banner daniela marszałka

Port del Canto & Estacio Port-Aine

Autor: admin o czwartek 9. czerwca 2016

PODJAZD NR 1 > https://www.strava.com/activities/604223214

PODJAZD NR 2 > https://www.strava.com/activities/604223187

W czwartkowe przedpołudnie musieliśmy opuścić Andorę. Choć witała nas chłodem i deszczem to ostatecznie okazała się ciepła i przyjazna pogodowo. Jednak pomimo ogólnie sprzyjającej aury żadnemu z nas nie udało się wykonać planu maksimum, który zakładał zdobycie w ciągu czterech dni aż dziesięciu wzniesień. Niemniej osiem, a w przypadku Rafała dziewięć zaliczeń, wypadało uznać za dobry wynik. Przy tym ja od niedzieli do środy pięć razy wjechałem na wysokość ponad 2000 metrów n.p.m. pokonując zarazem cztery podjazdy o przewyższeniu przeszło 1000 metrów. Do pełni szczęścia zabrakło mi tylko wjazdów na Collada de Beixalis oraz Collada de la Gallina od strony południowej. Dzięki temu mam powód by kiedyś wrócić do tego państewka w sercu Pirenejów. Może trafi się ku temu okazja za lat kilka. Najpewniej w trakcie powrotu z centralnej lub południowej Hiszpanii bądź też wyprawy we wschodnie Pireneje francuskie. Do dwóch wyżej wymienionych wzniesień dodałbym wtedy północny podjazd pod Alto de la Rabassa oraz wspinaczkę do Lac d’Engolasters i już miałbym pretekst do dwudniowej wizyty w tych stronach. Niemniej to tylko melodia niepewnej przyszłości. Tymczasem cztery ostatnie dni naszej Volty anno domini 2016 mieliśmy spędzić na północno-zachodnich kresach Katalonii. W trzynastym dniu naszej podróży czekał nas transfer o długości 112 kilometrów z metą w górskiej stacji Espot. Początkowo jazda na południe po drogach CG-1 i N-145, zaś następnie na zachód szosami N-260 i C-13. Kolejnych kolarskich wyzwań trzeba było szukać na tym szlaku lub w jego bezpośrednim pobliżu. Pośród czterech górskich kandydatur, które podpowiadała ta samochodowa trasa za dwie zdecydowanie najciekawsze uznałem wspinaczki na Port del Canto (1725 m. n.p.m.) oraz do stacji narciarskiej Port-Aine (1967 m. n.p.m.). Pozostało nam jeszcze rozstrzygnąć, którą drogę na przełęcz Canto chcemy obejrzeć dokładniej czyli z rowerowego siodełka. Zarówno podjazd wschodni jak i zachodni oznaczał konieczność pokonania w pionie przeszło tysiąca metrów. Ten pierwszy jest dłuższy i nieco większy. Zaczyna się w miejscowości Adrall (comarka Alt Urgell) i ma długość 25,6 kilometra przy średniej 4,2 % z max. 13 %. Ten drugi wyrusza z Sort (comarka Palars Sobira) i liczy sobie 19,3 kilometra przy średniej 5,4 % z max 10 %. Przewyższenie netto obu wspinaczek to odpowiednio 1084 i 1033 metry. Mimo to wybraliśmy podjazd zachodni uznając go za bardziej konkretny. Po wschodniej stronie przełęczy oprócz początkowych stromizn czekałoby na nas sporo odcinków zjazdowych, płaskich czy też ledwo wznoszących się.

 

