Kronplatz (Plan de Corones) & Erbe NE
Autor: admin o sobota 22. sierpnia 2015
PODJAZD NR 1 > https://www.strava.com/activities/376586437
PODJAZD NR 2 > https://www.strava.com/activities/376586425
W końcu przyszła pora na Kronplatz lub Plan de Corones jak mawiają Włosi. Ta góra pochodzenia wulkanicznego wznosi się na wysokość 2275 metrów n.p.m. czyli niemal półtora tysiąca metrów powyżej Brunico oraz innymi miejscowościami tej części Val Pusteria. W pierwszej połowie lat sześćdziesiątych górę tą „oswojono” na potrzeby narciarstwa alpejskiego. Dziś działają na niej 32 wyciągi różnego typu służące amatorom „białego szaleństwa”, którzy mogą się sprawdzić na 49 różnych trasach o łącznej długości 116 kilometrów. Dla kolarstwa górę tą odkryto dopiero w pierwszej dekadzie XXI wieku. Górskie drogi najczęściej prowadzą na przełęcze lub do stacji narciarskich. Niekiedy wiodą ku zagubionym w górskiej głuszy: wioskom, gospodarstwom, schroniskom czy sanktuariom. Natomiast rzadko kiedy ubita droga (acz niekoniecznie asfaltowa) dociera na sam wierzchołek górskiego szczytu. Kronplatz jest jednak oryginalnym okazem pośród alpejskich szczytów. To znaczy takim, który przy odpowiedniej dawce samozaparcia do walki ze stromizną oraz zdradliwym podłożem zdobyć można na rowerze. W sprzyjających okolicznościach nawet na szosowym. Przed około dziesięciu laty tą górą zainteresował się ówczesny dyrektor Giro d’Italia czyli Angelo Zomegnan. Człowiek słynący z zamiłowania do odkrywania ekstremalnych tras dla „swego” wyścigu. Zanim tak się stało uczestnicy „La Corsa Rosa” już czterokrotnie śmigali po południowym zboczu tej góry. To znaczy ku premiom górskim wytyczonym na Passo di Furcia vel Furkel Sattel (1759 m. n.p.m.). Przy dwóch pierwszych okazjach w 1981 i 1994 roku peleton podjeżdżał od strony północno-wschodniej z początkiem wspinaczki w Valdaora (niem. Olang) czyli z doliny Pusteria. Natomiast w latach 1997 i 2004 wspinano się od strony południowo-zachodniej ze startem we wiosce Longega leżącej na skraju Val Badia. Dwa spośród tych etapów zadecydowały o wynikach całego wyścigu.
W 1981 roku na odcinku do San Vigilio di Marebbe zaatakował Giovanni Battaglin. Włoch był pierwszy na premii, po czym po krótkim zjeździe wygrał też etap. Dzień później zdobył koszulkę lidera i ostatecznie wygrał całe Giro niespełna miesiąc po swym triumfie w Vuelta a Espana. Natomiast podczas edycji z 2004 roku pierwszy na tej premii był Szwajcar Niki Aebersold, lecz co ważniejsze wielokilometrową akcję zainicjował tu Damiano Cunego. „Mały Książę” zgubił lidera czyli Ukraińca Jarosława Popowicza i ze sporą przewagą wygrał etap do Falzes. Odzyskał „maglia rosa” i przy okazji „zaszachował” nominalnego szefa swej drużyny czyli Gilberto Simoniego z Saeco. Siedem lat wcześniej na podobnej trasie punkty na owej premii zgarnął Kolumbijczyk Chepe Gonzalez, zaś po etapowe zwycięstwo w Falzes sięgnął Hiszpan Jose Luis Rubiera. Z kolei w 1994 roku pierwszy na tej premii górskiej był Szwajcar Pascal Richard, lecz wiele kilometrów dalej na mecie w Merano triumfował Marco Pantani. W sezonie 2006 przełęcz Furcia to było już za mało dla Signore Zomegnana i spółki. Organizatorzy Giro postanowili, że etap z Termeno (niem. Tramin) zakończy się na Kronplatz. Kibice ostrzyli sobie zęby na stromy finał tego odcinka. Walka bark w bark na wąskim kawałku drogi, w dodatku po szutrowej nawierzchni przypominającej czasy Bartalego i Coppiego rozpalała wyobraźnię. Do takiej rozgrywki jednak nie doszło. W ludzkie plany wmieszała się natura. Warunki atmosferyczne były na tyle złe, że szefostwo wyścigu „skasowało” wcześniejsze premie górskie, zaś finisz tego odcinka przeniesiono ze szczytu góry na przełęcz Furcia. Na mecie jako pierwsi zjawili się Włosi: triumfujący Leonardo Piepoli i tuż za nim rządzący niepodzielnie w tym wyścigu Ivan Basso. Trzeci ze stratą 16 sekund był niespodziewany wicelider Hiszpan Jose-Enrique Gutierrez. Po tych problemach z aurą włodarze Giro zmienili koncepcję. Co prawda w latach 2008 i 2010 znów zaproponowali kolarzom wizytę na Kronplatzu, lecz zaprojektowali ją w bezpieczniejszej dla przebiegu rywalizacji formule czyli w postaci górskiej czasówki. Start do obu tych „etapów prawdy” wyznaczono przy tym nie na samym początku podjazdu, lecz w miasteczku San Vigilio di Marebbe. Znacznie lepiej przystosowanym do goszczenia kolumny wyścigu niż malutka Longega.
