banner daniela marszałka

Rocacorba & Santa Fe del Montseny

Autor: admin o niedziela 29. maja 2016

PODJAZD NR 1 > https://www.strava.com/activities/592430570

PODJAZD NR 2 > https://www.strava.com/activities/592430634

W niedzielne przedpołudnie nie śpieszyliśmy się z opuszczeniem Navaty. Czas na wymeldowanie się z naszego osiedla mieliśmy do godziny 12:00. Wykorzystaliśmy go niemal w całości oddając klucze do apartamentu tuż przed wpół do dwunastej.

20160529_102753

20160529_112352

Na trasie drugiego etapu przewidziałem podjazdy pod Rocacorbę (977 metrów n.p.m.) i Santa Fe del Montseny (1302 m. n.p.m.). Aby dotrzeć do podnóża pierwszego z nich musieliśmy przejechać jakieś 30 kilometrów w kierunku południowo-zachodnim. Wzniesienie to znajduje się w pobliżu miasta Banyoles leżącego na wschód od jeziora o tej samej nazwie. Co ciekawe długie na 2150 metrów i szerokie na około 750 metrów Estany de Banyoles było jedną ze sportowych aren Igrzysk Olimpijskich w Barcelonie. Na błękitnych wodach tego akwenu ścigali się wioślarze. Dwanaście lat później czyli w roku 2004 zorganizowano tu również Mistrzostwa Świata w tej dyscyplinie sportu. Nas jednak zwabiła w te strony droga poprowadzona po północnym zboczu pobliskiej góry Puigsou (991,8 metra n.p.m.). Do niedawna droga ta znana była tylko pielgrzymom, pracownikom stacji radiowej i miejscowym paralotniarzom. Do szczytu mogli dotrzeć co najwyżej cykliści na rowerach górskich. Górny odcinek szosy wylano tu bowiem dopiero w 2006 roku. Pomimo tego podjazd ten w ciągu zaledwie dekady zyskał uznanie zarówno w środowisku miejscowych kolarzy-amatorów jak również zawodowców mieszkających i trenujących w rejonie Girony. W kolarskim światku znany jest jako Rocacorba, biorąc nazwę od XII-wiecznego Sanktuarium wybudowanego w pobliżu szczytu. Ta niewysoka góra zdaje się mieć same zalety. Można ją zaliczyć w ramach ledwie 80-kilometrowej przejażdżki ze startem i metą w Gironie. Da się po niej jeździć nawet w grudniu czy styczniu. W teorii podjazd ten liczy sobie 13,3 kilometra o średnim nachyleniu 6%. Niemniej wyłączywszy płaski początek możemy uznać, że jest tu do pokonania 10,3 kilometra o średniej 7,3% i max. 15%. Z racji trudnej drugiej połówki Rocacorba niczym Monte Serra w Toskanii czy Col de la Madone na Cote d’Azur stała się dla miejscowych „profich” ulubionym miejscem do przeprowadzania testów formy. W ostatnich latach upodobali ją sobie szczególnie kolarze z zespołów Garmin i Orica.

