Lago di Neves & Riva di Tures
Autor: admin o niedziela 23. sierpnia 2015
PODJAZD NR 1 > https://www.strava.com/activities/376586426
PODJAZD NR 2 > https://www.strava.com/activities/376586433
Po dziesięciu dniach każdy z nas miał już co najmniej tuzin sporych gór w nogach. Wszystkie najważniejsze cele tej wyprawy zostały osiągnięte. Tymczasem za rogiem czaiła się perspektywa wielogodzinnej podróży powrotnej do Gorzowa, Warszawy czy Trójmiasta. Stąd przed ostatnim odcinkiem Giro dell’Alto Adige zapanowało pewne rozprężenie. Połowa członków naszej ekipy zastanawiała się czy ruszać na trasę jedenastego etapu. Ostatecznie wystartowało nas siedmiu tzn. wszyscy poza Arturem. Niemniej tylko trzech z myślą o zrobieniu pełnego programu czyli dwóch podjazdów. Niemal do końca zastanawiałem się co nam tu jeszcze pozostało do zrobienia. W ostatnich dwóch dekadach wyścig Dookoła Włoch trzykrotnie bywał w tych okolicach. Za każdym razem etapową metę Giro d’Italia wyznaczano w Falzes (niem. Pfalzen), niewielkim miasteczku położonym jakieś 7 kilometrów na północny-zachód od Brunico. Etap z roku 1997 wygrał Hiszpan Jose Luis Rubiera, zaś odcinek z sezonu 2004 Włoch Damiano Cunego. Przy ostatniej okazji czyli w 2012 roku najszybciej linię mety minął tu Bask Ion Izagirre, zwycięzca ubiegłorocznego Tour de Pologne. Tym niemniej w bezpośrednim sąsiedztwie tej miejscowości brak jest gór, które mogły zaspokoić nasze ambicje poznawcze. W 1997 roku ostatnią premią górską przed metą w Falzes było Montassilone (podjazd o długości 7,1 km przy średniej 8%), zaś siedem lat później nieco łatwiejsze Terento (8,4 km przy średniej 6%). Z kolei na etapie sprzed trzech lat premii górskich w ogóle zabrakło i najtrudniejszy był niespełna 5-kilometrowy łagodny podjazd do mety. To wszystko nie były wzniesienia godne naszej uwagi. Ostatnich wyzwań musieliśmy poszukać nieco dalej od domu. Gdyby stać nas było na mocne kończące uderzenie to udalibyśmy się na zachód do oddalonego o 22 kilometry Rio di Pusteria. Wybierając to miasteczko za punkt startu moglibyśmy w ramach około 90-kilometrowego etapu zaliczyć trzy solidne wzniesienia. To znaczy: Kieneralm (14 km przy średniej 6,9%), Val di Valles (14 km x 6,8%) oraz Alpe di Rodengo (11,7 km x 8,2%). Każdy z nich kończący się na wysokości ponad 1700 metrów n.p.m. po pokonaniu niemal tysiąca metrów przewyższenia.