Obie próby czasowe miały jednakową długość tzn. 12 kilometrów i 850 metrów. Na tej trasie tylko pierwsze 7,6 kilometra biegnie po asfalcie, zaś pozostałe 5250 metrów już po drodze gruntowej. Wspinaczkę z roku 2008 wygrał Franco Pellizotti z czasem 40:26. „Delfin z Bibbione” wyprzedził o 6 i 17 sekund swych rodaków: Emanuele Sellę i Gilberto Simoniego. Liderujący w tym wyścigu Hiszpan Alberto Contador był czwarty tracąc do Pellizottiego 22 sekundy. Cronoscalata z 2010 roku jeszcze bardziej zaskoczyła wynikami. Ponoć wpływ na nie miał zmienny kierunek wiatru. Zdecydowanie najlepszy czas czyli 41:28 uzyskał Stefano Garzelli, który z tym wynikiem dwa lata wcześniej byłby ledwie siódmy. Włoch o 42 sekundy wyprzedził Australijczyka Cadela Evansa i o 54 Francuza Johna Gadret. Niespodziewany lider wyścigu Hiszpan Daniel Arroyo był ledwie szesnasty (+ 2:16), zaś późniejszy triumfator tego Giro czyli Ivan Basso szósty (+ 1:10). W obu tych próbach dobrze spisał się nasz Sylwek Szmyd. W 2008 roku jeszcze jako kolarz Lampre uplasował się na szesnastej pozycji (strata 2:37, czas 43:03), zaś dwa lata później jadąc w barwach Liquigasu zajął piętnaste miejsce (strata 2:02, czas 43:30). Tą drugą czasówkę obejrzałem na żywo i na miejscu. Najpierw stanęliśmy z Darkiem na wirażu przy przejściu z asfaltu na odcinek szutrowy. Potem przenieśliśmy się na stromą prostą za zakrętem Belloniego, gdzie lepiej było usiąść lub się położyć by „pod jakimś takim dziwnym kątem” oglądać przebieg wypadków. Owego dnia aby dojechać w rejon wielkich wydarzeń wspięliśmy się na Furcię od strony północno-wschodniej. To znaczy pokonaliśmy podjazd o długości 10,1 kilometra ze średnim nachyleniem 7,1 % (max. 14,3 %) i przewyższeniem 722 metrów. Przeciwległy podjazd południowo-zachodni poznałem jeszcze wcześniej. To znaczy w 2007 roku, gdy wraz z Piotrkiem Mrówczyńskim wybrałem się na długą przejażdżkę w przeddzień startu w słynnym Maratona dles Dolomites. W ramach specyficznego „przetarcia nogi” zafundowaliśmy sobie tą 12-kilometrową wspinaczkę o średnim nachyleniu 6,2 % (max. 15,5 %) i przewyższeniu 752 metrów. Tamten wysiłek z pewnością nie pomógł mi w uzyskaniu dobrego wyniku we wspomnianym Gran Fondo, lecz przynajmniej „oswoił” mnie z większą częścią czekającego nas teraz wzniesienia.
