Malga Campo & Monte Bondone
Autor: admin o poniedziałek 15. sierpnia 2016
PODJAZD NR 1 > https://www.strava.com/activities/677275383
PODJAZD NR 2 > https://www.strava.com/activities/677275447
W poniedziałek czekała nas jedyna w trakcie tej wyprawy przeprowadzka. Z przystani pierwszej w Bocenago obok Pinzolo (Val Rendena), do bazy drugiej w Barco koło Levico Terme (Valsugana). Najkrótszy szlak łączący te dwie niewielkie miejscowości liczy sobie niespełna 80 kilometrów i prowadzi drogami krajowymi: SS239, SS237, SS45bis oraz po ominięciu Trento szosą SS47. W teorii przejechanie z punktu A do B mogłoby nam zająć mniej niż półtorej godziny. Tym niemniej, jak to zwykle bywa, nowe lokum mogliśmy zasiedlić dopiero późnym popołudniem. Dlatego nie śpieszyło nam się z tym przejazdem na wschód trydenckiej prowincji. Tym bardziej, że w trakcie owego transferu można było zahaczyć o dwa bardzo ciekawe wzniesienia. Pierwszym z nich miał być stromy podjazd do Malga Campo (1360 m. n.p.m.), zaś drugim wspinaczka na legendarną Monte Bondone z finałem przynajmniej na poziomie stacji Viote (1593 m. n.p.m.). Wystarczyło tylko wykonać mały skok w bok z drogi SS237 tuż przed dotarciem do Lago di Toblino. To znaczy skręcić w prawo by jadąc południowym odcinkiem wspomnianej szosy SS45bis dotrzeć do Dro. W okolicy tego miasteczka po raz drugi w ciągu kilku dni mieliśmy się spotkać z Danielem Pawelcem. Tym razem kolega miał nam wyjechać naprzeciw w towarzystwie swego przyjaciela Marcina Matkowskiego z Bolesławca, który nieco później od Daniela zawitał nad Lago di Garda wraz ze swoją familią. Dla mnie program naszego piątego etapu oznaczał powrót na trasę ostatniego górskiego wyścigu w jakim miałem dotąd okazję startować. W lipcu 2012 roku wraz z Adamem Kowalskim, Darkiem Kamińskim i Piotrem Walentynowiczem wystartowaliśmy w La Leggendaria czyli Gran Fondo Charly Gaul. Aby dotrzeć do mety tej prestiżowej imprezy trzeba było dwukrotnie zdobyć Monte Bondone. Najpierw około półmetka zawodów należało pokonać podjazd z Aldeno do Viote. Z kolei na samym końcu rywalizacji zaserwowano nam wspinaczkę z Terlago do Vason. Pomiędzy tymi dwoma odcinkami specjalnymi znajdował się długi zjazd do Lasino i nieco dalej kolejny, znacznie krótszy z przejazdem przez miejscowość Drena. Tym razem te dwa odcinki zjazdowe chciałem obejrzeć od przeciwnej strony. Głównym magnesem do przyjazdu w te strony była słynna Monte Bondone. Prowadzą na nią aż cztery drogi, przy czym wschodnia zaczynająca się w Trento łączy się z północną od Terlago tuż przed Candriai na wysokości 960 m. n.p.m. W latach 2008 i 2012 zdobyłem tą górę od trzech różnych stron. Pozostało mi już tylko wjechać na nią od zachodu po starcie w Lasino.