20160609_001

Począwszy od połowy lat siedemdziesiątych Port del Canto wielokrotnie została wypróbowana na trasach Vuelta a Espana i Tour de France. Na wyścigu Dookoła Hiszpanii aż czternaście razy. Po raz pierwszy z sezonie 1980 na etapie z Seu d’Urgell do Vielha czyli w swej wersji wschodniej. Wówczas najszybciej na tej przełęczy pojawił się Hiszpan Juan Fernandez. W kolejnych dwudziestu latach na owej premii górskiej triumfowali kolejno: Angel de las Heras (1983), Jose Luis Laguia (1985), słynny Francuz Laurent Fignon (1987), Włoch Rodolfo Massi (1988), Federico Garcia Melia (1992), Włoch Michele Coppolillo (1994), Juan Carlos Vicario (1998) i Juan Manuel Uria (1999). Natomiast już w XXI wieku góra ta należała do kolarzy takich jak: Kolumbijczyk Felix Rafael Cardenas (2003), Katalończyk Joaquin Rodriguez (2005), Belg Jurgen Van Goolen (2007), Bask Juan Manuel Garate (2008) i w końcu Francuz Nicolas Edet w 2013 roku, który dotarł tu pierwszy na etapie z Andory do francuskiej stacji Peyragudes. Z kolei uczestnicy „Wielkiej Pętli” jak dotąd zdobyli tą przełęcz tylko trzykrotnie. Niemniej to właśnie na Tour de France zaliczyła ona swój wielki debiut. Stało się to w 1974 roku podczas szesnastego etapu z Seo de Urgell do Pla d’Adet (alias Saint-Lary Soulan) o długości 209 kilometrów. Wówczas jako pierwszy wzniesienie to pokonał Bask Domingo Perurena, który na tym wyścigu wygrał klasyfikację górską. Sam etap wygrał zaś 38-letni Francuz Raymond Poulidor. Blisko dwie dekady później organizatorzy TdF 1993 zaprojektowali niemal bliźniaczy odcinek. Jedyną różnicą był start w Andorra La Vella przez co trasa miała aż 230 kilometrów. Tym razem pierwszy na górze był Szwajcar Tony Rominger, podobnie jak Perurena zdobywca koszulki w czerwone grochy. Jednak głównym bohaterem tego etapu stał się Polak Zenon Jaskuła, który na ostatnich metrach zdystansował zarówno wspomnianego Helweta jak i liderującego Baska z Nawarry Miguela Induraina. Jakiś miesiąc po naszej obecności peleton TdF miał się pojawić w tym miejscu po raz trzeci. Tym razem kolarze wspinali się od strony zachodniej, bo na etapie z Vielha do Andorra Arcalis. Na czele wyścigu dotarła tu spora grupa uciekinierów, zaś z niej najszybszym finiszem popisał się Belg Thomas De Gendt. Układ trasy Tour de France 2016 było dodatkowym motywem do zmierzenia się właśnie z zachodnim podjazdem na Port del Canto. Dlatego w trakcie naszego transferu pierwszy przystanek wyznaczyliśmy sobie w miejscowości Sort.

20160609_011

Zaparkowaliśmy za mostem na zachodnim brzegu rzeki Noguera Pallaresa. Choć jej źródła znajdują się na odległym płaskowyżu Pla de Beret to jest tu wciąż na tyle rwąca, że można na niej uprawiać kajakarstwo górskie czy rafting. Poza tym Sort po katalońsku znaczy „szczęście” co zwabia do lokalnej loterii Bruxia d’Or (Złotej Wiedźmy) wielu amatorów szybkiego wzbogacenia się. Drugi dzień z rzędu towarzyszył nam upał. Tym razem na starcie zanotowałem 32 stopnie Celsjusza, zaś w środkowej części podjazdu temperatura skoczyła nawet do 34! Tradycyjnie jako pierwszy ruszył Rafał o 13:01. Ja wystartowałem o 13:13, acz bynajmniej w miasteczku szczęścia nie zamierzałem kusić losu. Dario tym razem ruszył pięć minut po mnie. Podjazd ten choć nie wygląda na trudny w upalny dzień może dać się we znaki, bowiem jest długi i niemal w całości prowadzi w odsłoniętym terenie. Licznik włączyłem jakieś dwieście metrów za mostem. Po przejechaniu 1,7 kilometra minąłem stację benzynową na wysokości els Vinyer i zaraz potem pierwszy wiraż na tym podjeździe. W połowie piątego kilometra stromizna chwilowo sięgnęła 9,5 %. Na pierwszych siedmiu kilometrach nachylenie trzymało na stałym poziomie od 6 do 7,5 %. Na czwartym wirażu minąłem ślepą drogę do osady Embonui (6,4 km). Potem po przejechaniu 9,3 kilometra największą miejscowość na tym szlaku czyli Vilamur. Natomiast przeszło kilometr później boczną drogę do Soriguera. Stromizna na poziomie 7 % wróciła na kilometrze czternastym i piętnastym. Pod koniec siedemnastego kilometra droga wypłaszczyła się i po kilkuset metrach w łatwym terenie dojechałem do osady Rubio (17,4 km). W tej okolicy złapałem Rafała, lecz zarazem na przeszło 30 sekund zostałem zatrzymany przez roboty drogowe. Okazało się, że podobnie jak po wschodniej stronie przełęczy również na końcówce zachodniej drogi kładziony jest świeży asfalt na powitanie wyścigu Dookoła Francji. Dlatego cały finałowy odcinek – jakieś 1400 metrów – musiałem pokonać po lewym pasie drogi, który to nie został jeszcze odświeżony. Swoją wspinaczkę zakończyłem po przejechaniu 19,2 kilometra o przewyższeniu brutto 1118 metrów w 1h 05:37 (avs. 17,6 km/h). Na stravie znalazłem za to segment o długości 18,8 kilometra. Pokonałem go w czasie 1h 06:02 (acz netto 1h 05:26) czyli ze średnią prędkością 17,2 km/h i VAM na poziomie 934 m/h. Rafał wykręcił tu czas 1h 19:21, zaś Dario uzyskał tylko 1h 35:47 (netto 1h 24:47) gdyż jechał tylko na pół-gwizdka, nie mogąc się mentalnie przekonać do tak łagodnego wzniesienia. Gdy w końcu dotarł do nas zrobiliśmy sobie zdjęcia pod tablicą, którą najwyraźniej postawił jakiś kataloński „aptekarz”.

