stromiźnie średnio 9, zaś maksymalnie ponad 13%. Ruszyliśmy kilka minut po wpół do drugiej. Początkowe 1600 metrów posłużyło nam za rozgrzewkę. Po tym łatwym wstępie trzeba się było zmierzyć z około 4-kilometrowym odcinkiem o średnim nachyleniu niemal 9 %. Podjazd prowadził tu szeroką doliną z długimi prostymi odcinkami lub co najwyżej szerokimi łukami. Dlatego owej stromizny gołym okiem nie było widać, acz dało się ją odczuć w nogach. Dokładnie po trzech kilometrach od startu minęliśmy wioskę Anterselva di Sopra. Nasz oddział dość szybko stopniał i na czele pozostało nas pięciu.
Na dojeździe do Biathlon Center Antholz (5,7 km) dwa mocne skoki oddał Adam. Czułem się na tyle dobrze, że mogłem poprowadzić pościg. Na wysokości Huber Alm prowadził Signore Kolarski z przewagą 5-10 sekund nad 4-osobową grupką, w której oprócz mnie byli jeszcze: Artur, Daniel i Darek. Rafał tracił do nas już przeszło trzy minuty, zaś Romek i Tomek niemal pięć. Na początku siódmego kilometra wjechaliśmy na płaski odcinek o długości 1900 metrów. Pełen turystów, którzy zawitali nad Lago di Anterselva. Drugi i zarazem finałowy segment wspinaczki zaczął się po przebyciu 7,9 kilometra. Stąd do przełęczy pozostawało nam jeszcze 4,5 kilometra po szosie o szerokości ledwie 2,5 metra. Ze względów bezpieczeństwa wprowadzono tu ruch wahadłowy. Przejazd dozwolony jest tylko w godzinach od 6:00 do 22:00 i to na szczególnych zasadach. Otóż w pierwszej kwarcie każdej godziny można rozpocząć zjazd ku Valle di Anterselva, zaś w trzeciej podjazd ku przełęczy. Niemniej z tych regulacji zdaliśmy sobie sprawę dopiero na górze. Walka rozgorzała na całego, gdy na samym początku stromego odcinka ostro zaatakował Dario. Nikt nie był w stanie siąść mu na koło. Przyśpieszyłem na tyle by dogonić Daniela, który próbował złapać kontakt z Darkiem. Wkrótce jechałem już jako drugi kontrolując dystans dzielący mnie od lidera. Na finałowym odcinku było w sumie dziesięć wiraży i jeden krótki tunel o długości 45 metrów. W końcu na około kilometr przed finałem dogoniłem Darka. Do nas z kolei zaczął się zbliżać kontratakujący Adam. Dario rzucił hasło by odeprzeć ten atak. Ostatkiem sił jeszcze przyśpieszyłem i przez kilkaset metrów byłem nawet samotnym liderem. W samej końcówce minimalnie zwolniłem abyśmy razem dotarli do premii górskiej. Od startu do granicznej przełęczy przejechaliśmy 12,3 kilometra w czasie 51:31 czyli przy średniej prędkości 14,4 km/h. Na stravie znalazłem za to segment o długości 11,4 kilometra, który „przerobiliśmy” w 49 minut (avs. 14,0 km/h) z VAM na poziomie 962 m/h. Ten wynik daje nam obecnie 25-26 miejsce pośród 232 zarejestrowanych osób. Adam uzyskał czas 49:41 (poz. 32), Daniel 50:49 (poz. 39), zaś Artur 51:11 (poz. 41). Rafał zakończył swoją wspinaczkę w czasie 1h 00:51. Tymczasem Romka i Tomka spotkaliśmy dopiero na początku swego zjazdu. Koledzy wspinali się co prawda w czasie netto 1h 04:45. Niemniej dodatkowe 20 minut stracili jeszcze na „bramce” grzecznie czekając na włączenie się do ruchu.
