banner daniela marszałka

Turo de l’Home & Monestir de Montserrat

Autor: admin o poniedziałek 30. maja 2016

PODJAZD NR 1 > https://www.strava.com/activities/593703346

PODJAZD NR 2 > https://www.strava.com/activities/593703322

Przed przyjazdem do Katalonii zakładałem, iż trzeciego dnia będę mógł zaliczyć aż trzy podjazdy. Była ku temu dobra okazja. Spaliśmy bowiem w bliskim sąsiedztwie Coll Formic (1142 m. n.p.m.) czyli przełęczy, która w latach 1970-84 aż pięciokrotnie znalazła się na trasie Vuelta a Espana. Wyjechawszy z bazy można było do niej dotrzeć od strony południowej po pokonaniu podjazdu o długości 9,5 kilometra i przewyższeniu 610 metrów. Jednak czasu na to było niewiele. Trzeba było to zrobić przed śniadaniem lub przynajmniej przed opuszczeniem Montseny. W tym celu musiałbym się zbudzić półtorej godziny wcześniej niż zazwyczaj. Ostatecznie na takie poświecenie się nie zdobyłem, więc owe ambitne plany spaliły na panewce.

20160530_105320

Jednak nawet bez tej porannej „przystawki” poniedziałkowy etap zapowiadał się bardzo ciekawie. Przed sobą mieliśmy długi dzień okraszony dwoma atrakcjami o sporej wartości sportowej i poznawczej. W naszych planach była kolejna przeprowadzka, zaś w trakcie samochodowego transferu przystanki u podnóży dwóch wielce interesujących wzniesień. Najpierw mieliśmy pokonać Turo de l’Home (1654 m. n.p.m.) czyli podjazd o długości 25,6 kilometra i średnim nachyleniu 5,8%. Zdaniem wielu najtrudniejszą kolarską górę całej Katalonii. Następnie niejako na dokładkę czekała nas wspinaczka pod Monestir de Montserrat (734 m. n.p.m.). Krótka lecz solidna tzn. o długości 8,5 kilometra i średnim nachyleniu 6,9%. Warta zaliczenia przede wszystkim z uwagi na piękno miejsca do którego ten podjazd prowadzi. Ale po kolei. Z Montseny wyjechaliśmy ledwie kilka minut przed jedenastą. Dojazd na start pierwszego „odcinka specjalnego” mieliśmy oswojony, gdyż podjazd pod Turo de l’Home zaczyna się w tym samym miejscu co wspinaczka pod niedzielną Santa Fe del Montseny. Ponownie zatrzymaliśmy się więc na Carretera de Campins w miasteczku Sant Celoni. Przed sobą mieliśmy wzniesienie będące nie lada wyzwaniem dla kolarzy-amatorów, acz prawie nieznane wyścigom z najwyższej półki. Trasa hiszpańskiej Vuelty nigdy nie dotarła na ten wyniosły szczyt. Natomiast uczestnicy Volta a Catalunya pokonali ten podjazd tylko raz i to przed czterdziestu laty. Szósty etap Volty z roku 1976 wygrał tu Hiszpan Jose Enrique Cima, zaś na trzecim miejscu finiszował słynny Belg Roger De Vlaeminck.

