banner daniela marszałka

Colle del Nivolet

Autor: admin o niedziela 20. września 2015

PODJAZD > https://www.strava.com/activities/396603104

Cierpliwość jednak popłaca. Na sam koniec wyprawy trafił nam się słoneczny weekend. Mieliśmy idealne warunki do tego by ledwie dobę po wjechaniu na Colle delle Finestre (2178 m. n.p.m.) pójść za ciosem i ostatniego dnia pokonać 40-kilometrowy podjazd na Colle del Nivolet (2612 m. n.p.m.). Tą wyniosłą przełęcz z pogranicza Doliny Aosty i piemonckiej prowincji Torino miałem na swym celowniku od kilku lat. W sumie do roku 2011 zaliczyłem niemal wszystkie najwyższe premie górskie na Starym Kontynencie. Do kompletu wzniesień o wysokości powyżej 2500 metrów n.p.m. brakowało mi jedynie andaluzyjskiej Estacion Sierra Nevada (najlepiej z finałem na Pico Veleta) oraz piemonckiej Colle del Nivolet. O ile wyprawa do Grenady ze względu na dystans dzielący Trójmiasto od ostatniej stolicy Maurów pozostaje sprawą dalszej przyszłości, o tyle atak na Nivolet wydawał się jedynie kwestią czasu i sprzyjających okoliczności. Teraz się one nadarzyły i owego wyzwania nie mogło zabraknąć w programie naszej wycieczki po zachodnich rubieżach Italii. Podjazd z Locany na przełęcz Nivolet miał być najdłuższym i zarazem największym w moim życiu. Wedle danych z „archivio salite” miał liczyć 40,5 kilometra o średnim nachyleniu 4,9 % i mieć przewyższenie 1999 metrów. Dotychczas moim najdłuższym podjazdem była północna wspinaczka na Col d’Iseran we francuskich Alpach. Natomiast najbliższy „zrobienia” 2000 metrów w pionie byłem o dziwo nie w Alpach, lecz w Apeninach gdy z abruzyjskiego miasteczka Scafa wjechałem na Blockhaus w masywie Majella. Teraz mogłem pobić oba te prywatne rekordy za jednym zamachem. Darek był w podobnej sytuacji. Dlatego wystarczającym magnesem do przyciągnięcia nas w te strony były już same walory fizyczne tego wzniesienia. Przełęcz Nivolet łączy piemoncką dolinę Valle d’Orco z aostańską Valsavarenche. Położona jest w Alpach Graickich na terenie najstarszego z włoskich parków narodowych czyli Parco Nazionale del Gran Paradiso. Okolice tej przełęczy cieszą się dużą popularnością w świecie astronomii z uwagi na znikome „zanieczyszczenie” sztucznym światłem. Liczący 18,5 kilometra finałowy odcinek drogi na tą przełęcz czyli fragment powyżej Ceresole Reale powstał w 1931 roku. W latach siedemdziesiątych planowano go połączyć z asfaltową drogą dochodzącą do miejscowości Pont w Dolinie Aosty. Niemniej ostatecznie projekt ten upadł ku uciesze ekologów.

Dziś asfaltowa droga SP 50 urywa się po aostańskiej stronie jakiś kilometr za przełęczą. Tym samym podjazd pod Nivolet, choć prowadzi na przełęcz de facto jest ślepą drogą. Ku Dolinie Aosty zjechać nie sposób. Ze sportowego punktu widzenia można by tu zrobić jedynie metę górskiego etapu lub jeszcze lepiej górskiej czasówki. Niestety w dziejach kolarstwa to miejsce nadal ma czystą kartę. Żaden ważny wyścig nigdy nie dotarł do kresu Doliny Orka. Aczkolwiek dolną połowę tego wzniesienia przejechano już dwukrotnie. Najpierw na Giro delle Valle d’Aosta 2009 i następnie na Giro Rosa z 2011 roku. Przy obu okazjach etapową metę wyznaczano w miejscowości Ceresole Reale. Na wyścigu młodzieżowców triumfował tu Niemiec Dominik Nerz przed Francuzem Nicolasem Edet, zaś blisko dwie minuty stracili do nich ledwie 19-letni wówczas Thibout Pinot i Nairo Quintana. Dwa lata później na kobiecym Giro d’Italia najszybciej dotarła tu Holenderka Marianne Vos, która wyprzedziła Angielkę Emmę Pooley i Niemkę Judith Arndt. Ta sama kolejność była też w klasyfikacji generalnej tej imprezy. Chociaż podjazd pod Nivolet rozpoczyna się w Locanie to my postanowiliśmy dojechać autem nieco dalej czyli do Rosone. W tej drugiej miejscowości zaczyna się bowiem bardzo stromy 12-kilometrowy podjazd do sztucznego Lago di Teleccio na końcu Vallone di Piantonetto. W przypływie sportowego entuzjazmu uznałem zawczasu, iż warto dodać tą skrajnie trudną wspinaczkę do arcydługiego podjazdu pod Nivolet. W ten sposób jednego dnia moglibyśmy przejechać przeszło 100 kilometrów z łącznym przewyższeniem grubo ponad 3000 metrów. Dojazd do Rosone miał być niemal 70-kilometrowy i zająć nam nieco ponad godzinę. Mimo tego z San Mauro Torinese wyruszyliśmy około jedenastej. W niedzielny poranek zdążyłem jeszcze zrobić wypad do pobliskiego supermarketu aby przywieźć nieco włoskich specjałów do ojczystego kraju. Pierwsza część trasy samochodowej wiodła po poznanej w piątek autostradzie A5. Na wysokości San Giorgio Canavese skręciliśmy na SP53 ku Cuorgne. Gdy byliśmy już na drodze SP460 zatrzymały nas korki. Przez chwilę obawialiśmy się, że dobra pogoda przywiodła w te strony tysiące zmotoryzowanych turystów. Na szczęście powodem całego zamieszania były jedynie dwudniowe targi Fiera di San Matteo organizowane rokrocznie w miasteczku Ponte Canavese. Za tą miejscowością podróżowaliśmy już dalej bez żadnych przeszkód. Po dojechaniu na miejsce zatrzymaliśmy się w centrum Rosone na dużym placu przed miejscową stolarnią.