Około wpół do czwartej byliśmy już z powrotem przy naszych autach. Od podnóża drugiego wzniesienia dzieliły nas 23 kilometry. Zapakowaliśmy się do samochodów tylko w siedmiu. Tomek miał swój drugi słabszy dzień i zrezygnował z forsowania drugiej premii górskiej. W ramach rozjazdu zdecydował się przejechać wspomniany odcinek dojazdowy na rowerze by następnie zaczekać na nasz powrót u podnóża góry. Po zjechaniu do Rasun skręciliśmy na wschód by tuż za Monguelfo-Tesido (niem. Wasberg-Taisten) odbić na południe wybrawszy drogę SP47 ku wiosce Braies (niem. Prags). Przed południem moi koledzy poważnie rozważali wyprawę na legendarne Tre Cime di Lavaredo (2362 m. n.p.m.) w sąsiednim regionie Veneto. Na tym stromym wzniesieniu już siedmiokrotnie wyznaczano finisze górskich etapów Giro d’Italia. Po raz ostatni w 2013 roku gdy triumfował Vincenzo Nibali. Przed nim na szlaku do miejscowego Rifugio Auronzo rządzili m.in. Eddy Merckx, Jose-Manuel Fuente czy Lucho Herrera. Ja byłem w tym miejscu już dwukrotnie. Najpierw w maju 2007 roku w roli kibica, gdy na trasie Giro triumfował „niesławny” Riccardo Ricco. Następnie w czerwcu 2008 roku gdy na przekór zimnu i wilgoci przejechałem ostatnie 7,5 kilometra od Lago di Misurina. Z tej przyczyny na swe piątkowe drugie danie i tak wybrałbym sobie Prato Piazza. Niemniej moi kompani mogli pognać dalej do Dobbiacco (niem. Toblach), po czym skręcić w SS51 i już niebawem byliby w Carbonin u podnóża słynnych Tre Cime. Z sobie wiadomych względów jednak zrezygnowali z tej ambitniejszej wycieczki. Ja nie miałem powodów do narzekania. Dzięki ich bardziej racjonalnej niż romantycznej decyzji mogłem liczyć na dobre towarzystwo podczas wspinaczki pod Platzwiesen. Zatrzymaliśmy się na rozjeździe przy punkcie informacji turystycznej. Szosa SP skręca tu w prawo nad niewielkie Lago di Braies vel Prags Wildsee. My jednak musieliśmy ruszyć prosto na południe. Przed nami było wzniesienie o długości 12 kilometrów, średnim nachyleniu 6,5% (max. 14%) i przewyższeniu 784 metrów. Można powiedzieć, że w teorii był to nieomal brat-bliźniak dopiero co zdobytej przez nas Passo Stalle.
Na tej górze można się rozgrzać na dojeździe do Ponticello (niem. Bruckele). Ten fragment trasy to długie proste odcinki przez górskie łąki. W sumie 5,7 kilometra o średnim nachyleniu 5,3 %. Z kolei druga faza to już kręta droga przez iglasty las. Trudniejszy segment o długości 6,3 kilometra i średniej 7,5 %. Jednak prawdziwy deser to ostatni kilometr. Najpierw 600 metrów o średnim nachyleniu ponad 12%, a potem znacznie łatwiejsze 400 metrów prowadzące po drodze szutrowej. Wystartowaliśmy o wpół do piątej. Nastawienie w grupie było zrazu bardzo pokojowe. Na pierwszym kilometrze aby „utrzymać” się w grupie musiałem nawet zawrócić. Z czasem ożywił się Adam i przede wszystkim Arturro, starający się wykorzystać łatwiejsze odcinki pod koniec trzeciego i piątego kilometra podjazdu. Za drugim razem skoczył za samochodem. Sędziowie przymknęli oko na to cwaniactwo i nasz kolega wypracował sobie m/w 20 sekund przewagi. To był akcja rasowego harcownika. Tymczasem trzej górale cierpliwie czekali na drugą część wzniesienia. Począwszy od siódmego kilometra wspólnie z Adamem zaczęliśmy stopniowo niwelować zyski Artura. Towarzyszył nam Romek, którego z racji miejsca pochodzenia można uznać za klubowego kolegę naszego uciekiniera. Romano był świeższy od nas po ulgowym potraktowaniu Passo Stalle i potrafił wykorzystał pracę swego „gregario di lusso”. Po złapaniu Artura jakiś czas jechaliśmy w czwórkę. Po wzmocnieniu tempa najpierw odpadł Arturro, zaś na przedostatnim kilometrze również mi zabrakło sił do dalszej jazdy w czołówce. Ostatni kilometr rzeczywiście zmusił wszystkich do największego wysiłku. Zgodnie z planem łatwiej zrobiło się dopiero za parkingiem czyli po wjeździe na drogę gruntową. Z dwojga moich pogromców silniejszy okazał się Romek. O ile? Tego nie jestem w stanie stwierdzić, albowiem na stravie nie znalazłem jego czasu. W sumie przejechałem tu 12,3 kilometra w czasie 52:19 (avs. 14,1 km/h). Najdłuższy segment ze stravy obejmuje 11,2 kilometra pokonane w 48:55 (avs. 13,8 km/h i VAM 890 m/h). Do Adama straciłem na nim 1:10, zaś nad Arturem nadrobiłem 1:15. Za naszymi plecami toczyła się ponoć równie ciekawa rozgrywka o piątą lokatę. Rafał dzielnie atakował, ale ostatecznie górę wzięło doświadczenie Darka i moc Daniela. Na stromej końcówce wyprzedzili „Rafę” o jakieś 40-45 sekund. Na mecie mogliśmy sobie wynagrodzić wysiłek kawą i pokaźną porcją ciasta. Nasz nadworny fotograf czyli Dario strzelił świetne zdjęcie wszystkich zdobywców tej góry. Do kompletu zabrakło nam tu tylko Tomka. Na szczycie w miłej atmosferze spędziliśmy aż 40 minut.