20160529_001

Po dotarciu na miejsce zatrzymaliśmy się na wylocie z Banyoles tuż przed skrętem w drogę GIV-5247. To po niej prowadzi pierwsza połowa tego podjazdu. Rafał ruszył do walki jako pierwszy o godzinie 12:19, zaś ja z Darkiem siedem-osiem minut później. Z początku można było śmiało kręcić na dużej tarczy. Podjazd stał się solidny dopiero za mostkiem nad potokiem El Matamors. Ponieważ nadal byłem w stanie jechać na twardym przełożeniu odjechałem od Darka licząc się z tym, że dojdzie mnie on na stromej końcówce. Na szóstym kilometrze musiałem w końcu zrzucić łańcuch na małą tarczę, gdyż stromizna miejscami sięgała już 10%. Po przejechaniu 7 kilometrów dojechałem do Collet de Pujarnol (443 m. n.p.m.) czyli miejsca, w którym jeszcze przed dziesięciu laty kończyła się szosa. Teraz to tu się zaczyna prawdziwie „ostra jazda”. Za wyjątkiem łatwiejszego odcinka na przedostatnim kilometrze niemal cały czas jest stromo. Na ostatnich 6 kilometrów średnie nachylenie przekracza 8,7%, zaś w kilku miejscach sięga 14 czy 15%. Na początku jedenastego kilometra mija się romański kościółek pod wezwaniem św. Mikołaja. Choć nie byłem jeszcze w pełni przygotowany na tak strome wspinaczki udało mi się złapać i przegonić Rafała, a przy okazji obronić się przed pościgiem Darka. Na szczyt dotarłem po przejechaniu 13,1 kilometra w czasie 48:49 (avs. 16,3 kmph). Na stravie najbardziej wymierny zdaje się być sektor obejmujący ostatnie 9,9 kilometra o przewyższeniu 737 metrów. Na tym odcinku uzyskałem czas 41:43 (avs. 14,3 kmph i VAM 1060 m/h). Dario wykręcił na nim czas 42:07, zaś Rafa 55:29. W dniu naszego występu rekord tej trasy wynosił jeszcze 29:24. Teraz jest już o ponad minutę lepszy. Kolarz Orica-Bikeexchange Simon Yates 16 sierpnia tego roku czyli niespełna tydzień przed startem bardzo dla niego udanej Vuelty pokonał ów sektor w czasie 28:03. Wspinaczkę skończyliśmy pod bramą stacji radiowej, na tle której zrobiliśmy sobie pierwsze zdjęcia. Nieco niżej stała duża tablica z danymi podjazdu oraz rampa startowa zbudowana przez paralotniarzy z Club Icarus de Girona. Dostrzegliśmy też tabliczkę zawieszoną przed miejscowych cyklistów ku czci swego tragicznie zmarłego kolegi. Jakub Chara, niespełna 21-letni miejscowy triathlonista o polskich korzeniach zginął 17 kwietnia tego roku w wypadku podczas amatorskich zawodów kolarskich.

20160529_016

20160529_133256

Po zjechaniu do Banyoles czekał nas dłuższy transfer samochodem. To znaczy aż 95-kilometrowy odcinek do El Porxo de Can Baixeres. Jego pokonanie w najlepszym razie miało nam zająć godzinę i 20 minut. Przed wypadem na Santa Fe del Montseny chcieliśmy się zameldować w swej drugiej bazie noclegowej. Było to gospodarstwo agroturystyczne we wiosce Montseny położonej na terenie górskiego parku naturalnego o tej samej nazwie. W pierwszej fazie podróży przejechaliśmy przez Gironę, zaś pod jej koniec minęliśmy San Celoni, do którego wkrótce mieliśmy wrócić na start potyczki ze wzniesieniem Santa Fe. Po dotarciu do Montseny straciliśmy nieco czasu na wyjaśnienie gospodyni, iż mamy ważną rezerwację zrobioną za pośrednictwem serwisu „booking.com”. Przydały się lingwistyczne jak i dyplomatyczne umiejętności Rafała. W roli rzecznika grupy nasz „madrileno” spisał się wybornie. Lokal ten wynajęliśmy tylko na dobę za cenę 90 Euro. Porzuciliśmy w nim nasze bagaże i przygotowaliśmy się do drugiego z niedzielnych wyzwań. Następnie pokonaliśmy autem 18 kilometrów dzielące Montseny od Sant Celoni. Na miejscu jakiś czas kluczyliśmy po jednokierunkowych uliczkach tego miasteczka. W końcu znaleźliśmy wyjście z „labiryntu” czyli ulicę Carretera de Campins. Zaparkowaliśmy blisko zachodniej granicy miasta. Było już po wpół do szóstej. Czekał zaś nas aż 24-kilometrowy podjazd. Trzeci pod względem długości na tej wyprawie. Na szczęście łagodny, bo przy przewyższeniu 1139 metrów miał on średnie nachylenie na poziomie 4,7%. Tym samym można było założyć, iż kilometry choć liczne powinny nam szybko mijać pod kołami. Zjazd po zmroku i tak nam nie groził. Pod koniec maja mieliśmy przecież jeden z dłuższych dni w roku. Poza tym Katalonia choć znajduje się w naszej strefie czasowej to geograficznie leży niemal na wysokości londyńskiego Greenwich. To zaś oznacza, iż słońce zachodzi tu de facto godzinę później niż w Trójmieście. Tym razem to Dario ruszył jako pierwszy o godzinie 17:46. Ja z Rafałem dwie minuty później.