Apartament w Residence Green House opuściliśmy przed jedenastą. Jednak przed definitywnym wyjechaniem z Bocenago musiałem jeszcze odwieźć nasze klucze do biura w Carisolo. Po kilkunastu minutach wspólnej podróży zatrzymaliśmy się w Tione di Trento by zrobić zakupy w markecie Eurospar. Potem skierowaliśmy się na wschód by poprzez Ponte Arche dotrzeć do Sarche. Na tym odcinku drogi najbardziej widowiskowy był zjazd serpentynami po Via Caffaro. Po wjechaniu na SS45bis szybko dało się odczuć gorący klimat południa. Wjechaliśmy do słonecznej krainy winorośli. Będąc w kontakcie telefonicznym z Danielem i Marcinem przejechaliśmy przez Dro i skręciliśmy w drogę SP84 szukając miejsca, które można uznać za początek podjazdu na Malga Campo. Wzniesienie to znalazłem niegdyś w bazie „archivio salite”. Tym niemniej jego kolorowy obraz z tego źródła wydał mi się niepełny. Ze wspomnianego GF Gaul zapamiętałem bowiem, że za Dreną jest jeszcze kawałek zjazdu. Podejrzewałem, że podjazd do Malga Campo rozpocząć można z poziomu niższego niż sugerowane 380 metrów n.p.m. Sprawdziłem całą okolicę na mapie „google” i ustaliłem, że tę wspinaczkę możemy zacząć przeszło dwieście metrów niżej. Dzięki temu mogliśmy mieć „na rozkładzie” kolejny podjazd o przewyższeniu przeszło tysiąca metrów. Ostatecznie zatrzymaliśmy się w pobliżu osady Maso Trenti. Na pojedynek z tym stromym wzniesieniem ruszyliśmy w sześciu. To znaczy nasza czwórka plus dwóch kompanów znad Gardy. Piotrek zrobił sobie dzień wolny od rowerowych wspinaczek. Miał ku temu dobry powód. W niedzielę zaliczył hardcorową trasę na szlaku: Tonale – Gavia – Tonale. Tymczasem już we wtorek czekał go królewski etap w sercu Dolomitów z podjazdami na przełęcze: Sella, Gardena, Campolongo i Fedaia. Dlatego wolał zaoszczędzić możliwie najwięcej sił na kolejny dzień. Jako pierwsi pod górę ruszyli Daniel z Marcinem. Następnie Adam. Ja wskoczyłem na rower jakiś kwadrans po dwunastej. W towarzystwie Romka ruszyłem jednak w kierunku Dro, by po delikatnym zjeździe o długości 1100 metrów zatrzymać się w miejscu gdzie zrobiło się płasko. Chcieliśmy bowiem zacząć ten podjazd z najniższego możliwego punktu. Tak też się stało. Ruszyliśmy o godzinie 12:19 z poziomu 144 metrów n.p.m. W dolinie było bardzo ciepło. Mój licznik zanotował tu temperaturę aż 38 stopni Celsjusza! Nie jestem fanem tropikalnych temperatur. Niemniej byłem w dobrej formie, więc łatwiej było mi znieść takie warunki.
Pierwszy kilometr był łatwy, lecz już za miejscem naszego postoju podjazd stał się solidny. Na kilometrach od drugiego do czwartego nachylenie trzymało na poziomie około 7%. Do połowy trzeciego kilometra jechaliśmy razem, lecz potem Romano nie wytrzymał mojego tempa i na wysokości Castello di Drena miał już pół minuty straty. Po chwilowym odpuszczeniu na początku piątego kilometra stromizna szybko wróciła na wyższy pułap z maksem 11,6% w pobliżu osady Naroncol (5,7 km). Tu na prostej ujrzałem w oddali Marcina i Daniela. Wkrótce skręcili oni w prawo na boczną drogę prowadzącą do gospodarstwa Malga Campo. Po przejechaniu 6,3 kilometra również ja opuściłem drogę SP84 skręcając ku miejscowości Luch. Do zakrętu dojechałem w 25 minut czyli ze średnią prędkością 15,1 km/h. Daniel bez solidnej zaprawy do letniego sezonu jeździł tu bardziej ambicją niż kondycją. Za to Marcin bardzo dobrze przygotował się do swego debiutu w Alpach. W dolnej części wzniesienia jechał jeszcze na pół-gwizdka i dopiero gdy do nich dojechałem pokazał pełnię swych możliwości. Czekało nas tu zrazu strome 700 metrów na dojeździe do Maso Michelotti (7,1 km), gdzie stromizna sięgnęła 12,7%. Potem chwila luzu na odcinku ledwie trzystu metrów. A dalej już tylko wąska, stroma i kręta droga przez las. Naliczyłem na niej aż osiemnaście wiraży. Nachylenie trzymało tu na średnim poziomie 9,7%. Nie było szczególnie stromych ścianek, gdyż maksymalna stromizna wyniosła „tylko” 12,5%. Jednak z drugiej strony nie dało się nawet na moment odsapnąć. Do tego jeszcze to tempo Marcina. Dla mnie ciut za mocne. Kolega z konieczności jechał na twardszym przełożeniu, ale miał nogi które mogły to przepchnąć. Gdy stawał w pedałach z wolna mi odjeżdżał. Kilka razy go dochodziłem, aż w końcu musiałem dać za wygraną by się nie ugotować. Może gdyby „Matek” miał okazję się nieco zmęczyć na dolnych sześciu kilometrach łatwiej byłoby mi utrzymać jego koło. Wspinaczkę ukończyłem w czasie netto 1h 10:52 po przejechaniu 14,7 kilometra z przewyższeniem 1198 metrów co daje temu wzniesieniu średnie nachylenie na poziomie 8,1%. Według stravy, Marcin przejechał ostatnie osiem kilometrów w czasie 43:06 (avs. 10,6 km/h – VAM 1082 m/h). Ja potrzebowałem na to 43:36 (avs. 10,5 km/h – VAM 1070 m/h). Na stravie daje to nam 29 i 30 miejsce pośród 273 osób. Adam na tym segmencie wykręcił czas 45:30, Romek 46:51, zaś Daniel 59:17. Najdłużej przyszło nam czekać na Darka, który na stromej końcówce miał problemy technicznie z rowerem. Na wspomnianym odcinku spędził blisko 65 minut, choć przejechał go w czasie 52:30.