Na start naszej wspinaczki musieliśmy zjechać do Locany czyli pokonać prowadzący delikatnie w dół odcinek 3,9 kilometra. Dario ruszył około 12:20, zaś ja m/w 10 minut później. Gdy byłem na trzecim kilometrze dojazdu spotkałem mojego kolegę powoli rozgrzewającego swój „dieslowski silnik” na pierwszych kilometrach podjazdu. Jako, że tak na zjeździe jak i w centrum Locany robiłem zdjęcia ostatecznie pod górę wystartowałem niemal kwadrans po Darku. Gdy szykowałem się do startu minął mnie jeszcze wycieniowany włoski amator. Na starcie miałem więc dwie zagadki. Primo czy będę w stanie odrobić wielominutową stratę do Darka? Secundo czy w moim zasięgu będzie ten nieznajomy „italiano”? Początek był łatwy bo zaledwie 2-procentowy. Dlatego ruszyłem na twardym przełożeniu z łańcuchem na dużej tarczy. Odcinek poniżej Rosone pokonałem w tempie 26,5 km/h. Na kolejnych 10 kilometrach teren wznosił się już na poziomie 4-5 %, choć nie brakowało momentów zjazdu. Siłą rzeczy ten fragment podjazdu przejechałem nieco wolniej bo z prędkością 20-23 km/h. W połowie czternastego kilometra dojechałem do Noaski. Dopiero za tą wsią czeka na kolarskich śmiałków pierwszy zaiste trudny sektor całego wzniesienia. Muro di Noasca liczy sobie ledwie 800 metrów, ale o średnim nachyleniu 11%. W pierwszej połowie tego segmentu są do przejechania cztery wiraże. Trzeba było nie tylko zrzucić łańcuch na małą tarczę, ale też wybrać na kasecie przynajmniej 24 ząbki. Taka nagła zmiana rytmu jazdy potrafi nieźle podciąć nogi. Tym niemniej z tym stromym stopniem uporałem się całkiem sprawnie, bo w czasie 4:09 (avs. 11,7 km/h i VAM 1317 m/h). W drugiej połowie piętnastego kilometra nachylenie znacznie odpuściło. Jednak już wkrótce czekało na mnie innego rodzaju wyzwanie. To znaczy przejazd przez tunel Ceresole o długości aż 3535 metrów i średnim nachyleniu powyżej 7%. Nawet przy całkiem szybkiej jeździe oznaczało to 15-minutowy pobyt w klaustrofobicznym otoczeniu, gdzie samochodowe i motocyklowe silniki słychać nazbyt długo i głośno. W tunelu złapałem i wyprzedziłem Włocha z Locany, co uznałem za znak, iż jadę całkiem żwawo. Później dowiedziałem się, że przed-tunelowe 15,2 kilometra przejechałem w czasie 42:57 (avs. 21,3 km/h) co na stravie daje 18 miejsce pośród 525 zarejestrowanych osób. Najwyraźniej momentami gubił mi się tu sygnał z licznika, więc choć na przełęczy pokazał mi dystans 40,4 kilometra to strava złapała z tego niespełna 39,3 kilometra.

