Pla de Beret
Autor: admin o niedziela 12. czerwca 2016
PODJAZD > https://www.strava.com/activities/609343282
Wzorem praktyk stosowanych przez organizatorów trzech Wielkich Tourów naszą długą podróż po iberyjskiej stronie Pirenejów zakończyliśmy „etapem przyjaźni”. W trakcie piętnastu wcześniejszych dni nie daliśmy sobie zbyt wielu okazji do wspólnej jazdy. Co prawda na ogół razem dojeżdżaliśmy do podnóża kolejnych wyzwań, lecz na miejscu działaliśmy już autonomicznie. Startowaliśmy o różnych porach. Każdy w sobie właściwym tempie walczył z terenem, czasem i własnymi słabościami. Z rzadka miałem sposobność przejechać całe wzniesienie w towarzystwie Darka czy końcówkę podjazdu wespół z Rafałem. Koledzy też nieczęsto asystowali sobie na trasach wspinaczek. Dlatego w ostatnim dniu tej wycieczki chcieliśmy nadrobić to towarzyskie niedopatrzenie i w ten sposób wspólnie uczcić sukces szesnastodniowej eskapady. Aby tak się stało ostatnie wzniesienie musieliśmy przejechać na luzie. To znaczy tempem wygodnym dla Rafała. Jazda w tlenie była też wskazana z uwagi na czekającą nas od niedzielnego popołudnia całodobową podróż powrotną do Polski. Pla de Beret czyli podjazd, który wybrałem na ten etap idealnie nadawał się do takiej towarzyskiej przejażdżki. Jakkolwiek w swej zachodniej wersji ma on blisko 20 kilometrów to jest na tyle łagodny, że można go pokonać równym tempem. Poza tym najlepiej ze wszystkich okolicznych podjazdów nadawał się do przetestowania w ostatnim dniu naszego pobytu. Wspinaczka na wspomniany płaskowyż zaczyna się bowiem w miasteczku Vielha. Dzięki temu mogliśmy ruszyć na rowerach bezpośrednio sprzed naszej bazy noclegowej i wyrobić się z powrotem do niej przed południem. Nasz hotel mieliśmy opuścić o 12:00, lecz liczyliśmy na wyrozumiałość gospodarzy czyli „przymknięcie oka” na godzinny poślizg. Miejsce ku któremu się wybraliśmy jest świetnie znane nie tylko amatorom kolarstwa szosowego. Baqueira-Beret (po arańsku Vaqueira) to największa stacja narciarska w Hiszpanii. Założona została w 1964 roku. Obecnie jej wyciągi są w stanie obsłużyć blisko 60 tysięcy osób na godzinę. Zajmuje ona obszar 2166 hektarów na wysokościach od 1500 do 2510 metrów n.p.m. Na jej terenie jest aż 98 tras zjazdowych o łącznej długości 153 kilometrów.
