Monte Ray
Autor: admin o niedziela 13. września 2015
PODJAZD > https://www.strava.com/activities/391551343
Prognozy pogodowe na niedzielę były jak najgorsze. Miało padać niemal przez cały dzień. W trakcie kilkudniowego przystanku pod Cuneo zostały nam jeszcze do zrobienia wycieczki do Valle Maira i Valle Gesso. Ta pierwsza oznaczała wspinaczkę na niebotyczną Faunierę, więc przy „pogodzie pod psem” była wykluczona. Tym samym nie musiałem się specjalnie zastanawiać jakie tereny możemy zwiedzić w ramach ósmego etapu tej podróży. Poza tym do doliny Gesso mieliśmy całkiem blisko dzięki czemu mogliśmy dłużej niż zwykle zwlekać z wyruszeniem z domu. Postanowiliśmy przeczekać opady. Łudziliśmy się, iż może skończą się do południa. Niestety wczesnym popołudniem wciąż siąpiło. W tej sytuacji Darek postanowił, że tego dnia nie wychyli nosa poza progi „B&B Il Melograno”. Ja podjąłem śmiałą decyzję uratowania choćby części swego oryginalnego planu na wspomnianą dolinę. Doświadczenie nauczyło mnie przez lata, że czasami warto podjąć takie ryzyko, albowiem zrazu podła aura może się zlitować nad żądnym przygód śmiałkiem. Jakiż zatem magnes skłaniał mnie do wycieczki w te strony pomimo okoliczności sugerujących by nie wyjeżdżać z Borgo San Dalmazzo? Na szosach Valle Gesso miałem do wyboru pięć nieznanych mi dotąd wzniesień, z czego cztery na terenie Parco Naturale Alpi Marittime. Dwa z nich wydały mi się całkiem interesujące. Uznałem, iż jeśli tylko pogoda pozwoli to zmierzę się z podjazdami pod Lago delle Rovine (1540 m. n.p.m.) oraz Monte Ray (1828 m. n.p.m.). Tą pierwszą wspinaczkę o długości 12,5 kilometra przy średniej 5,8% i przewyższeniu 734 metrów mogłem sobie jeszcze znacząco przedłużyć. Otóż wjeżdżając pod koniec owej wspinaczki na boczną drogę służącą pracownikom koncernu energetycznego ENEL mógłbym dotrzeć do brzegów Lago del Chiotas, jeziora położonego na wysokości 1978 metrów n.p.m. Aby tego dokonać musiałbym przejechać dodatkowe 5,2 kilometra przy średniej 8,4%, z czego 1100 metrów w tunelu. Zadanie jak najbardziej do wykonania, acz nie wiedziałem czy starczy mi na nie czasu. Dodatkową nagrodą za ten ekstra wysiłek mógł być widok na pobliską Monte Argentera (3297 m. n.p.m.), najwyższą górę Alp Nadmorskich.
Przed trzynastą opuściłem naszą bazę by spróbować swego szczęścia. Nie zakładałem pustego przebiegu. Uznałem, że nawet przy marnej pogodzie coś sobie wywalczę. To znaczy zaliczę jedną premię górską i jakoś tam stoczę się później do auta. Założyłem sobie dojazd do oddalonej o 18 kilometrów miejscowości Entracque. Wyjeżdżając z miasta musiałem znaleźć biegnącą na południowy-zachód drogę SP22. Potem minąłem miejscowość Valdieri gdzie przed siedmioma laty zaczynałem ostatni z pięciu podjazdów na trasie maratońskiego GF Fausto Coppi. Dwa kilometry dalej skręciłem na południe by po przejechaniu jeszcze kilometra odbić w lewo ku miasteczku, w którym zamierzałem się wypakować. Ostatecznie zmieniłem jednak plany i postanowiłem dotrzeć do równoległej SP San Giacomo, która na miejscu wydała mi się bardziej naturalnym miejscem na start do obu wybranych wspinaczek. Przejechawszy obok restauracji Vecchio Mulino dotarłem w rejon elektrowni wodnej i zapory na Lago della Piastra. Znalazłem tam duży parking, na którym postanowiłem zostawić samochód. To była lokalizacja u podnóża Monte Ray, więc uznałem że swój ósmy etap zacznę jednak od tego wzniesienia. Poza tym jako krótsze z dwojga dawało ono większą szansę na przejazd tzw. suchą szosą. Jednak zanim wskoczyłem na rower wolałem jeszcze zbadać okolicę by wybrać punkt startu do dłuższej wyprawy na Lago delle Rovine lub Chiotas. W tym celu zjechałem przeszło trzy kilometry w stronę wioski Tetti Miclot. Zdecydowałem że drugi podjazd zacznę na wysokości niespełna 820 metrów n.p.m. tzn. od rozjazdu pomiędzy SP22 i SP San Giacomo. Ułożywszy sobie w głowie pomysł na spędzenie kilku najbliższych godzin wróciłem na wspomniany parking aby przygotować się do jazdy. Los zdawał mi się sprzyjać. Niebo było owszem zachmurzone, ale nie padało. Co więcej tu i ówdzie przez chmury przedzierało się słońce. Dla lepszego efektu wspinaczkę pod Monte Ray postanowiłem zacząć z najniższego miejsca w zasięgu mego wzroku czyli spod bramy Elektrowni im. Luigi Einaudi.