2015_0920_001

Po wyjechaniu z tunelu miałem już w nogach około 19 kilometrów, a nie był to jeszcze półmetek wzniesienia. Przejechawszy kolejne dwa kilometry z hakiem, w tym nieco trudniejsze odcinki na wysokości osad Prese i Broc, dotarłem do wschodniego krańca Lago di Ceresole. Wzdłuż północnych brzegów tego jeziora miałem przejechać kolejne 3400 metrów. Początkowo mniej lub bardziej pod górę do centrum Ceresole Reale (22,6 km). Następnie delikatny zjazd i długi niemal zupełnie płaski odcinek kończący się dopiero na wysokości Chiapili di Sotto (27,2 km). Na takim dystansie większość poważnych alpejskich podjazdów zdążyłaby się już skończyć i to dwukrotnie. Tymczasem wspinaczka pod Colle del Nivolet miała się dopiero zacząć na dobre! Do przełęczy pozostało mi bowiem 13 najtrudniejszych kilometrów o przewyższeniu przeszło 900 metrów. Na początek umiarkowanie trudny odcinek do Chiapili di Sopra (28,8 km) poprowadzony w otoczeniu coraz rzadszego lasu. Co ciekawe przez większą część roku szosą SP50 można dojechać co najwyżej do tego miejsca, bowiem w okresie od 15 października do 15 czerwca droga ta powyżej wysokości 1750 metrów n.p.m. jest zamknięta. Dalej krajobraz jest już typowo wysokogórski. Po obu stronach drogi ostatnie domy z kamienia, zaś na wprost w oddali widać już serpentyny prowadzące ku tamie nad sztucznym Lago di Serru. Wraz z początkiem trzydziestego kilometra rozpoczyna się prawdziwie ostra jazda. W trakcie kolejnych pięciu kilometrów (między 29 a 34 km od startu) trzeba pokonać w pionie 464 metry co daje tu średnie nachylenie na poziomie 9,3%. Droga wspina się śmiało wykorzystując 10 wiraży i mija pasterskie gospodarstwa: Alpe Brengiat, Alpe Pilocca, Alpe Brencie i Alpe Renada. Gdy po raz ostatni przejechałem na północny brzeg potoku Orco jakieś dwa piętra drogi wyżej dostrzegłem sylwetkę Darka, który tego dnia podobnie jak ja przyodział się w czerwoną koszulkę rodem z Route des Grandes Alpes. Dario też mnie dostrzegł i postanowił, że nie da się dojść. Ja jechałem na wysokich obrotach już od około 100 minut i nierozważnie na tak długi podjazd nie wziąłem z sobą nic do jedzenia. Tymczasem mój kolega zaczął tą wspinaczkę bardziej ekonomicznie i rozsądnie zabrał z sobą odrobinę prowiantu, z którego zdążył już skorzystać. Poza tym stromy teren odpowiadał mu znacznie bardziej niż stosunkowo łagodne dwie pierwsze tercje tego wzniesienia. Zerkając od czasu do czasu w górę szybko zdałem sobie sprawę, iż dogonienie Darka będzie bardzo trudne, o ile w ogóle możliwe.

2015_0920_048

20150920_150428

20150920_153033

20150920_153217

Tym niemniej na liczącym 9,6 kilometra odcinku między Ceresole Reale a Lago di Serru zdołałem odrobić przeszło trzy minuty. Pokonałem ten segment w czasie 41:52 czyli ze średnią prędkością 13,8 km/h (27. wynik na 920 osób), zaś Dario uzyskał tu 45:13 (76. czas). W okolicy Lago di Serru (34,6 km) trzeba było minąć pięć kolejnych wiraży o bardziej łagodnym nachyleniu, a potem pokonać jeszcze kilkaset metrów podjazdu do gospodarstwa Agnel (35,4 km). Następnie można było chwilę odpocząć przed finałową fazą tej maratońskiej wspinaczki. Czekał nas bowiem niemal półkilometrowy zjazd do grobli nad Lago Agnel. Straciliśmy na nim 34 metry z dotychczas zdobytej wysokości. Jechałem już blisko dwie godziny. Bez jedzenia i de facto na jednym bidonie. Nic dziwnego, że zaczęło mi brakować „paliwa”. Pozostało tylko mieć nadzieję, że na ostatnich czterech kilometrach nie odetnie mi prądu. Skoncentrowałem się na tym by jechać równo w możliwie solidnym rytmie. Porzuciłem wszelkie nadzieje na złapanie swego ambitnego przyjaciela. Na szczęście dla mnie odcinek powyżej Lago Agnel był łatwiejszy od tego poniżej Lago di Serru. Jak zwykle pewnym ułatwieniem podczas wspinaczki były też wiraże. Tu nad wyraz liczne. Było ich w sumie czternaście plus zakręt z punktem widokowym tuż przed wyjazdem na finałową prostą. Darka oczywiście nie dogoniłem, dzięki czemu zostałem przezeń nagrany na mecie. Tym niemniej całkiem nieźle wybroniłem się z „podbramkowej sytuacji”. Ostatni segment czyli 6,1 kilometra między Lago di Serru a Colle del Nivolet przejechałem w czasie 26:22 (avs. 14,0 km/h). Dario był na nim o 35 sekund szybszy uzyskując 25:47 (avs. 14,4 km/h). Daje to nam odpowiednio 56. i 40. czas pośród 967 zarejestrowanych osób. Z rozpędu minąłem tablicę na przełęczy i dojechałem do końca prostej zatrzymując się na zakręcie w lewo. Po prawej ręce miałem widok na pobliskie Rifugio Citta di Chivasso (2604 m. n.p.m.), zaś na wprost w dole na Rifugio Albergo Savoia (2534 m. n.p.m.) i otaczające je górskie jeziorka. Nie miałem już sił i chęci by tam zjechać i zwiedzać aostańską stronę przełęczy. Byłem w pełni zadowolony z tego czego dokonałem. Podjazd o długości 40,4 kilometra i przewyższeniu brutto 2073 metrów przejechałem w czasie 2h 17:01 (avs. 17,7 km/h). Zawróciłem ku tablicy na wspólną sesję fotograficzną i naradę ze swym kompanem. Dario wjechał na przełęcz w czasie 2h 29:37 (avs. 16,2 km/h). Nadrobiłem przeszło 12 minut, lecz bardzo dużo mnie to kosztowało.