20160529_031

Teren mi tu sprzyjał. Średnie nachylenie poniżej 5%. Najtrudniejszy kilometr na poziomie tylko 6,7%, zaś maksymalna stromizna w dwóch miejscach sięgała ledwie 9%. Zacząłem szybko i zgubiłem Rafała niedługo po starcie. Dario zaczął bardzo spokojnie i to uratowało go od kosztownej pomyłki. W połowie czwartego kilometra znajdowało się rondo, na którym trzeba było odbić w prawo trzymając się drogi GIV-5114. Tymczasem mój kolega skierował się prosto w stronę miasteczka La Costa del Montseny. Szczęśliwie byłem już na tyle blisko, że mogłem krzyknąć aby zawrócił i jechał moim śladem. Na łatwym odcinku pod koniec czwartego kilometra nieco zwolniłem, więc Dario dojechał i usiadł mi na kole. Wkrótce byliśmy już w Campins (5,3 km), gdzie zaczęła się zasadnicza faza tego wzniesienia. Jechałem całkiem mocno, zaś Darek choć w tym terenie „grał na wyjeździe” to dzielnie trzymał się na moim kole. Przez większą część podjazdu jechało się tu w cieniu drzew, aczkolwiek po 14 kilometrach od startu minęliśmy też otoczone łąkami gospodarstwo, na którym pasło się spore stadko owiec. Z kolei cztery kilometry dalej naszą uwagę zwróciły stojące przy drodze skalne ostańce. Po przejechaniu 19,5 kilometra minęliśmy węższą drogę odchodzącą w lewo na Turo de l’Home. Jednak tą wyniosłą górę zdobyć mieliśmy dopiero w poniedziałek i to od innej strony. Wkrótce pokonaliśmy płaski odcinek z przejazdem przez osadę Santa Fe del Montseny. Gdy droga ponownie zaczęła się wznosić pozostały nam do przejechania już tylko 3 kilometry o średnim nachyleniu 5,5%. U kresu podjazdu nie było żadnej tablicy, więc z rozpędu naddaliśmy jakieś 500 metrów zanim  przekonaliśmy się, że zaczynamy już zjazd na drugą stronę. Wróciliśmy zatem do najwyższego punktu zatrzymując się przy skałkach z ładnym widokiem na dolinę. Tu poczekaliśmy na finisz Rafała. Według stravy dystans 23,1 kilometra przejechałem w 1h 19:26 (avs. 17,5 kmph i VAM 857 m/h). Dario uzyskał czas 1h 21:39, jedyne straty ponosząc na samym dole. Natomiast Rafa wspinał się przez 1h 38:30. Środkowe 14 kilometrów pokonaliśmy we dwójkę w czasie 52:02 (avs. 16,2 kmph i VAM 899 m/h). Na górze było pochmurno i chłodno. Licznik pokazał tylko 11 stopni co było niemiłą niespodzianką w porównaniu z temperaturą 29 stopni na starcie w Sant Celoni. Trzeba było się cieplej ubrać. Do samochodu zjechałem o godzinie 20:37. Etap drugi okazał się krótszy i łatwiejszy od pierwszego. Tym razem w nogach mieliśmy 73,5 kilometra o łącznym przewyższeniu 1963 metrów.

20160529_046

20160529_192831

20160529_200443

20160529_200734