Kolarska historia Pla de Beret jest nieco krótsza, acz bogata. W ostatnich trzydziestu latach korzystali z tego wzniesienia zarówno organizatorzy Vuelta a Espana jak i Volta a Catalunya. Z sąsiedzką wizytą do tej stacji wpadł także Tour de France. Najwcześniej, bo w 1987 roku zajrzał tu wyścig Dookoła Katalonii. Pierwszym zdobywcą płaskowyżu został Alvaro Pino (zwycięzca VaE 1986). Ten Hiszpan rodem z Galicji rok po swym życiowym sukcesie triumfował również w klasyfikacji generalnej Volta a Catalunya. Liderem owej Volty został po wygraniu kończącego się tu piątego etapu, na którym o 33 sekundy wyprzedził Baska Miguela Induraina i Kolumbijczyka Patrocinio Jimeneza. Koszulę lidera odebrał nie byle komu, bo Irlandczykowi Sean’owi Kelly. Sześć lat później finisz w tej stacji również doprowadził do zmiany lidera. W owych czasach Volta wciąż jeszcze była rozgrywana w pierwszej połowie września. Przedostatni szósty etap wygrał Hiszpan Antonio Martin Velasco, który na finiszu wyprzedził Kolumbijczyków: Oliveiro Rincona i Alvaro Mejię. Kilka tygodni wcześniej cała trójka błysnęła na pamiętnym dla nas TdF 1993. Martin wygrał we Francji klasyfikację młodzieżową. Rincon etap do stacji Pal w Andorze. Natomiast Mejia ukończył „Wielką Pętlę” na czwartym miejscu, do końca walcząc o podium z naszym Zenonem Jaskułą. Po finiszu na płaskowyżu Mejia odebrał tu koszulkę lidera Maurizio Fondriestowi. Przed ostatnim etapem Volty on i Martin mieli 11 sekund zapasu nad Włochem. Pochodzący z regionu Trentino specjalista od klasyków był wówczas w życiowej formie. Wygrał finałowy odcinek czyli 19-kilometrową czasówkę z Les do Vielhy. Niemniej po tym „etapie prawdy” zdołał wyprzedzić tylko Martina. Mejia stracił do niego ledwie 7 sekund i wygrał cały wyścig. Martin obronił trzecią lokatę, choć mocno zbliżyli się do niego Indurain, Claudio Chiappucci i Alex Zulle. Młody Hiszpan podpisał wówczas kontrakt z ekipą Banesto. Niestety nie dożył startów w nowych barwach, albowiem w lutym 1994 roku zginął na treningu będąc potrącony przez samochód. Z kolei hiszpańska Vuelta zajrzała na Pla de Beret aż pięć razy. Tylko dwukrotnie finałowe wzniesienie wyglądało tak jak te, które nam przyszło pokonać. Należy bowiem pamiętać o tym, iż tylko przy dojeździe od zachodniej strony wspinaczka liczy sobie 19,5 kilometra. Jeśli natomiast peleton nadciąga od wschodu to wbija się na drogę ku Pla de Beret podczas zjazdu z Port de la Bonaigua od wysokości 1470 m. n.p.m. W takim przypadku finałowy podjazd jest trzy razy krótszy i ma zaledwie 6,5 kilometra.
Warto też zwrócić uwagę na to, że kulminacja tego podjazdu znajduje się przeszło dwa kilometry przed stacją narciarską. Dlatego kolarz wygrywający tu premię górską, niekoniecznie dwie-trzy minuty później cieszył się ze zwycięstwa etapowego. Vuelta swą pierwszą wizytę miała tu zaplanowaną już w 1991 roku. Niemniej zimowa pogoda w pierwszej dekadzie maja zmusiła wówczas organizatorów VaE do anulowania jedenastego etapu. Rok później 240-kilometrowy etap ze startem w Lleidzie przebiegł już bez przeszkód. Na premii górskiej pierwszy był tu Kolumbijczyk Jose Martin Farfan, lecz na mecie wyprzedził go Bask Ion Unzaga. Trzeci na kresce ze stratą 11 sekund finiszował Zulle. Hiszpan Jesus Montoya utrzymał prowadzenie w wyścigu, lecz ostatecznie i tak uległ Szwajcarowi Tony Romingerowi. Helwet w 1992 roku wygrał swój pierwszy z trzech wyścigów Dookoła Hiszpanii. Z kolei podczas Vuelty 1995 na etapie z Tarregi o długości 197 kilometrów pierwszy na premii jak i mecie był wspomniany już Zulle. Szwajcar wygrał tu po solowej ucieczce z przewagą 3:20 nad kolegą z ekipy ONCE Francuzem Laurentem Jalabertem oraz Włochem Michele Bartolim. „Jaja” umocnił się na prowadzeniu zyskując nad wiceliderem Abrahamem Olano kolejne 22 sekundy. W sezonie 1999 po raz pierwszy podjeżdżano na Pla de Beret z poziomu