20160609_031

20160609_152940

20160609_150023

Do Sort zjechałem wspólnie z Darkiem kilka minut przed szesnastą. Rafał czekał już tam na nas od dwudziestu minut. W miasteczku wciąż ostro dokazywało słońce. Temperaturka na poziomie 35 stopni. Chcąc odetchnąć od tego upału zszedłem na brzeg rzeki by schłodzić swe ręce i twarz w jej bystrym nurcie. Wiaterek znad wody był również przyjemną odmianą. W tych warunkach nie śpieszyło się nam na spotkanie z drugim wzniesieniem trzynastego etapu. Podjazdem równie długim co Port del Canto, lecz obiektywnie trudniejszym. Postanowiliśmy coś zjeść na dojeździe do drugiej góry. Naszej strefy bufetu nie musieliśmy długo szukać. Ruszyliśmy autem ku centrum miasteczka, po czym skręciliśmy w prawo na drogę C-13. Już po chwili stanęliśmy przy Escalarre Rock-Cafe. Restauracja ta w oczach Darka miała jedną podstawową zaletę czyli menu pełne pizz wszelkiego rodzaju. Adekwatnie do nazwy lokalu większość z nich miała swego muzycznego „patrona”. W ofercie była więc pizza: Led Zeppelin, Bob Dylan, Deep Purple, Bob Marley, David Bowie, REM, ZZ Top czy na cześć urodzonego we Francji, acz mającego hiszpańskie korzenie Manu Chao. Zatrzymaliśmy się w tym miejscu na dobrą godzinę. Dopiero odpowiednio nasyceni i napojeni ruszyliśmy w dalszą drogę na północ. Do podnóża Port-Aine mieliśmy niedaleko. Ledwie 6 kilometrów jazdy doliną rzeki La Noguera Pallaresa z przejazdem przez Rialp. Wypakowaliśmy się jakieś półtora kilometra za tą miejscowością korzystając ze sporej zatoczki po lewej stronie szosy. Do początku naszej drugiej wspinaczki mieliśmy może ze dwieście metrów. W każdym razie z naszego postoju widzieliśmy miejsce, w którym się ona zaczyna. Podjazd pod Port-Aine liczy sobie 18,7 kilometra przy średnim nachyleniu 6,6 %. Maksymalna stromizna miała tu sięgać niemal 11 %. Przewyższenie netto 1225 metrów, zaś brutto nawet 1237. Portal „cyclingcols” wycenił to wzniesienie na 841 punktów, podczas gdy zachodnie Port del Canto zasłużyło „tylko” na 623 oczka. Ostatnimi czasy obok podjazdów do stacji Vallter-2000 i La Molina stało się ono najpopularniejszą sceną górskich batalii na wyścigu Dookoła Katalonii. W minionych pięciu sezonach organizatorzy Volta a Catalunya aż trzykrotnie umówili kolarzy na spotkanie z tą górą.