Za sprawą niskiego poziomu startu Turo de l’Home nie imponuje wysokością bezwzględną. Jednak pod względem przewyższenia był „numerem jeden” w całym programie tej wyprawy. Jedynie przy tej okazji mieliśmy mieć do pokonania prawie 1500 metrów w pionie. Można było założyć, iż nikt z nas nie upora się z tym wzniesieniem w czasie poniżej półtorej godziny. Rafał ruszył jako pierwszy o godzinie 11:41. Ja wraz z Darkiem dziewięć minut później. Tym razem Dario szybko odpuścił sobie jazdę na moim kole. Przez pierwsze 3,5 kilometra jechało się po tym samym odcinku drogi co dzień wcześniej na szlaku do Santa Fe. Potem na znajomym z poprzedniego dnia rondzie należało odbić w lewo i przeskoczyć z drogi BV-5114 na BV-5119. Nachylenie z łagodnego zmieniło się tu na umiarkowanie trudne. Dwukilometrowy odcinek przed Mosqueroles trzymał na średnim poziomie 6,2%. Po wjeździe na teren Parku Natural de Montseny (6,1 km) nachylenie przekraczało już 7%. Na ósmym kilometrze wyprzedziłem Rafała, który na tej długiej górze rozsądnie jechał swoim równym tempem. Po przejechaniu 10,2 kilometra nasza droga skręciła w prawo ku Costa del Montseny (10,7 km). Bezpośrednio powyżej tej miejscowości trzeba było się zmierzyć ze stromizną sięgającą 12%. Jednak to było tylko chwilowe wyzwanie. Przez kolejne kilka kilometrów teren wyglądał spokojnie. Na początku piętnastego kilometra minąłem parking przy kampingu Fontmartina (14,2 km), na którym z autokaru wysiadła szkolna wycieczka. Najtrudniejszym odcinkiem na drodze BV-5119 był fragment między 16,5 a 17,5 kilometra od startu. To jest cały kilometr o średniej 8,5% i maximum 14%. Był to przedsmak trudnej końcówki na Carretera Turo de l’Home. Ta zaczęła się od skrętu w lewo po przejechaniu 18,8 kilometra. Cztery kolejne kilometry trzymały na poziomie od 7,2% do 10,4% z momentami ponownie sięgającymi 14%. Jednak nie stromizna była tu największym problemem. Bardziej dawał się we znaki ogólnie kiepski stan tej szczytowej drogi. Za wyjątkiem krótkich odcinków świeżego asfaltu była ona mocno chropowata lub wręcz dziurawa. Ciężko było trzymać swój rytm jazdy na takiej nawierzchni.

 

20160530_001

Wkrótce dotarłem też do poziomu chmur. Było już chłodno, wietrznie i do tego widoczność dramatycznie zmalała. Otuchy dodawała jednak bliskość celu. Po przejechaniu 23,1 kilometra trzeba było pokonać szlaban dzielący parking dla turystów zmotoryzowanych od węższej dróżki wiodącej pieszych i cyklistów do samego szczytu. Przypomniało mi to końcówkę jeszcze dłuższego podjazdu pod Blockhaus w Abruzji. Tym razem jednak nie miałem szczęścia do pogody, więc nie dane mi było zachwycać się górskimi pejzażami. Mając już w nogach 24,3 kilometrów dotarłem na pośrednią przełęcz Coll de Sessbases (1643 m. n.p.m.). Stąd do kresu wspinaczki na placu przed stacją meteorologiczną miałem tylko 700 metrów. Pozostały teren był płaski za wyjątkiem podjazdu na finałowych 100 metrach po resztkach asfaltowej drogi. Dotarłem na szczyt pokonawszy 25 kilometrów w 1h 35:56 (avs. 15,7 kmh i VAM 935 m/h). Swego rodzaju atak szczytowy zajął mi niespełna pół godziny. Według stravy końcowy odcinek o długości 5,9 kilometra i średniej 8,1% pokonałem w czasie 28:24 (avs. 12,6 kmh i VAM 1006 m/h). Liderem tabeli na obu tych sektorach jest obecnie Katalończyk David De la Cruz. Kolarz Etixxu 14 sierpnia 2016 roku sprawdził na tej górze swą formę przed Vueltą, na której zajął siódme miejsce w generalce po drodze wygrywając etap z metą na Alto de Naranco. Na górze było 11 stopni, acz za sprawą silnego wiatru i przelotnego deszczu odczuwalna temperatura była znacznie niższa. Na domiar złego nie było się gdzie schować przed tymi kaprysami pogody. Teren wspomnianej stacji meteo był ogrodzony i zamknięty. Zastanawiałem się jak długo przyjdzie mi w tych ciężkich warunkach czekać na kolegów. Dario dojechał po niespełna 10 minutach pokonując całą trasę w 1h 45:53, zaś niespełna 6-kilometrową końcówkę w 30:35. Następnie już razem cierpliwie wyczekiwaliśmy przyjazdu Rafała. Ten na pokonanie całej góry potrzebował 2h 13:06, z czego 40:20 spędził na finałowym odcinku. Mimo surowej aury nie opuszczał nas dobry humor co zostało uwiecznione na zdjęciach wykonanych przez Darka.