Na górze zatrzymaliśmy się przed szlabanem. Za nim były już tylko resztki asfaltu prowadzące do gospodarstwa Malga Campo di Drena, przed którym konie spokojnie skubały trawę. Poza tym w prawo odchodziła jeszcze wyżej szutrowa droga leśników. Zrobiliśmy sobie zdjęcie grupowe pod drewnianą tablicą i zaczęliśmy szykować się do odwrotu. Temperatura była tu całkiem przyjemna czyli 22 stopnie. Tym niemniej niepokój wzbudzało coraz bardziej pochmurne niebo nad doliną, z której przyjechaliśmy. Wiele wskazywało na to, że na zjeździe złapie nas burza. Nasza czwórka chciała zjechać do samochodu przed spodziewaną ulewą. Z kolei Daniel i Marcin dojechali do Dro na rowerach, więc w ten sam sposób musieli dotrzeć na start drugiej wspinaczki. Gdy zjechaliśmy do drogi SP84 już trochę kropiło. Mimo to postanowili spróbować szczęścia. Odbili w prawo by poprzez passo San Uldarico (581 m. n.p.m.) i Cavedine dobić do Lasino. Niestety wszystkich nas złapał ulewny deszcz. Na szczęście okazał się on być tyleż intensywny co przelotny. To jednak wystarczyło by odwieźć naszych kolegów od wyprawy na Monte Bondone. Podobnie jak Adam i Romek bez wszelakich złych przygód na mokrej szosie zjechałem do samochodu. Tam czekał na nas Piotr, który w międzyczasie zdołał podjechać autem do Riva del Garda by już na rowerze pozwiedzać sobie miasto na północnym brzegu słynnego jeziora. Tylko Dario nie ukończył zjazdu, gdyż schronił się na dłużej pod średniowiecznym zamkiem w Drenie. Mógł tam na nas poczekać, bowiem ów zabytek mieliśmy na swym odcinku dojazdowym do Lasino. Raz jeszcze ruszyliśmy zatem w górę drogą SP84, acz tym razem zdając się na moc koni mechanicznych. Przechwyciliśmy Darka i już w komplecie ruszyliśmy na północ ku kolejnemu wyzwaniu. Nie musieliśmy nawet wjeżdżać do Lasino. Zachodni szlak na Monte Bondone zaczyna się bowiem kilkaset metrów na południe od tego miasteczka. Tym razem ciche i darmowe miejsce parkingowe znaleźliśmy sobie na terenie gminnej strefy przemysłowej. Tu przygotowaliśmy się do ataku na górę będącą symbolem kolarskiego Trentino. Wspomniałem już, że drogi na Monte Bondone są cztery. Umownie przyporządkowując im cztery kierunki można rzec, iż: południowa zaczyna się w Aldeno, wschodnia w Trento, północna w Terlago, zaś zachodnia właśnie w Lasino. Za najtrudniejszą uchodzi szlak ze stołecznego Trydentu. On też zdecydowanie najczęściej bywał wykorzystywany na wyścigu Dookoła Włoch.
