banner daniela marszałka

Passo del Redebus & Malga Buse del Sasso

Autor: admin o wtorek 16. sierpnia 2016

PODJAZD NR 1 > https://www.strava.com/activities/678349182

PODJAZD NR 2 > https://www.strava.com/activities/678349199

Wtorek nasza ekipa spędziła w rozjazdach. Przed wyjazdem umówiliśmy się na elastyczną formułę naszej współpracy według reguły „każdemu według potrzeb w zależności od obiektywnych okoliczności”. Każdy miał swoje prywatne cele, zaś to był dobry dzień na to by rozdzielić swe siły. Piotr i Romek chcieli dotrzeć w samo serce Dolomitów czyli poznać drogi wokół masywu Sella i szczytu Marmolada. Przed południem wybrali się w 100-kilometrową podróż do Canazei, która miała im zająć godzinę i trzy kwadranse. Tam po jeszcze dłuższym transferze dołączyć mieli do nich Daniel i Marcin stacjonujący wraz z rodzinami w Riva del Garda. Wspólnie mieli przemierzyć kultową trasę z podjazdami pod przełęcze: Sella, Gardena, Campolongo i Fedaia. Sugerowałem Darkowi, że warto przyłączyć się do tej wycieczki. Dario wolał jednak uniknąć kilkugodzinnej jazdy samochodem. Dlatego na szóstym etapie postanowił mi towarzyszyć w krótszych podróżach do Pergine Valsugana i Casatta. Ja zaplanowałem sobie bowiem wspinaczki pod Passo del Redebus (1455 m. n.p.m.) oraz Malga Buse del Sasso (1907 m. n.p.m.). Z kolei Adam, któremu dłuższe dystanse nie straszne zdecydował się ruszyć z domu rowerem. Tego dnia miał zaliczyć najpierw podjazd z Levico Terme do Vetrolo, a następnie nasz Redebus. Ze zrozumiałych względów jako pierwsi naszą nową bazę w Barco opuścili Pedro i Romano. Jako ostatni ku swej przygodzie wyruszył zaś Adam. Natomiast ja wraz z Darkiem wsiadłem do samochodu m/w kwadrans przed jedenastą. Do swego pierwszego przystanku mieliśmy niedaleko, bowiem zawczasu ustaliliśmy że zaczniemy naszą zabawę od bliższego z dwojga wybranych wzniesień. Od Pergine Valsugana dzieliło nas ledwie 16 kilometrów. Już po kwadransie jazdy dotarliśmy do tego miasta. Choć liczy sobie ono ledwie 21 tysięcy mieszkańców to w całej prowincji Trento jest trzecim pod względem wielkości, po stolicy czyli Trydencie jak i Rovereto. Dojechawszy na miejsce musieliśmy wjechać na drogę lokalną SP8 i ruszyć nią na północny-wschód. Potem zaś znaleźć jakiś parking w pobliżu wspomnianej szosy. Dzień był ciepły i słoneczny. W trakcie pierwszej wspinaczki upał mieliśmy gwarantowany. Na starcie mój licznik zanotował 29 stopni Celsjusza. Dla Darka temperatura wręcz optymalna. Za to samo wzniesienie bardziej w moim typie.