Do podnóża tej góry mieliśmy blisko. Longega (niem. Zwischenwasser) leżała mniej więcej w połowie drogi między naszymi bazami noclegowymi. Moja piątka ze Santo Stefano musiała przebyć 12,5 kilometra, w dużej mierze po drodze krajowej SS244. Dojazd ten prowadził lekko pod górę, po dość ruchliwej szosie, w dodatku z paroma tunelami. Dlatego mimo umiarkowanego dystansu zdecydowaliśmy się raz jeszcze skorzystać z samochodów. Dla odmiany Adam, Rafał i Tomek pomieszkujący w Ties nieopodal San Martino in Badia dojechali do Longegi rowerami. Od miejsca zbiórki dzieliło ich 11 kilometrów i to głównie z górki. Spotkaliśmy się w punkcie zbornym około wpół do dwunastej. Rozpoczęliśmy ostatnie przygotowania. Dario na tak szczególną okazję wystroił się bodaj po raz pierwszy w tęczowy trykot spod znaku Etixx-Quick Step. Można by sparafrazować Mikołaja Reja: „A niechaj narodowie wżdy postronni znają, iż Polacy nie gęsi swego mistrza świata mają”. Ruszyliśmy do boju dokładnie o godzinie 11:52. Według danych z cyclingcols czekał nas podjazd długi na 16,8 kilometra o średnim nachyleniu 7,5% i przewyższeniu 1268 metrów. Wyceniony na 1144 punkty. Zaczęliśmy spokojnie i solidarnie czyli wespół w zespół. Wiedzieliśmy, że pierwsza tercja tego wzniesienia jest stosunkowo łatwa, przeto była okazja do wspólnej jazdy przez kilka kilometrów. Początkowo podjazd prowadzi w kierunku południowo-wschodnim ku San Vigilio di Marebbe vel Sankt Vigil in Enneberg. Jedynie czwarty kilometr o średniej 7% zmusza do umiarkowanego wysiłku. Po przebyciu czterech kilometrów droga SP43 skręca na północ. Dario ściął tu zakręt w iście pirackim stylu czyli jadąc pod prąd. Zrobił kilkadziesiąt metrów przewagi, lecz nie zamierzał tego wykorzystywać. Wkrótce przemknęliśmy obok Miary czyli dolnej stacji kolejki linowej na Kronplatz. Na wyjeździe z miasteczka ponownie jechaliśmy razem czyli całą ósemką. Największą ochotę do podkręcania tempa przejawiał tu Rafał. Łatwiejszy fragment podjazdu skończył się w połowie siódmego kilometra tuż za szerokim łukiem przy osadzie Curt (6,4 km). Droga się tu rozjeżdżała. Wariant lewy wiedzie ku wiosce Pieve di Marebbe. Nasza SP43 zbaczała w prawo ku Olang (Valdaora) czyli na Passo di Furcia. Do końca ósmego kilometra nachylenie jeszcze nie podcinało nóg, acz stopniowo stawiało coraz większy opór.
Pierwsze stromizny tuż przed półmetkiem wzniesienia dokonały naturalnej selekcji w naszym gronie. Wspólnie z Romkiem znaleźliśmy się na przedzie. Za nami samotnie kręcił Adam, a niedaleko za nim Darek z Tomkiem. Potem z nieco większą stratą jechali Daniel i Artur, a za nimi jeszcze Rafał. Na stromym dojeździe do wioski Costamesana (9,2 km) przejechaliśmy przez cztery wiraże. Starałem się dotrzymać tempa mojemu kompanowi i jednocześnie zachować nieco sił na jeszcze trudniejsze następne dwa kilometry. Im bliżej było przełęczy tym pewniej się czułem i mogłem dyktować tempo w naszym duecie. Być może tylko dlatego, że Romano na najbardziej stromych odcinkach musiał przepychać swoje twardsze przełożenie z tarczą 39 na przodku. Po przejechaniu 11,4 kilometra minęliśmy Ruis czyli pośrednią stację kolejki linowej, po czym na chwilę zniknęliśmy w krótkim tunelu pod wiaduktem. Jak wynika ze stravy odcinek od Longegi do tunelu przed Furcią przejechaliśmy w czasie 48:12 ze średnią prędkością 14 km/h. W tym miejscu Adam tracił do nas 1:05, zaś Tomek z Darkiem 1:15-1:20. Daniel dotarł tu w czasie 51:53, Artur potrzebował na to 52:13, zaś Rafał 54:06. Po drugiej stronie tunelu mieliśmy dwieście metrów płaskiego terenu. Jednym słowem chwilę czasu na złapanie oddechu przed szutrowym piekłem. W oddali po lewej stronie drogi tuż za przystankiem autobusowym przy kapliczce spostrzegłem go. Mam na myśli zakręt, na którym kończy się asfalt i zaczyna kamienisty dukt ku wierzchołkowi góry. Mając w pamięci dwie czasówki z wyścigu Dookoła Włoch obawiałem się raczej stromizny dochodzącej do 24% niż stanu drogowej nawierzchni. Tymczasem w ciągu pięciu lat dzielących nas od ostatniej wizyty Giro w tym miejscu „strada bianca” na Kronplatz uległa znaczącej degradacji. Pokonaliśmy sprawnie pierwsze 150 metrów do zakrętu z Bellonim, po czym wyrosła przed nami ściana o nachyleniu 20%. Jednak pal licho tą stromiznę. Byłaby do przeżycia, gdyby tylko podłoże dostosowane było do potrzeb kolarza szosowego. Tymczasem był to jakiś popękany szlak pełen luźnych kamyków. Romek mający bogate doświadczenia z wyścigów MTB organizowanych przez Grzegorza Golonko, Czesława Langa i Cezarego Zamanę czuł się tu jak ryba w wodzie.