W stuletniej historii Giro d’Italia kolarze podjeżdżali pod Monte Bondone już dwanaście razy. Pięciokrotnie na górze tej kończyły się etapy Giro. Jednak nie od razu dojeżdżano do dziś najwyższego punktu na płaskowyżu czyli stacji Vason (1654 m. n.p.m.). Przy dwóch pierwszych okazjach czyli w latach 1956-57 finiszowano w miejscowości Vaneze na wysokości 1300 metrów n.p.m. Etap z roku 1956 do dziś bywa wspominany jako jeden z najbardziej dramatycznych w historii włoskiego Touru. Ścigano się na 242-kilometrowym odcinku ze startem w Bolzano. Po drodze należało pokonać przełęcze Costalunga, Rolle i Brocon. Przede wszystkim zaś trzeba było przetrwać późny atak zimy. Na trasie towarzyszył im śnieg i lód. Na mecie temperatura wynosiła ponoć minus 4 stopnie! Rano na starcie owego 20 etapu stanęło 89 kolarzy. Popołudniem do mety dotarło tylko 43. Wycofała się zatem ponad połowa peletonu, w tym lider Pasquale Fornara. Etap wygrał Luksemburczyk Charly Gaul z przewagą aż 7:44 nad Alessandro Fantinim i 12:15 nad Fiorenzo Magnim. Dzięki swej zwycięskiej szarży przez śnieżną zawieję „Anioł Gór” awansował jednego dnia z pozycji dwudziestej czwartej na fotel lidera. Różowej koszulki nie oddał na dwóch ostatnich etapach i wygrał swe pierwsze Giro. Co ciekawe rok później właśnie na etapie do Monte Bondone stracił różową koszulkę po tym jak został zaskoczony przez rywali atakiem rozpoczętym jeszcze na płaskim terenie. Etap w roku 1957 wygrał Katalończyk Miguel Poblet, najlepiej znany z dwóch zwycięstw w klasyku Milano – San Remo. Natomiast najwięcej na klęsce Gaul’a skorzystali Włoch Gastone Nencini i Francuz Louison Bobet. W latach 1968, 1972-73, 1975-76 Monte Bondone występowało tylko w przelotnej roli górskiej premii. Kolejny finisz wyznaczono tu w roku 1978 i tym razem meta była już w Vason. Najszybciej dotarł tu Włoch Wladimiro Panizza, który o 1:01 wyprzedził „młodego” Roberto Visentiniego i o 1:03 „starego” Felice Gimondiego. Z tą samą stratą jako piąty przyjechał lider Belg Johan De Muynck. W roku 1987 peleton znów tylko tędy przejechał, lecz w sezonie 1992 znów był tu finisz. Ten dzień należał do Giorgio Furlana, który po solowej akcji wyprzedził grupę asów o ponad cztery minuty. Drugi był Franco Chioccioli (+ 4:19), trzeci Claudio Chiappucci, zaś piąty lider Miguel Indurain (obaj stracili + 4:25). Ostatnia wizyta Giro na tej górze miała miejsce w roku 2006. Swą dominację w wyścigu potwierdził na tym etapie Ivan Basso, który o 1:26 wyprzedził idola miejscowych tifosich Gilberto Simoniego oraz o 1:37 Leonardo Piepolego.
Pozdjazd od Lasino mimo, iż liczy sobie 22,5 kilometra i ma przewyższenie aż 1173 metrów uznać można za najłatwiejszy z czterech dostępnych opcji. Świadczy o tym stosunkowo skromne nachylenie czyli 5,2 %. Tym niemniej ten wynik jest mocno zaniżony łatwym początkiem jak i wyglądem ostatnich pięciu kilometrów tej wspinaczki. Za to środkowe 15 kilometrów jest całkiem solidne i trzyma na średnim poziomie powyżej 7% i to mimo wypłaszczenia w okolicy Lago di Lagolo. Wystartowałem razem z Romkiem i Adamem, zaś Dario ruszył trzy minuty później. Licznik włączyłem o godzinie 15:57 skręcając w lewo na prowadzącą do Lagolo drogę SP85. Ruszyliśmy całkiem żwawo kręcąc w tempie 20-25 km/h. Teren na to pozwalał. Przez pierwsze 2800 metrów nachylenie nie przekracza tu 5%. Dopiero za wirażem przy Castel Madruzzo stromizna skoczyła do 9%. Adam dość szybko odpuścił. Po stosunkowo trudnym odcinku na czwartym i piątym kilometrze nachylenie nieco odpuściło, lecz w sumie do końca ósmego kilometra trzymało na solidnym poziomie. Potem przy przejeździe przez Lagolo (8,5 km) zrobiło się nawet zupełnie płasko. Według stravy segment