 

20160609_051

Pierwsza randka okazała się niewypałem z uwagi na zimowe warunki pogodowe. Katalońska Volta, niegdyś rozgrywana w letnim terminie (pierwszej połowie września, a potem drugiej połowie czerwca), obecnie toczy się u progu wiosny. Tymczasem w trzeciej dekadzie marca zima potrafi jeszcze o sobie przypomnieć. Tak też stało się 21 marca 2012 roku. Wyścig nie dotarł nawet do podnóża finałowego wzniesienia. Wcześniejszy zjazd z Port del Canto stał się zbyt ryzykowny. Dlatego ad hoc przygotowano linię mety za połową wschodniego podjazdu na tą przełęczą. Na wysokości około 1400 metrów n.p.m. w pobliżu wioski Canturri. O zwycięstwo etapowe rywalizowali uciekinierzy, z których najszybszy okazał się Janez Brajković. Słoweniec minimalnie wyprzedził naszego Michała Gołasia. Trzeci był Włoch Matteo Carrara. Jednak największym wygranym tego dnia był niezły sprinter i specjalista od ardeńskich pagórków Michael Albasini. Gdyby nie przymusowe skrócenie królewskiego etapu to Szwajcar z kantonu Ticino mógłby nie obronić na finałowym podjeździe swej półtora-minutowej przewagi. Najlepsi górale, w tym świetnie jadący w tym wyścigu Sylwester Szmyd, stracili tym samym najlepszą okazję do ataku i Helwet spokojnie wygrał cały ten wyścig. Rok później aura już dopisała. Śmiały i co najważniejsze skuteczny atak przeprowadził Irlandczyk Daniel Martin, który triumfował w Port-Aine z przewagą 36 sekund nad Joaquinem Rodriguezem i Kolumbijczykiem Nairo Quintaną. Dzięki temu sukcesowi Martin odebrał koszulkę lidera Hiszpanowi Alejandro Valverde, po czym trzy dni później święcił generalny triumf na ulicach Barcelony. Obok niego na podium stanęli „Purito” Rodriguez i Włoch Michele Scarponi, zaś nasz Przemysław Niemiec zajął wysokie siódme miejsce. Z kolei w 2016 roku kolarze ścigali się na trasie z Baga do Port-Aine. Etap wygrał znany górski harcownik Thomas De Gendt. Najmocniejsi górale w peletonie ścigali się o drugie miejsce. W końcówce wszystkich urwał Quintana, który nadrobił 15 sekund nad Australijczykiem Richiem Porte i Hiszpanem Alberto Contadorem. Amerykanin Tejay Van Garderen stracił do niego 28. Jak wiadomo fortuna kołem się toczy. Tym razem Daniel Martin stracił tu koszulkę lidera na rzecz Quintany. Kolumbijczyk wygrał generalkę tej imprezy z niewielką przewagą nad Contadorem, Martinem i Portem.

 

20160609_080

Tradycyjnie już daliśmy Rafałowi kilka minut zapasu na starcie. Wystartował o godzinie 17:26, jakieś sześć-siedem minut przed nami. Pierwsze trzy kilometry trzymały na poziomie 8-9 % należąc do najtrudniejszych fragmentów tego wzniesienia. Tuż po starcie odjechałem Darkowi, po czym zaskakująco szybko bo już na czwartym kilometrze wyprzedziłem Rafała. Według stravy pierwsze 4,5 kilometra czyli segment kończący się w pobliżu wioski Roni przejechałem w czasie 19:22 (avs. 14,0 km/h i VAM 1021 m/h). Dario uzyskał tu czas 22:11 (avs. 12,2 km/h), zaś Rafa ledwie 30:53 (avs. 8,8 km/h). Najwyraźniej bardzo dużo kosztował go szybki wjazd na Port del Canto. Kilometry od siódmego do dziesiątego okazały się łatwiejsze od początkowych. W tym czasie minąłem kapliczkę pod wezwaniem San Miguela (8,2 km). Po jedenastu kilometrach po raz pierwszy przejechałem nad potokiem Barranc de Caners. Najłatwiejszym fragmentem całego wzniesienia był zaś początek piętnastego kilometra, gdzie trafił się nawet minimalny zjazd. Niedługo później minąłem dolną część stacji narciarskiej czyli Port-Aine 1650 (14,8 km). Stąd do końca wspinaczki brakowało mi niespełna czterech kilometrów, w tym dwa odcinki o średniej 8,5 %. Oczekiwałem trudnej końcówki i bynajmniej się nie zawiodłem. Na 1400 metrów przed finałem stromizna sięgnęła aż 12 %! Spodziewałem się, że Dario coś tu nade mną nadrobi skoro ulgowo potraktował pierwszy z czwartkowych podjazdów. Tymczasem według stravy ostatnie 3,8 kilometra przejechałem w czasie 17:34 (avs. 13,0 km/h i VAM 1010 m/h), równo o minutę szybciej od Darka. Zatem całkiem dobrze wytrzymałem ten trudny podjazd, który na dobre skończył się po pokonaniu 18,5 kilometra. Ostatnie trzysta metrów były już niemal płaskie, za wyjątkiem samego wjazdu na plac przed wielkim Hotel Port-Aine 2000. Miejsce to było opustoszałe. Po okolicy kręciły się tylko krowy i konie. Swoją wspinaczką zakończyłem przejechawszy 18,8 kilometra z przewyższeniem 1231 metrów w czasie 1h 16:10 (avs. 14,8 km/h). Na stravie znalazłem zaś segment o długości 18,5 kilometra. Uzyskałem na nim czas 1h 15:38 (avs. 14,7 km/h i VAM 983 m/h), zaś Dario 1h 24:25 (avs. 13,2 km/h i VAM 881 m/h).