Vielhy. Etap miał 201 kilometrów i startował w aragońskiej Huesce. O zwycięstwo etapowe rywalizowali tu uciekinierzy. Wygrał Włoch Daniele Nardello, który na finiszu z czteroosobowej grupki wyprzedził Kolumbijczyka Victora Hugo Penię i Hiszpana Felixa Garcię-Casasa. Ten ostatni był pierwszy na wcześniejszej premii górskiej. Liderem pozostał Olano, choć stracił 29 sekund do wicelidera Jana Ullricha. Niemiec odebrał mu prowadzenie po kolejnym etapie z metą w Andorra-Arcalis. Kolejny odcinek z zachodu miał tylko 166 kilometrów i rozpoczął się we francuskim miasteczku Cauterets. Premię jak i sam etap wygrał Katalończyk Joaquim Rodriguez, który na finiszu ograł Baska Aitora Osę. Trzeci ze stratą 51 sekund finiszował Constantino Zaballa. Liderem pozostał Bask Isidro Nozal Vega. W końcu zaś w 2008 roku finiszowano tu na etapie z andorańskiego Escaldes-Engordany. Premię jak i cały 151-kilometrowy odcinek wygrał Davide Moncoutie. Francuz do mety dotarł z przewagą 34 sekund nad Hiszpanami: Alejandro Valverde i Alberto Contadorem oraz Baskiem Igorem Antonem. Nowym liderem wyścigu został Amerykanin Levi Leipheimer, który odebrał tu prowadzenie Włochowi Alessandro Ballanowi.
Tour de France finiszował na Pla de Beret tylko raz w 2006 roku. Etap jedenasty tego wyścigu liczył sobie 206,5 kilometra i ruszył z Tarbes. Po francuskiej stronie granicy peleton przejechał cztery przełęcze tzn. Tourmalet, Aspin, Peyresourde i graniczną Portillon. Na finałowym podjeździe pierwszy tak na premii górskiej jak i linii mety był Rosjanin Denis Mienszow, który na finiszu ograł Amerykanów: Leipheimera i Floyda Landisa. Australijczyk Cadel Evans i Hiszpan Carlos Sastre stracili do tej trójki 17 sekund. Pozostali przeszło minutę. Landis odebrał koszulkę lidera Francuzowi Cyrilowi Desselowi. Późniejszy triumfator „Wielkiej Pętli” Hiszpan Oscar Pereiro stracił tego dnia aż 26 minut i 26 sekund! Galicyjczyk wrócił jednak do gry po odpuszczonej na niemal pół godziny ucieczce do Montelimar. Wyścig Dookoła Francji wrócił do Vielhy 10 lipca 2016 roku. W mieście tym wyznaczono bowiem start do dziewiątego etapu. Przy tej okazji zawodowcy pokonali pierwsze 13 kilometrów podjazdu na płaskowyż Beret jadąc ku premii górskiej na przełęczy Bonaigua. Równo cztery tygodnie przed nimi mieliśmy okazję zmierzyć z całym tym podjazdem. Aby wrócić do bazy przed południem musieliśmy wystartować najpóźniej o godzinie 9:30. Tym razem byliśmy punktualni jak w szwajcarskim zegarku. Po wyjściu z hotelu podjechaliśmy krótki odcinek do ronda, na którym schodzą się drogi N-230 i C-28, po czym skręciliśmy w lewo. Licznik włączyłem dopiero w miejscu, gdzie szosa zaczęła się delikatnie wznosić czyli na wysokości Avinguda deth Solan. Zgodnie z oczekiwaniami pierwsze 9 kilometrów tego wzniesienia były łagodne. Żaden dłuższy odcinek nie trzymał tu na poziomie powyżej 5 %, acz w paru miejscach chwilowa stromizna skoczyła do 7 czy 8 %. Na dojeździe do Salardu (8,9 km) minęliśmy siedem rond. Niemal każde było już przygotowane na powitanie Tour de France. Przed dotarciem do tego miasteczka minęliśmy kilka pomniejszych miejscowości tzn. Betren (0,4 km), Escunhau (2 km), Casarilh (2,6 km), Garros (3,8 km), Arties (6 km) czy Gessa (7,8 km). Dopiero na kolejnych czterech kilometrach nachylenie ustabilizowało się na średnim poziomie 5-6 %, więc podjazd stał bardziej wymagający. Darek kręcił na wysokiej kadencji bez trudu dostosowując się do tempa Rafała. Ja preferuję twardsze przełożenia, więc od czasu do czasu odjeżdżałem im na 50 czy 100 metrów. Niemniej wystarczyło wykonać kilka zygzaków w poprzek drogi czy trzy kółka na najbliższym rondzie by wrócić do swej kompanii. Za zjazdem do Tredos (10,2 km) pokonaliśmy dwa pierwsze wiraże. Niespełna dwa i pół kilometra dalej minęliśmy rondo nr 8, to z narciarzem. To był znak, że wjeżdżamy już do Baqueiry.