o długości 8,2 kilometra i średniej 6% na dojeździe do tej miejscowości przejechałem wraz z Romkiem w czasie 32:23 (avs. 15,3 km/h – VAM 907 m/h). Ten sam odcinek Adam pokonał w 35:35, zaś Darek w 41:54. W połowie dziesiątego kilometra zaczęła się druga faza tej długiej wspinaczki. Romano zaczął okazywać oznaki zmęczenia. Czułem się na tyle dobrze, że w zasadzie mógłbym mu odjechać. Niemniej byłem w pokojowym nastroju i zachowałem się jak typowy „gregario di lusso”. Ostatecznie mój kompan był niewiele słabszy ode mnie, więc jechanie w jego towarzystwie nie zmuszało mnie do znacznego zwalniania. Zatem razem przetrwaliśmy najtrudniejszy fragment tej wspinaczki czyli 3-kilometrowy odcinek o średniej 9% i maximum na poziomie 11,4%. Pod koniec siedemnastego kilometra skończyła się prawdziwa wspinaczka. Dotarliśmy na wysokość 1550 metrów n.p.m. Byliśmy już na płaskowyżu. Romek odzyskał wigor. Na wypłaszczeniu wrzucił twardy obrót i dawał mocne zmiany. Gdy mijaliśmy tablicę z napisem Viote po lewej ręce mogliśmy już dostrzec wierzchołek góry Monte Bondone wznoszący się na wysokość 2180 metrów n.p.m. Na szczęście aż tak wysoko nie musieliśmy wjeżdżać. Prawdę mówiąc moim zamiarem było dotarcie do Giardino Botanico Alpino we Viote na wysokości około 1560 metrów n.p.m.
Tym niemniej Romano dostrzegł, iż szosa wznosi się jeszcze dalej i namówił mnie do finiszu pod Vason. W tej końcówce gnaliśmy już jak charty. W zasadzie to Roman dyktował warunki, zaś ja chcąc nie chcąc musiałem to wytrzymać. Na delikatnym zjeździe 600 metrów przed finałem rozpędziliśmy się do 55 km/h, po czym niejako z rozpędu pokonaliśmy ostatnią ściankę. W ten sposób po raz trzeci w życiu dotarłem do Vason. Czerwiec 2008, lipiec 2012 i teraz sierpień 2016 roku. Jakimś dziwnym zrządzeniem losu dokonałem tego w równych odstępach czasu. Do spółki z Romkiem pokonaliśmy zachodnią drogę na Monte Bondone w czasie 1h 24:15 (avs. 16,2 km/h) marnując około minuty na skręt w stronę Alpejskiego Ogrodu Botanicznego. Według stravy niespełna 11-kilometrowy segment z Lagolo do Viote o średniej 5,7% pokonaliśmy w czasie 43:34 (avs. 15,1 km/h i VAM 859 m/h). Dario ten sam odcinek pokonał w 48:35, zaś Adam w 54:10. Tym samym nasi koledzy zjechali się na trasie i wspólnie ukończyli tą wspinaczkę. Dla mnie, Adama i Darka był to powrót do Vason po czterech latach. Tu wszak wespół z Piotrkiem Walentynowiczem kończyliśmy wyścig La Leggendaria GF Charly Gaul. Ten występ wieńczył wówczas naszą lipcową wyprawę po Słowenii oraz regionie Friuli-Venezia Giulia, lecz z finałem na szosach Veneto i Trentino. Bez trudu rozpoznałem boczną alejkę na której organizatorzy wyznaczyli ostatnie 50, a może 100 metrów tej górskiej imprezy. Dzięki telefonowi Darka zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcie. Adam, sobie znanym sposobem, dorwał gdzieś uśmiechnięte ciasteczka. Powoli dochodziła już godzina osiemnasta. Czas było zjeżdżać do auta by wykonać drugą część naszego poniedziałkowego transferu. Zjazd okazał się dość łatwy i dzięki temu szybki. Pomimo tradycyjnych przystanków na dokumentację fotograficzną (acz nie tak licznych jak zazwyczaj) udało mi się na nim wykręcić średnią powyżej 40 km/h. Około wpół do siódmej dotarłem do naszych samochodów. Tego dnia przejechałem w sumie 74,5 kilometra o łącznym przewyższeniu 2396 metrów. Teraz musieliśmy jeszcze pokonać samochodowy odcinek 46 kilometrów dzielący nas od bazy nr 2 w Barco po południowej stronie szosy SS47. W trzecim tygodniu sierpnia nocować i jadać mieliśmy w apartamencie znajdującym się na parterze domu jednorodzinnego Casa Roberto. Wynająłem go w przystępnej cenie łącznej 892,50 Euro tzn. 25,5 od osoby za każdy dzień.