Ja szybko pozbyłem się wiary w możliwość sprawnego pokonania tego odcinka. Straciłem równowagę i musiałem się wypiąć. Gdy się zatrzymałem to nie mogłem ponownie ruszyć na tej stromej ścianie. Postanowiłem się przespacerować do najbliższego wirażu i tam spróbować szczęścia. Tymczasem za moimi plecami już nadciągał pościg. Tercet Adama stracił nieco sekund gdy z rozpędu przejechał zakręt ku Kronplatz, ale teraz widziałem już ich na początku tej stromej prostej. Każdy walczył z nią na swój sposób. Tomek radził sobie całkiem zgrabnie, Darek niewiele gorzej, zaś Adam ratował się zjechaniem na trawiaste pobocze. Pierwsze 1600 metrów tego odcinka to był dla mnie istny koszmar. Zanim dotarłem do wirażu nr 8 musiałem się zatrzymać sześć razy, aby następnie przejść krótszy lub dłuższy odcinek drogi. Straciłem kontakt wzrokowy tak z prowadzącą trójką jak i będącym za moimi plecami Adamem. Apropos zakrętów na tym ponad 5-kilometrowym odcinku jest ich trzynaście. Numerowanych od góry niczym na L’Alpe d’Huez. Patroni owych wiraży to niemal wyłącznie sławy z zamierzchłej historii światowego kolarstwa. Najstarsi wiekiem na początku, zaś najmłodsza legenda włoskiego kolarstwa na samym końcu. Z tablicy przy nr 13 spogląda Gaetano Belloni, nr 12 to Costante Girardengo, nr 11 Giovanni Brunero, nr 10 Alfredo Binda, nr 9 Learco Guerra, nr 8 Giovanni Valetti, nr 7 Gino Bartali, nr 6 Hugo Koblet, nr 5 Fausto Coppi, nr 4 Gastone Nencini, nr 3 Charly Gaul, nr 2 Jacques Anquetil i w końcu nr 1 to o kilka dekad od nich młodszy Marco Pantani. Jak dla mnie w pełni przejezdny okazał się jedynie odcinek od Bartalego (13,2 km) do Pantaniego (15,9 km). Na zdecydowanie najłatwiejszym, przedostatnim kilometrze jazda zaczynała być znów przyjemnością. Niestety pozostałe do szczytu 1200 metrów okazało się kolejnym „polem minowym”. Tuż za wirażem nr 1 kryła się maksymalna na całej górze stromizna o nachyleniu 24%. Nie miałem sposobu na przejechanie takiej przeszkody po tym gruncie. Z tego co widziałem na filmie nagranym przez „Burego” tylko Romano dał tu jakoś radę po chwili zastanowienia. Niemniej nawet on w innym miejscu musiał postawić buta na gruncie. Heroicznie walczący Tomek do pokonania tego zakrętu zabierał się parę razy. Dał za wygraną dopiero gdy przy czwartej próbie poleciał na plecy. Tymczasem ja między wirażem Pantaniego a metą przy dzwonnicy Concordia 2000 wypiąłem się jeszcze cztery razy. Za to dość gładko uporałem się z pasterską bramką pod napięciem.