Podjazd z Pergine Valsugana na Passo del Redebus po drodze SP8 ma długość 16,4 kilometra oraz średnie nachylenie 5,9% przy max. 13%. Trzeba na nim pokonać przewyższenie 975 metrów. Jest to najtrudniejsza z czterech dróg prowadzących na przełęcz, przez którą tylko raz przejechał peleton Giro d’Italia. Działo się to w 2014 roku, gdy kolarze wspinali się jednak od najłatwiejszej północnej strony czyli od miasteczka Sover. Jako pierwszy na górskiej premii zjawił się wtedy Julian Aredondo z ekipy Treka. Ten malutki Kolumbijczyk wygrał zresztą ów osiemnasty etap kończący się w pobliskiej stacji Panarotta. Natomiast trzy dni później na mecie Giro w Trieście odebrał niebieską koszulkę za zwycięstwo w klasyfikacji górskiej. Częściej bywał w tych stronach wyścig Giro del Trentino. Na drugim etapie z 2012 roku najpierw podjechano na tą przełęcz wschodnim szlakiem z Pergine przez Palu del Fersina, zaś następnie po zjeździe na zachód wybrano jako finałowy nasz południowy podjazd, lecz wspinaczkę zakończono już po 9 kilometrach w uzdrowisku Sant’Orsola Terme (945 m. n.p.m.). Odcinek ten wygrał Włoch Damiano Cunego przed Kolumbijczykiem Carlosem Betancourem i Czechem Romanem Kreuzigerem. Z kolei na trzecim odcinku z 2015 roku, którego metę wyznaczono we Fierozzo podjechano na Redebus od strony północnej przetestowanej rok wcześniej na wielkim Giro. Ten dzień należał do Włocha Domenico Pozzovivo. Dario ruszył do boju o godzinie 11:05. Ja wystartowałem siedem minut później. Początek wspinaczki wyznaczyłem sobie na Viale Giuseppe Garribaldi przy kościele św. Marii. Pierwsze trzy kilometry tego wzniesienia to stosunkowo łatwy dojazd do Canezzy (3,3 km). Nachylenie z rzadka przekracza tu poziom 5%. Tuż przed tą miejscowością jest rozjazd, na którym można odbić w prawo i wjechać na równoległą drogę SP135. Ona również mogła by nas doprowadzić do przełęczy Redebus, ale szlakiem przez Frassilongo, Fierozzo i Palu del Fersina czyli na terenie zwanym Valle dei Mocheni. To germańska enklawa na terenie włoskiego Trentino. Przodkowie jej mieszkańców przybyli w to miejsce w XIII wieku z Bawarii. Ponoć do dziś blisko dwa tysiące tubylców posługuje się bawarskim dialektem języka górnoniemieckiego. Naszą drogę SP8 i „mocheńską” SP135 rozdziela jedynie potok Fersina.

20160816_001

Na początku piątego kilometra podjazd po prowincjonalnej „ósemce” stał się już trudniejszy. Stromizna chwilowo skoczyła nawet powyżej 9%. Jednak w połowie siódmego kilometra po minięciu wioski Mala droga wyraźnie zluzowała. Przez około 1200 metrów można było odsapnąć na terenie „falsopiano”. Zanim był solidny kilometr na poziomie 7-8 % i znów delikatne odpuszczenie na wjeździe do wspominanej stacji Sant’Orsola Terme (8,9 km). Według stravy odcinek z Canezza do św. Urszuli o długości 5,6 kilometra i średnim nachyleniu 6,2% przejechałem w 20:59 (avs. 16,3 km/h i VAM 990 m/h). Darek potrzebował na to 24:13, więc dość szybko się do niego zbliżałem o czym jeszcze nie wiedziałem. Przed dotarciem do Fontanari (12,1 km) trzeba było pokonać kręty dwukilometrowy odcinek, na którym łatwe fragmenty raz po raz mieszały się z trudniejszymi o nachyleniu powyżej 8%. Gdy droga się w końcu wyprostowała jakieś 300 metrów przed sobą dojrzałem znajomą sylwetkę Darka. Mój kolega oczywiście do tego czasu zdążył się rozgrzać i co raz trudniej szło mi nadrabianie nad nim kolejnych sekund. Na trzynastym kilometrze szosa wpadła w teren bardziej zalesiony. Niemniej gdzieniegdzie pomiędzy drzewami można było złapać okiem ładny widoczek rodem z sąsiedniej Valle dei Mocheni. Na początku piętnastego kilometra byłem już pewien, że uda mi się dogonić Darka. Po przejechaniu 14,5 kilometra najpierw Dario, a po chwili i ja skręciliśmy w lewo na finałowy odcinek, który miał nas doprowadzić na Passo del Redebus. Strava na dystansie 5,1 kilometra poprzedzającym ten zakręt zmierzyła mi czas 20:29 (avs. 15,0 km/h i VAM 1062 m/h). Dario ten sam fragment wspinaczki przejechał w 21:57. Na dolnej „piątce” stracił przeszło trzy minuty, na górnej już tylko niespełna półtorej. Dojechawszy do kolegi zapytałem czy będzie w stanie finiszować razem ze mną. Odrzekł bym się na niego nie oglądał i do końca jechał swoje. Ta końcówka jest dość trudna, bo liczy sobie 1,7 kilometra o średnim nachyleniu 7,9%. „Passi e Valli in Bicicletta numero 21” wspomina, że maksymalna stromizna sięga tu 13%. Niemniej mój licznik pokazał ledwie 9,6%. Aczkolwiek z nachyleniem na stałym poziomie powyżej 8% trzeba się było zmagać przez dobre sześćset metrów. Ostatni kilometr był już łatwiejszy. Finiszowałem po przejechaniu 16,3 kilometra w czasie 58:42 (avs. 16,7 km/h). Darek na pokonanie tej góry potrzebował 1h 05:31 (avs. 14,6 km/h). Na przełęczy wstąpiłem do baru, gdzie kawa kosztowała ledwie 1,20 Euro. Skorzystałem z okazji i wypiłem dwie. W sam raz na pobudzenie przed naszym drugim podjazdem stanowiącym znacznie trudniejsze wyzwanie.