Jednak na tak hardcorowe akcje nie było nas już stać. Dlatego wybrałem opcję nieco krótszej, bo 16-kilometrowej wycieczki w kierunku północnym ku Valle Aurina. To dolina sięgająca północnych kresów Italii. Kraina długich i mroźnych zim, w której mało kto mówi po włosku. Nie musieliśmy jednak jechać do końca drogi SS621 czyli na wysokość około 1600 metrów n.p.m. Interesowały nas podjazdy zaczynające się w tej dolinie, lecz wytyczone na bocznych drogach. Zachodni pod Lago di Neves (1856 m. n.p.m.) oraz wschodni do Riva di Tures (1675 m. n.p.m.). W tym celu podjechaliśmy do Molini di Tures (niem. Muhlen di Taufers) – miejscowości położonej u podnóża pierwszego z wybranych podjazdów i oddalonej ledwie dwa kilometry od początku drugiego z tych wzniesień. Wystartowaliśmy kilka minut przed dwunastą. W ramach krótkiej rozgrzewki przejechaliśmy płaski kilometr po wspomnianej krajówce. Następnie skręciliśmy w lewo i tu na drodze SP42 czekał już na nas podjazd o długości 17,8 kilometra i średnim nachyleniu 5,6%. Co ciekawe wedle wszelkich dostępnych danych mający przewyższenie równo 1000 metrów. Ta dość długa i nierówna wspinaczka kończy się przy sztucznym jeziorze Neves Stausee, powstałym wśród szczytów Alp Zillertalskich za sprawą tamy wybudowanej w latach 1960-64. Cały podjazd streścić można w następujący sposób: solidny początek, długi i łatwy środek oraz bardzo trudna końcówka. Już na pierwszym kilometrze, gdzie chwilowe nachylenie przekraczało 12% podzieliliśmy się na dwa pododdziały czyli sekcję sportową i turystyczną. Czułem się dobrze, więc pociągnąłem żwawiej i ze mną zabrali Romek, Tomek oraz Adam. Pozostali czyli Daniel, Darek i Rafał spasowali niejako z założenia chcąc na zakończenie tej wycieczki raczej zwiedzać niż się ścigać. Pierwsza faza wspinaczki skończyła się już w połowie trzeciego kilometra. Potem droga się wypłaszczyła, więc nasza prędkość znacząco wzrosła. Najmocniejsze zmiany dawał Adam, na płaskich odcinkach podkręcając tempo naszej grupki do 36 km/h.
Na początku siódmego kilometra minęliśmy urocze jeziorko, przy którym nasi koledzy-turyści urządzili sobie później sesję zdjęciową. W tle widać już było wioskę Selva di Molini (niem. Muhlwald), której centrum minęliśmy po przejechaniu 7,3 kilometra. Nasz szlak przybrał nazwę SP156, acz wciąż jeszcze prowadził nas prosto w kierunku zachodnim. Dopiero po przejechaniu 11,1 kilometra odbiliśmy na północ wciąż jednak pozostając na lewym brzegu miejscowej rzeki. Tym niemniej na pierwszy trudniejszy odcinek przyszło nam jeszcze poczekać do połowy trzynastego kilometra. Jakieś 5 kilometrów przed szczytem zaczęła się decydująca rozgrywka. Na czele pozostałem razem z Tomkiem. Po przebyciu 13,9 kilometra dotarliśmy do Lappago (niem. Lappach), gdzie w dużym namiocie trwał właśnie w najlepsze wiejski festyn w prawdziwie tyrolskim stylu. W okolicy tej wioski trzeba było pokonać dwa tunele. Po wyjechaniu z drugiego do przejechania pozostało nam 3500 metrów. Pod koniec piętnastego kilometra jeszcze na terenie zabudowanym przyszło nam się zmierzyć ze stromizną sięgającą 17%. Na dwa kilometry przed finałem minęliśmy symboliczne rondo i budkę ze szlabanem przy, której kierowcy samochodów musieli zapewne uiszczać myto. Stroma końcówka, na której wedle prognoz maksymalne nachylenie miało wynieść 20% to był teren w sam raz dla ważącego niewiele ponad 60 kilogramów Tomka. Wąska dróżka ze stromym górskim zboczem po lewej stronie i wysokim na dwa metry murem po naszej prawicy. Na stravie jako finałowy zaznaczono segment o długości 2,7 kilometra i przewyższeniu 302 metrów czyli ze średnią 11%. Przejechałem ten odcinek z prędkością VAM na poziomie 1117 m/h, a mimo to nie dałem rady utrzymać koła swemu młodszemu koledze. Cały podjazd o długości 18,2 kilometra pokonałem zaś w czasie 1h 06:13 (avs. 16,5 km/h). „Bury” był ode mnie szybszy o 18 sekund. Romek stracił do zwycięzcy 1:41, zaś Adam 2:11. Na samej górze wjechaliśmy na tamę, co na swych zdjęciach i filmach uwiecznił Romano.