Szutrowy szlak pod Kronplatz dociera na wysokości 2273 metrów n.p.m. Według danych z Garmina moja droga krzyżowa z Longegi na Plan de Corones miała długość 17,1 kilometra. Ten dystans przejechałem, a poniekąd przeszedłem w czasie brutto 1h 33:12 (netto 1h 29:39). Oczywiście najszybciej na szczyt dotarli Romek i Tomek. Ten pierwszy nieco lepiej radził sobie z podstępną nawierzchnią. Drugi był mocniejszy na stromych odcinkach. Na dojeździe do Pantaniego Tommy był nawet samotnym liderem. Dario stracił do nich około półtorej minuty, zaś ja dalsze cztery. Na stravie znalazłem tylko nasze czasy z „oficjalnego” odcinka 12,8 kilometra od zakrętu w San Vigilio di Marebbe. Tomek uzyskał na nim łączny czas 1h 12:30 (avs. 10,7 km/h), Romek 1h 12:34, Darek 1h 14:02, zaś ja 1h 18:00 (avs. 9,9 km/h). Co ciekawe najniższy czas samej jazdy miał Dario tzn. 1h 09:36. W cieniu dzwonnicy mieliśmy czas na odpoczynek, przebranie się i przede wszystkim snucie opowieści na temat swych osobistych przygód na tej górze. Wspomniana Concordia 2000 została otwarta w lipcu 2003 roku. Dzwon jest wysoki na przeszło trzy metry i waży 18 ton, będąc drugim największym w całych Alpach. Ponoć dzwoni każdego dnia w południe oraz wtedy gdy gdzieś na świecie kończy się wojna lub zniesiona zostaje kara śmierci. Z kolei w tym roku na Kronplatz otwarto kolejny oddział Górskiego Muzeum Reinholda Messnera, pierwszego zdobywcy Korony Himalajów. Jakieś 20 minut po mnie do mety dotarł zdegustowany jakością drogi Adam. Arturro i Rafaello zobaczywszy stan nawierzchni na finałowym segmencie poprzestali na dotarciu do Passo di Furcia. Natomiast Daniel dotarł na szczyt pieszo alternatywnym szlakiem południowym, po tym jak dwa kilometry przed finałem (między wirażami nr 4 i nr 3) niepotrzebnie skręcił w lewo ku schroniskom Panorama i Graziani. Gdy dotarł na górę poszliśmy całą szóstką do tutejszej restauracji. Mało komu uśmiechała się perspektywa zjazdu po zapoznanym właśnie żwirowym szlaku. Tylko nieustraszony Romek się na to zdecydował, dzięki czemu nie zabrakło nam zdjęć z tego piekielnego odcinka. Natomiast my zwykli „śmiertelnicy” postanowiliśmy skorzystać z usług kolei linowej i kosztem 5 Euro od osoby wygodnie zjechać sobie na poziom Furkel Sattel. Tam czekał już na nas Rafał. Nareszcie byliśmy w swoim asfaltowym środowisku. Do parku maszynowego w Longedze zjechałem o 15:40. Na szczęście nie musieliśmy się nigdzie przenosić, gdyż kolejny podjazd mieliśmy w najbliższej okolicy.
Zatrzymawszy się przy samochodach nadal wymienialiśmy się wrażeniami z wizyty na Kronplatzu. Równo pół godziny zbieraliśmy się do rozpoczęcia drugiej części dziesiątego etapu. Ostatecznie na Passo delle Erbe (2004 m. n.p.m.) ruszyliśmy w sześciu tzn. bez Daniela i Rafała. Z parkingu do podnóża tej góry mieliśmy ledwie pół kilometra. Dwa dni wcześniej dotarłem na Wurzjoch wraz z Adamem południowo-zachodnim szlakiem przez Val di Funes. Z kolei w sobotę postanowiłem wypróbować drogę północno-wschodnią przetestowaną na Giro d’Italia w roku 1994. Tym samym miałbym już na swym koncie trzy z pięciu sposobów dotarcia na tą przełęcz. Warto podkreślić, że żadna z tych dróg do łatwych nie należy. Według cyclingcols najtrudniejszy jest nieregularny podjazd północno-zachodni przez Luson, który wyceniono aż na 1194 punkty czyli wyżej niż Plan de Corones. Czy słusznie nie miałem jeszcze okazji sprawdzić. Tymczasem podjazd od Longegi zajmuje w tym zestawieniu drugie miejsce i wart jest 1081 punktów. Pozornie nie wygląda na aż tak wymagający. Do przejechania mieliśmy mieć wszak 14 kilometrów o średnim nachyleniu 7,2% i przewyższeniu netto 1001 metrów. Niemniej suche dane nie zawsze oddają wiernie to z czym faktycznie mamy do czynienia. Po pierwsze ogólna stromizna wzniesienia bywa znacząco zaniżona za sprawą płaskich czy nawet zjazdowych „przerywników” pomiędzy kolejnymi fazami wspinaczki. To realia każdej z pięciu dróg ku Ju de Furcia. Na północno-wschodnim szlaku pod przełęcz Erbe tego rodzaju „pusty” odcinek ma długość aż 2600 metrów. Po drugie utraconą wysokość trzeba potem odzyskać co oznacza, iż de facto do pokonania w pionie jest znacznie więcej metrów niż wynika to z prostej różnicy pomiędzy wysokością startu i mety. Stąd gdy wyciśniemy z tej góry same odcinki wspinaczkowe okaże się, że podjazd ma 11,9 kilometra i przewyższenie brutto 1102 metry. Takie dane dają zaś już średnie nachylenie na poziomie 9,3%. Pomimo ciężkiej przeprawy na Kronplatz wspinaczkę pod Erbe zaczęliśmy na wysokich obrotach. Głównie ze sprawą Darka, który od czasu środowego Passo delle Palade pragnął się zrewanżować Romkowi za swą minimalną porażkę. W specyficznych warunkach panujących na Plan de Corones to mu się nie udało. Wymagający podjazd pod Erbe był dla niego niemal ostatnią okazją do „wyrównania rachunków”.