20160530_021

Po długim zjeździe, który ze względu na aurę i warunki drogowe początkowo był mało przyjemny dotarłem do San Celoni około 15:15. Moi wspólnicy byli już gotowi do dalszej drogi. Kolejny przystanek mieliśmy wyznaczony w Monistrol de Montserrat. Aby dotrzeć do tej miejscowości trzeba było pokonać 80-kilometrową trasę prowadzącą po autostradzie AP-7 i krajówce C-58. W połowie tego transferu czyli na styku obu wyżej wymienionych dróg znajdowaliśmy się ledwie kilkanaście kilometrów od centrum Barcelony. Na wjazd do stolicy Katalonii nie mieliśmy jednak czasu. Czekała nas bowiem wizyta w innym miejscu należącym do największych atrakcji turystycznych tego regionu. Mieliśmy się zmierzyć z podjazdem do Monestir de Montserrat. To opactwo założone wokół wybudowanego już w X wieku klasztoru benedyktyńskiego jest miejscem kultu Matki Boskiej „Czarnulki” (La Moreneta). Stoi w sercu malowniczego pasma górskiego składającego się ze zlepieńcowych formacji skalnych i jest drugim pod względem popularności ośrodkiem pielgrzymkowym w całej Hiszpanii. Pod tym względem ustępuje ono tylko słynnemu w całej Europie galicyjskiemu miastu Santiago de Compostela. Najwyższy wierzchołek tutejszych gór sięga wysokości 1236 metrów n.p.m. Natomiast samo sanktuarium znajduje się jakieś 500 metrów niżej. Dojechać do niego można zarówno koleją zębatą jak i szosą BP-1121. Przyznam się, że o istnieniu tej góry dowiedziałem się przeszło 20 lat temu. To jest w czasach gdy TVE czyli pierwszy program państwowej telewizji hiszpańskiej zwykł transmitować niemal każdy ważniejszy wyścig etapowy rozgrywany po południowej stronie Pirenejów. Akurat w 1995 roku kończył się w tym miejscu pierwszy etap Volta a Catalunya. Odcinek ten jak i cały wyścig wygrał Francuz Laurent Jalabert z ekipy ONCE, który na finiszu o sekundę wyprzedził Włocha Enrico Zainę i Duńczyka Bo Hamburgera. Góra ta dwukrotnie znalazła się też na trasie Vuelta a Espana, acz przy tych okazjach jedynie w roli premii górskiej usytuowanej na wysokości 652 metrów n.p.m. W 1970 roku na etapie do Igualady pierwszy wspiął się tu słynny Hiszpan Luis Ocana, zaś jedenaście lat później na odcinku do Rassos de Peguera na premii tej pierwszy był jego rodak Carlos Hernandez.