 

20160609_081

20160609_195247

20160609_194434

20160609_185951

Na Rafała musieliśmy poczekać niemal pół godziny. Nasz kolega przeżywał na tej górze bardzo ciężkie chwile. Na Canto stracił do mnie tylko 13 minut, zaś tu niemal 42. Tym niemniej pokonał swą niemoc i wjechał na szczyt w czasie 1h 57:12 (avs. 9,5 km/h i VAM 634 m/h). Daliśmy mu kilka minut na odpoczynek, po czym zrobiliśmy sobie grupowe zdjęcia pod tablicą stojącą na wysokości linii mety wspomnianych etapów z Volta a Catalunya. Jako ciekawostkę mogę dodać, iż 9 z 10 najlepszych wyników na „stravie” pochodzi z 24 marca 2016 roku. Wszystkie one zostały wykręcone na czwartym etapie ostatniej Volty. Liderem w tym zestawieniu jest Kolumbijczyk Winner Anacona z czasem 49:39 (avs. 22,4 km/h i VAM 1497 m/h). Tuż zanim plasują się Belg Louis Vervaeke, Kanadyjczyk Mike Woods, Francuz Warren Barguil oraz Belg Bart De Clercq. Trzynasty jest nasz Sylwas z wynikiem 56:12, zaś pierwszym z amatorów piętnasty na tej liście Nasi Ortega, który wjechał tu w  57 minut. Oczywiście nie każdy „profi” wrzuca swe dane na popularną „stravę”. Anacona na wspomnianym etapie VaC był ledwie dwunasty. Na samym podjeździe wykręcił dziesiąty wynik, bowiem De Gendt oraz szósty na kresce Holender Pieter Weening mieli na dole zapas czasu wypracowany w ucieczce. Najszybszy był z pewnością Quintana, który swego rodaka wyprzedził na mecie o 1:01. Tyle ciekawostek z wielkiego świata. Odwrót z tej góry rozpoczęliśmy dopiero o 19:32, lecz w czerwcu nie martwiliśmy się o rychłe nadejście nocy. Zjazd był bezpieczny, acz przy wieczornym świetle nie mogliśmy już liczyć na rewelacyjne zdjęcia. Przy samochodzie zjawiłem się o 20:21. Tego dnia przejechałem 76 kilometrów o rekordowym na tym wyjeździe przewyższeniu 2398 metrów. W końcówce zjazdu na przydrożnym murku jakiś miejscowy nacjonalista wyraził swe uczucia wobec Katalonii jak i Hiszpanii. Te drugie były niecenzuralne, więc zdecydowałem się opublikować tylko jedną ze zrobionych fotek. Od miejsca postoju do naszej bazy nr 5 w Espot dzieliło nas 28 kilometrów. Pierwsze dwadzieścia do przejechania szosą C-13 wzdłuż wspominanej już rzeki. Końcówka na lokalnej, górskiej drodze LV-5004. Na miejsce czyli do biura Apartaments Peret de Pereto dotarliśmy po 21:00. Lokal, który wynająłem tu dla nas za cenę 85 Euro był dość skromny. Niemniej miał wszystko co najpotrzebniejsze: kuchnię, łazienkę i trzy łóżka. Znajdował się on w bezpośrednim sąsiedztwie elektrowni wodnej na rzece Escrita. Co najważniejsze stał niemal dokładnie na trasie pierwszego z naszych piątkowych podjazdów.

20160609_212534