Przy Lago di Neves spędziliśmy około dwudziestu minut. Jako pierwszy w dół popędził Romek, któremu cały zjazd zajął 25 minut. Dla niego było to już ostatnie wzniesienie, albowiem umówił się z Arturem na szybszy powrót do kraju. Nasi koledzy z Mazowsza chcieli ruszyć jeszcze w niedzielne popołudnie. Ja tradycyjnie zjeżdżałem najwolniej, zatrzymując się na zdjęcia w co ciekawszych dla oka miejscach. Na drugim kilometrze zjazdu minąłem się z Danielem, Darkiem i Rafałem nieśpiesznie zdążającymi do swej ostatniej premii górskiej. Do drogi krajowej dotarłem kwadrans po czternastej. Następnie odbiłem w lewo czyli w górę Valle Aurina. Przejechałem jakiś kilometr w kierunku Campo Tures (niem. Sand in Taufers). Tu od razu skręciłem w Via Wiesenhof, ale Adama i Tomka nie spotkałem. W rozmowie telefonicznej wyjaśniło się, że obaj wrócili na chwilę do samochodów. Podjechałem więc dalsze kilkaset metrów do centrum tej miejscowości i tu postanowiłem zaczekać na moich wspólników w ostatniej akcji. Wspólną jazdę rozpoczęliśmy od przejechania mostku nad potokiem Aurina (niem. Ahr). Następnie musieliśmy skręcić w prawo na drogę SP43. Do pokonania mieliśmy podjazd o długości 12,1 kilometra przy średnim nachyleniu 6,7% z przewyższeniem 808 metrów. Całkiem solidna premia górska na koniec całej zabawy. W odróżnieniu od wspinaczki pod Lago di Neves tu największe wrażenie robiły pierwsze kilometry. Znak drogowy u skraju szosy straszył nawet stromizną na poziomie 17%, ale to była drobna przesada. Wedle danych odczytanych z Garmina maksymalne nachylenie sięgnęło tu kilkakrotnie 15 % na pierwszych siedmiu kilometrach podjazdu. Przez dwa pierwsze kilometry jechaliśmy w cieniu gęstego lasu. Po przejechaniu trzech kilometrów minęliśmy drogę odchodzącą w lewo ku wiosce Acereto (niem. Ahornach). Czterysta metrów dalej „przeskoczyliśmy” na południowy brzeg potoku Reinbach, którego szum miał nam towarzyszyć niemal do końca dziewiątego kilometra. Na szóstym i siódmym kilometrze przejechaliśmy pod trzema galeriami, z których najdłuższa była druga.
Podczas tej wspinaczki dość szybko wyszło na jaw, że pierwszy podjazd najwięcej sił wyssał z Tomka. Ja czułem się nadspodziewanie dobrze i mogłem dyktować znacznie szybsze tempo. Z czasem okazało się ono za mocne także dla Adama. Mimo to miarkowałem swe siły, chcąc zachować kontakt wzrokowy z kolegami jadącymi za mną. Gdy po przejechaniu 7,4 kilometra skończyła się najtrudniejsza część tego wzniesienia zwolniłem tak by dojechał do mnie Adam. Od wjazdu do Riva di Tures (10,4 km) dzieliły nas niemal płaskie trzy kilometry. Na tym łatwym odcinku jechaliśmy bardzo spokojnie, aby i Tomek złapał z nami kontakt. Wiedziałem, że przed samą miejscowością droga się rozchodzi i trzeba będzie odbić w lewo. Dojeżdżając razem do tego miejsca miałem przynajmniej pewność, że się tu nie rozjedziemy w różnych kierunkach. Do końca wspinaczki mieliśmy jeszcze 2100 metrów o średnim nachyleniu 7,6%. Na początek dwa wiraże przy przejeździe przez Riva di Tures, z czego ten drugi przy typowym tyrolskim kościele ze strzelistą wieżą. Znowu nieco podkręciłem tempo przejeżdżając finałowy segment