2015_0920_051

20150920_154357

20150920_155948

20150920_160747

Mój kolega dotarł na szczyt w lepszej kondycji i wciąż był w bojowym nastroju. Ani myślał rezygnować ze skrajnie trudnej wyprawy na Lago di Teleccio (1918 m. n.p.m.). Ja zaś uznałem, że wjazd na Colle del Nivolet będzie dla mnie godnym finałem tej wielkiej wyprawy. Nie chciałem gnać do podnóża drugiego podjazdu po to by zdążyć z tą wspinaczką przed dość wczesnym u progu jesieni zachodem słońca. Wolałem się nacieszyć przepięknymi widokami czekającymi na mnie w drodze powrotnej do samochodu oraz jak najlepiej uwiecznić na zdjęciach to rzadkiej urody wzniesienie. Dlatego postanowiłem spokojnie sturlać się do Rosone i po drodze zatrzymywać się tyleż razy i ile tylko będę miał na to ochotę. Na dłużej „zacumowałem” jedynie pod barem La Baita na wysokości kampingu Piccolo Paradiso. Tymczasem Dario nie tracił czasu i o godzinie 17:13 zaczął wspinaczkę, która sama w sobie (nawet bez wcześniejszego spotkania z olbrzymem Nivolet) byłaby dla każdego kolarskiego amatora nie lada wyzwaniem. Mój „amico” musiał pokonać podjazd o długości 11,8 kilometra ze średnim nachyleniem 10,4%! To znaczy po niebotycznej premii górskiej o przewyższeniu przeszło 2000 metrów dokręcić w pionie kolejne 1233 metry! Według danych ze strony „cyclingcols” zaraz po starcie miał do pokonania trzy strome kilometry o nachyleniu kolejno: 11,5, 12 i 10,5%! Następnie chwilę oddechu na dwóch znacznie łatwiejszych kilometrach rzędu 6,5 i 4%. Potem znów cztery trudne kilometry o stromiźnie 11, 9, 11 i 11,5%. W końcu na dobicie trzy mordercze „kilometrówki” o nachyleniu 13, 13,5 i 12,5% poprowadzone po betonowych płytach czy nawet krótkich odcinkach bruku. Jednym słowem masakryczna atrakcja pod wieloma względami podobna do znanej nam obu wspinaczki pod lombardzkie Prato di Maslino. Dario dzielnie sprostał temu zadaniu i przed zmierzchem pokonał to strome wzniesienie w czasie 1h 11:34 (avs. 10,2 km/h i VAM 1011 m/h), który do dziś pozostaje siódmym wynikiem pośród 63 śmiałków, którzy dotarli do tamy u kresu Vallone di Piantonetto. W ostatnim dniu wrześniowej podróży przejechał 100,1 kilometra o łącznym przewyższeniu aż 3270 metrów! Tym sposobem przebił swój wyczyn z poniedziałku 14 września jakim było podwójne zdobycie Colle delle Morti (Fauniera) tzn. tak od Ponte Marmora jak i Pradleves. Ja na zakończenie przejechałem tylko 79,6 kilometra o łącznej amplitudzie 2159 metrów wliczając drobne hopki na zjeździe. Nie pozostaje mi nic innego jak wrócić tu kiedyś i wdrapać się na Diga di Teleccio, a przy okazji zaliczyć jeszcze pobliskie Santuario di Prascondu.

2015_0920_071

20150920_183132

20150920_190251

20150920_190720