 

20160530_041

Przed siedemnastą dojechaliśmy do Monistrol. Miasteczka położonego nad rzeką el Llobregat i zarazem po obu stronach drogi krajowej C-55. Zaparkowaliśmy w dużej zatoczce tuż za skrętem w Carrer de la Trinitat wiodącą do wspomnianego opactwa. Ze względów taktycznych Rafał znów ruszył do boju pierwszy. Nasz „szpieg-zwiadowca” wystartował o 17:02, zaś dwójka „górskich weteranów” dwanaście minut później. Z początku zgodnie współpracowaliśmy, zmieniając się na prowadzeniu. Wkrótce jednak Darek został wybity z rytmu przez problemy techniczne. Najprawdopodobniej za sprawą rozwarstwionej linki tylnej przerzutki miał kłopot z wyborem właściwego na dany moment przełożenia. Ostatecznie na drugim kilometrze dał mi znak bym jechał swoim tempem. Po niespełna 2 kilometrach jazdy przejechałem pod zielonym mostem wspomnianej kolei zębatej. Podjazd trzymał na równym i całkiem solidnym poziomie w pobliżu 7%. W trakcie jazdy można było podziwiać oryginalne kształty okolicznych gór. Pod koniec szóstego kilometra minąłem zjazd ku Monestir de Sant Benet (5,8 km). Najtrudniejszym fragmentem całego wzniesienia był początek ósmego kilometra czyli okolice pierwszej z trzech stref parkingowych. Po przejechaniu niespełna 7,5 kilometra od startu dotarłem do skrętu w prawo na drogę BP-1103, z której niegdyś musieli korzystać uczestnicy wielkiej Vuelty. Szlak ten początkowo wyglądał na bardziej górski niż droga na wprost, więc omyłkowo się z nim zapoznałem. Zanim wróciłem na właściwą drogę nadrobiłem blisko 500 metrów tracąc około półtorej minuty. Przez to na ostatnim kilometrze wspinaczki musiałem się mocno sprężyć by złapać Darka, który niespodziewanie dla siebie znalazł się jakieś 20 sekund przede mną. Razem dotarliśmy do zakrętu przy trzecim parkingu, po czym zjechaliśmy do placu przed Monastyrem. Z rozpędu zrobiliśmy jeszcze 500-metrową rundkę po całym Opactwie zanim zatrzymaliśmy w pobliżu stacji kolejki terenowo-linowej Santa Cova. Dopiero tu spotkaliśmy się z Rafałem, który dotarł na szczyt kilka minut przed nami. Według stravy odcinek 8,4 kilometra przejechaliśmy w czasie 34:36 (avs. 14,7 kmh i VAM 1066 m/h). Rafa mocno się sprężył i uzyskał czas 39:33 (avs. 12,9 kmh i VAM 933 m/h).

20160530_056

20160530_180013

20160530_183055

20160530_185835

W Sanktuarium zatrzymaliśmy się na przeszło pół godziny. Sporą część tego czasu spędzając w miejscowej kawiarni. Do Ministrol zjechaliśmy około dziewiętnastej. W sumie tego dnia przejechałem 69,5 kilometra o łącznym przewyższeniu 2174 metrów. Przed nami był jeszcze spory szmat drogi samochodowej. To znaczy kolejne 80 kilometrów z hakiem prosto na północ po krajówce C-16. To znaczy „przelot” do naszej trzeciej bazy noclegowej w miasteczku Baga. Na początku tego transferu zatrzymaliśmy się na około godzinę pod Manresą by zrobić tam pierwsze podczas tej wyprawy zakupy spożywcze. Następnie już w promieniach zachodzącego słońca kontynuowaliśmy dalszą podróż ku Pirenejom. Ostatecznie do naszej kolejnej przystani dobiliśmy po 22-giej. Było już po zmroku co utrudniało nam namierzenie adresu, pod którym mieliśmy się zatrzymać na kolejne cztery dni i pięć nocy. Rafał musiał się skontaktować telefonicznie z właścicielką lokalu i dopiero korzystając z jej wskazówek podjechaliśmy gdzie trzeba. Apartament bardzo nam się spodobał i zgodnie uznaliśmy, iż wart był swej niemałej ceny. O szczegółach tego przybytku będzie jeszcze okazja napisać. Poza tym czekała nas tu jeszcze jedna miła niespodzianka. Dosłownie za progiem domu, acz na razie ukryta przed nami w mrokach nocy.