Opracowany przez strava.com segment Vielha – Baqueira o długości 12,2 kilometra i średniej 3,8 % przejechaliśmy w 42:53 (avs. 17,2 km/h i VAM 652 m/h). Cztery tygodnie później uczestnicy „Wielkiej Pętli” pokonali go w 25-26 minut i zajmują teraz 24 czołowe miejsca w tym zestawieniu. Liderem jest Thomas De Gendt, który wykręcił tu czas 24:44 (avs. 29,8 km/h i VAM 1131 m/h). Belg na tym odcinku podobnie jak nasz Rafał Majka zabrał się w ucieczkę. Na początku czternastego kilometra trzeba było w końcu zjechać z drogi C-28. Przydrożna tablica kazała skręcić w lewo na szosę C-142-B. Według znanego nam profilu wzniesienia z tego miejsca do końca wspinaczki mieliśmy jeszcze 6,5 kilometra o średniej 6,2 %. Droga nabrała bardziej górskiego charakteru. Przed szczytem pokonaliśmy jeszcze dziewięć wiraży, ostatni w odległości 17,9 kilometra od startu. Wcześniej do połowy siedemnastego kilometra wciąż jeszcze jechaliśmy po ulicach Baqueiry. Mijaliśmy duże hotele i dziesiątki apartamentowców. Łatwo mogłem sobie wyobrazić jak tłoczno i gwarno bywa tu zimą. Niemniej w połowie czerwca zionęło tu pustką. Z ostatniego zakrętu przy punkcie widokowym na Vall d’Aran do końca podjazdu zostało nam jeszcze 1800 metrów. Na dziewiętnastym kilometrze przejechaliśmy pod dwoma galeriami. Wspinaczka skończyła się tuż przed boczną drogą do Apartcament de l’Orri (19,7 km). W pobliżu tego miejsca znajdują się źródła dwóch rzek. Na zachód płynie Arriu Garona, która wkrótce staje się Garonną i po pokonaniu 602 kilometrów wpływa do Atlantyku w okolicy Bordeaux. Z kolei na wschód ucieka stąd 154-kilometrowa Noguera Pallaresa, którą poznaliśmy na trzynastym etapie naszej wyprawy szykując się do wypadu na Port del Canto. Ta rzeka wpływa do większej Segre, która z kolei jest dopływem Ebro uchodzącej do Morza Śródziemnemego. Według stravy górny segment o długości 6,4 kilometra przy średniej 5,8 % pokonaliśmy w 30:31 (avs. 12,6 km/h i VAM 733 m/h). Natomiast najdłuższy sektor obejmujący niemal cały podjazd czyli 18,7 kilometra przy średniej 4,6 % w 1h 14:14 (avs. 15,2 km/h i VAM 696 m/h). Zakładam, że przy jeździe na maksa mógłbym na takim wzniesieniu wykręcić średnią około 20 km/h i czas w pobliżu 56 minut. Do pierwszej „10-tki” i tak by mi trochę zabrakło. Na piątym miejscu znalazłem w niej za to naszego rodaka. Michał Majka z Gliwic uzyskał tu czas 52:23 (avs. 21,5 km/h). Po minięciu górskiej premii przejechaliśmy jeszcze 2100 metrów, na których straciliśmy 25 metrów w pionie. Na szybkiej końcówce przyśpieszyliśmy do 44 km/h. Zatrzymaliśmy się po przejechaniu niemal 21,8 kilometra w czasie 1h 21:02 (avs. 16,1 km/h).