z prędkością ponad 15 km/h. Jak można było się spodziewać „ugotowany” Tomek szybko odpadł. Adam trzymał się blisko, więc do końca asfaltowej drogi dojechaliśmy praktycznie razem. Zatrzymaliśmy się przy parkingu na początku drogi szutrowej biegnącej ku Passo Gola (niem. Klammljoch). To przełęcz na granicy z Austrią położona na wysokości 2291 metrów n.p.m. Gdybyśmy chcieli na nią dotrzeć musielibyśmy jeszcze przejechać odcinek 6,9 kilometra o średnim nachyleniu 8,9%. Początek owej „strada bianca” wyglądał całkiem zachęcająco, ale nie mieliśmy czasu i ochoty na podjęcie tego ryzyka. Zakończyłem więc swój ostatni podjazd po przejechaniu 12,5 kilometra w czasie 54:51 (avs. 13,7 km/h). Jakimś dziwnym zrządzeniem losu zajął mi on co do sekundy tyle samo czasu co Passo San Lugano zdobyte na samym początku tej wyprawy. Gdy staliśmy na górze zgasł mi Garmin, którego zapomniałem podładować. Z kolei Adamowi już na samym dole zepsuł się „bębenek”, więc do naszego parku maszynowego dojechał holowany przez Tomka. To były już chyba znaki od niebios, iż czas kończyć naszą przygodę w Południowym Tyrolu. Ja wraz z Danielem i Darkiem opuściłem gościnne progi Hausstatterhof jeszcze wieczorem czyli po godzinie 20-tej. Jedynie Rafał i spółka przed powrotem do Polski spędzili jeszcze jedną noc na swej stancji pod San Martino in Badia.
Spisaliśmy się bardzo dzielnie na przekór nie zawsze uprzejmej dla nas pogodzie. Ja dodałem do swej kolekcji 20 premii górskich, z czego 15 o przewyższeniu przynajmniej 1000 metrów! W tej liczbie 19 zupełnie nowych podjazdów. Plus „stara znajoma” czyli Costalunga, którą poznałem jedenaście lat wcześniej, acz wtedy w niepełnym wymiarze. Tym razem wespół z siedmioma kolegami przejechałem ją w pełnej 26-kilometrowej wersji od tunelu w Cardano. W sumie podczas tych jedenastu etapów przejechałem 729 kilometrów, z czego 355 pod górę. Łączne przewyższenie moich wszystkich premii górskich wyniosło 22.726 metrów. Tym samym moja „przeciętna góra” na tym wyjeździe miała długość niespełna 17,8 kilometra i amplitudę 1136 metrów. Koledzy też nie próżnowali. Nasze codzienne trasy nie zawsze się pokrywały. W miarę logistycznych możliwości działaliśmy bowiem wedle zasady: „każdemu wedle potrzeb”. Po to by każdy z nas wyniósł z tego wyjazdu maksimum satysfakcji z własnych odkryć i dokonań. Jeśli dobrze policzyłem Adam również przejechał 20 podjazdów o przewyższeniu co najmniej 500 metrów. Darek zrobił ich 19, Romek 18, Artur i Tomek po 16, Rafał 14 i Daniel 13. Członkom tej drużyny nie straszne było niebotyczne Stelvio, zimne Rombo, deszczowa Sella, strome Pampeago czy kamienisty Kronplatz. Najważniejsze jednak, że potrafiliśmy ze sobą współpracować, a nawet poratować się w potrzebie czego przykładem była akcja-ewakuacja spod Arabby. W tym składzie możemy zawojować niejeden region Europy. Na koniec pozostaje mi tylko dodać: „Grazie Ragazzi & Ci vediamo a Trentino”. Z większością tej ekipy spotkam się, bowiem w sierpniu 2016 roku na szosach Trydentu. Wcześniej bo na przełomie maja i czerwca zamierzam się sprawdzić na górskich drogach Katalonii i Andory w towarzystwie Darka i Rafała.