Ruszyli ostro do przodu i już po przejechaniu pierwszego kilometra byłem jedynym, który utrzymał się w ich towarzystwie. Pierwsze cztery kilometry mają tu średnie nachylenie 10,7%. Tymczasem na trzecim kilometrze moi kompani zaczęli się atakować niczym autentyczni „profi”. Ostra jazda na wyczerpanie przeciwnika. Nie było mi łatwo reagować na te góralskie skoki. Z najwyższym trudem utrzymałem się z nimi na dojeździe do wioski Rina (niem. Welschellen). Według stravy początkowy segment o długości 3,8 kilometra przejechaliśmy w 20:46 tzn. z przeciętną prędkością 11 km/h i VAM 1101 m/h. Za nami ze stratą 34 sekund jechał Tomek, który jednak wkrótce spasował. Droga wznosiła się, acz lżej jeszcze do połowy piątego kilometra. Potem zaczął się odcinek „lekko zjazdowy”. Tu nie podjąłem ryzyka na wąskiej ścieżce o nie najlepszej jakości. „Charty” pognały naprzód. Na mostku przed osadą Ru (7,4 km) traciłem do nich kilkanaście sekund. Dario od razu poszedł za ciosem i Romano „zagotował się” zmianą rytmu czyli nagłym przejściem do kolejnej fazy wspinaczki. Dlatego już po chwili złapałem Romka. Postanowiłem mądrze rozłożyć siły i nie gonić Darka za wszelką cenę. W końcu byliśmy kolegami z zespołu Moto-1. Pod koniec dziewiątego kilometra nasz podjazd zbiegł się z drogą SP29 czyli szlakiem południowo-wschodnim od Piccolino. Po przejechaniu 9,5 kilometra byliśmy już w Antermoia (niem. Untermoia). Jechało mi się dobrze. Miałem rezerwy i wiedziałem, że jestem w stanie dojść Darka. Tymczasem Romek z coraz większym trudem dotrzymywał mi kroku i w końcu odpadł. Teraz mogłem nieco przyśpieszyć i złapać swego kolegę z drużyny. Stało się to pod koniec jedenastego kilometra na wysokości osady Biei. Dario powiedział żebym jechał swoje. Na wiodących przez las ostatnich czterech kilometrach po lewicy miałem ładny widok na szczyt Sass de Putia (2875 m. n.p.m.). Do samego końca kręciłem mocno. Drugą połowę podjazdu czyli odcinek 7,3 kilometra pokonałem z prędkością VAM 1092 m/h. Segment Wurzjoch o długości 14,3 kilometra przejechałem w czasie 1h 04:16 (avs. 13,4 km/h) co obecnie jest szóstym wynikiem na liście obejmującej 63 nazwiska. Darek ukończył wspinaczkę w 1h 05:22, zaś Romek dotarł na przełęcz w 1h 06:50. Niespodziewanie jako czwarty zjawił się czyniący stałe postępy Arturro z czasem 1h 10:12. Po trzech dalszych minutach przyjechali Tomek (1h 13:10) i Adam (1h 13:22). No i jak tu nie wierzyć w przysłowie: „Gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta”.