Na górze było wietrznie i dość chłodno. Tylko 13 stopni Celsjusza. Poza tym dochodziła już godzina jedenasta. Dlatego zostaliśmy tam tylko przez kwadrans. W drodze powrotnej spędziłem równo godzinę, z czego niespełna 43 minuty w ruchu. Na płaskowyżu jak i w pierwszej tercji zjazdu nie brakowało widoków wartych uwiecznienia na zdjęciach. Natomiast po wyjeździe na główną szosę zatrzymywałem się już rzadziej. Na ogół przy rondach czy podczas przejazdu przez Vielhę. W sumie na pożegnanie z Katalonią przejechaliśmy tylko 45 kilometrów o skromnym przewyższeniu 949 metrów. Klucze bez stresu i zbytniego pośpiechu zdaliśmy około trzynastej. Przed ruszeniem w długą drogę zjedliśmy jeszcze coś w przyhotelowym barze. Potem po przejechaniu na wschodni brzeg Garonny wpadliśmy jeszcze na zakupy do supermarketu Caprabo w dzielnicy Mijaran. Do granicy francuskiej mieliśmy tylko 24 kilometry. W tych niespokojnych czasach czekała nas na niej tyleż szybka co niespodziewana kontrola graniczna. Nikt z nas nie wzbudził podejrzeń pograniczników. Cała podróż do Trójmiasta złożona z hiszpańskiego prologu i trzech długich etapów: francuskiego, niemieckiego i polskiego zajęła nam aż 27 godzin. Oczywiście Rafał zakończył ją w Gorzowie, więc do swego domu wkroczył „już” około południa. Przesadnie ambitnego planu tej podróży nie wykonałem w stu procentach. Niemniej byłem zadowolony ze swej postawy. W ciągu 16 dni pokonałem 30 nowych premii górskich, z czego 21 na terenie Katalonii, 8 w Andorze i 1 w Aragonii. Przejechałem w sumie 1046 kilometrów z łącznym przewyższeniem 31.554 metrów. Po drodze zaliczyłem 17 podjazdów o amplitudzie ponad 1000 metrów i aż 10 razy wjechałem na wysokość powyżej 2000 metrów n.p.m. Największym wzniesieniem na naszym szlaku było Turo de l’Home w masywie Montseny. Natomiast najwyższym andorańska Envalira, tym razem zdobyta przeze mnie od strony południowej. Moi koledzy również stanęli na wysokości zadania. Ba, obaj spisali się na medal. Darek jak dobre wino czyli im starszy tym lepszy. Pokonał tyle samo co ja podjazdów, przy czym Arinsal zamienił na południową Gallinę. Niejedną górę przejechał moim tempem, zaś na stromych odcinkach potrafił pokazać mi plecy. Do tego dał czadu na dwunastym etapie, gdy na szosach Andory przejechał 117 kilometrów o przewyższeniu niemal 3600 metrów. Z kolei Rafał choć fizycznie najsłabszy w naszym gronie dzięki mocnej psychice okazał się królem tego polowania. Zgarnął aż 31 „górskich skalpów”. Szacun tym większy, skoro na zdobycie każdego z nich musiał pracować o 15-30 minut dłużej niż „liderzy grupy”.