Według „Passi e Valli in Bicicletta – Piemonte 2” ten podjazd ma 10,5 kilometra o średnim nachyleniu 8,6% i max. 11%. Do pokonania w pionie miałem mieć 898 metrów. Tym niemniej już przed startem dodałem sobie blisko pół kilometra drogi i przeszło dwadzieścia metrów przewyższenia. Wystartowałem o godzinie 13:37. Po przejechaniu przeszło trzystu metrów wróciłem na drogę SP San Giacomo, by po kolejnych dwustu odbić w prawo. Tym samym wjechałem na Strada Comunale Rovine. Niemniej to jeszcze nie był czas na spotkanie z tą górą. Bardzo szybko tzn. po niespełna siedmiuset metrach od startu musiałem z niej zjechać wykonując zakręt w prawo o 180 stopni ku Strada Comunale Monte Ray. Dostępu do niej bronił biało-zielony szlaban podobny do tego, który bywalcy kaszubskich tras znają z podjazdu pod zbiornik w Czymanowie. Czekał mnie trudny, ale bardzo regularny podjazd. Tylko pierwszy kilometr można tu uznać za stosunkowo łatwy. Dziesięć kolejnych trzyma niemal cały czas na poziomie powyżej 8%, zaś najtrudniejszy tzn. przedostatni ma średnio 9,2%. Z drugiej strony brak tu szczególnie stromych ścianek, zaś trudy wspinaczki odrobinę ułatwiają liczne wiraże. Powyżej parkingu jest ich w sumie piętnaście, rozlokowanych przede wszystkim w dolnej i górnej tercji całego wzniesienia. Droga jest wąska i miejscami przybrudzona żwirem, liśćmi oraz drewnem. Tym niemniej bardzo spokojna. Podczas swego przejazdu nie napotkałem żadnego samochodu, a jedynie na drugim kilometrze spotkałem spacerujące starsze małżeństwo. Według mej lektury łatwiej tu spotkać górskie kozice i koziorożce niż ludzi. Mogłem się o tym zresztą naocznie przekonać biorąc jeden z zakrętów w górnej partii wspinaczki. Oprócz kozicy natknąłem się tu również na śmigającą po szosie salamandrę plamistą czyli czarnego płaza upstrzonego żółtymi plamami. W końcówce podjazdu przebijając się przez gęste chmury musiałem uważać na kamienie leżące na drodze. Podjazd zakończył się na zakręcie w lewo obok niewielkiej stacji meteorologicznej spod znaku Brigata Alpina Taurinense. Ja odczytałem pomiary ze swego licznika. Było tu ledwie 12 stopni.
Wspinaczkę zakończyłem przejechawszy 10,9 kilometra w czasie netto 53:21 (avs. 12,4 km/h). Na stravie opracowano segment o długości 10,3 kilometra rozpoczynający się od wspomnianego szlabanu. Ten zasadniczy fragment wzniesienia pokonałem w czasie 50:25 (avs. 12,3 km/h i VAM 1078 m/h) co daje mi obecnie 11 miejsce na 46 sklasyfikowanych tu osób. Zatrzymawszy się dostrzegłem przed sobą wierzchołek Monte Ray (2318 m. n.p.m.). Jeszcze ładniejszy widok miałem na inny szczyt po wschodniej stronie doliny. Niemniej zanim przebrałem się na zjazd i wyjąłem telefon by strzelić kilka fotek naszły chmury i nie było już czego podziwiać z tej miejscówki. Obawiałem się, że wkrótce „klimat” do jazdy może się pogorszyć. Czym prędzej rozpocząłem więc ostrożny zjazd. Na pierwszych kilometrach ledwie turlałem się w dół ze względu na bardzo ograniczoną widoczność. Dopiero w połowie zjazdu warunki poprawiły się na tyle, że robienie zdjęć nabrało większego sensu. Najładniejszym z zapamiętanych obrazków był widok tamy powstrzymującej lazurowe wody Lago della Piastra. Poza tym złapałem też w obiektywie wspomniane Entracque. Praktycznie udało mi się zjechać na sucho, acz tu i ówdzie postraszyły mnie krople deszczu. Na parking dotarłem o wpół do czwartej. Rower oparłem o barierkę, zaś sam wsiadłem do auta aby zrobić sobie w nim zrobić krótką strefę bufetę. To znaczy zjeść parę kostek czekolady i wypić kawę z termosu. Przy okazji miałem nieco się ogrzać i zmienić spoconą koszulę na suchą. Następnie chciałem wrócić na rower i zjechać trzy kilometry w dół SP San Giacomo by od upatrzonego rozjazdu podjechać przynajmniej do Lago delle Rovine. Niemniej na przekór tym planom rozpętała się górska ulewa. Z początku miałem nadzieję, że skoro pada intensywnie to szybko się ów opad skończy. Godzina była względnie młoda, więc mogłem poczekać. Siedziałem zatem w aucie słuchając płyty AC/DC i patrząc jak moknie mi rower. Po godzinie straciłem nadzieję, że niebosa się nade mną zlitują. Musiałem zadowolić się jedną premią górską. Jednak w tych warunkach nie było co wybrzydzać. Tego dnia przejechałem zatem tylko 22 kilometry o przewyższeniu 938 metrów czyli na półmetku wyprawy trafił mi się dzień ulgowy. Darek jak już wspomniałem postawił na pełną regenerację. W trakcie mej nieobecności nie narzekał na brak towarzystwa. W porze sjesty wpadł do niego z niezapowiedzianą wizytą kot sąsiadów.