20160816_038

20160816_123520

20160816_121807

Po zjechaniu do Pergine Valsugana czekała nas około 35-kilometrowa wycieczka na północ w kierunku Val di Fiemme. Jednak naszym celem nie była ta słynna dolina, która nie raz gościła Mistrzostwa Świata w narciarstwie klasycznym. Mieliśmy się zatrzymać na terenie gminy Valfloriana. Dojazd prowadził zasadniczo po drodze prowincjonalnej SP71. W trakcie transferu zatankowaliśmy samochód na kilka następnych dni. Minęliśmy Piramidi di Segonzano czyli efektowne formy skalne powstałe jakieś 50 tysięcy lat temu na skutek intensywnej erozji. Kilka minut przed wpół do trzeciej dotarliśmy do wioski Casatta. W poszukiwaniu miejsca na postój musieliśmy minąć wjazd na górską drogę SP250. Teraz czekał nas stromy podjazd pod Malga Buse del Sasso. Oficjalnie to 11,1 kilometra o średniej 9,5% i z przewyższeniem 1047 metrów. Słowo „malga” na ogół zwiastuje problemy dla cykloturystów. Szczególnie tych ważących ponad 70 kilogramów. To po prostu gospodarstwo pasterskie użytkowane latem składające się z domku i stajni. Droga prowadząca do tego rodzaju przybytku jest na ogół ślepa i potrafi być piekielnie stroma. Nie jest ona wszak szlakiem łączącym jakieś dwie doliny i służy przede wszystkim gospodarzowi, względnie turystom chcącym pospacerować sobie po wyższych partiach gór. Tak też wygląda podjazd do Malga Sass. Znalazłem go niegdyś w „archivio salite”, zaś więcej dowiedziałem się o nim po lekturze „PVB-21”. Na tym wzniesieniu wyróżnić można dwie wyraźnie odmienne połówki. Pierwsze 6 kilometrów prowadzi przez obszar stale zamieszkany. Jedzie się tu w otoczeniu łąk mijając kilka wiosek. Ten odcinek ma umiarkowane średnie nachylenie na poziomie 6,7 %. Jednak kilkaset metrów za gospodarstwem agroturystycznym Fior di Bosco wygląd podjazdu zmienia się diametralnie. Droga wpada w teren zalesiony i staje się bardziej stroma. Średnie nachylenie na pozostałym dystansie 5,1 kilometra wynosi aż 12,7%! Na tej hardcorowej końcówce wspomniana książka wyróżnia dwa sektory o podobnej długości, lecz nieco odmiennym charakterze. To znaczy: bardzo stromy i ekstremalny. Ten pierwszy odcinek ma 2,5 kilometra o średniej 11,1% i max. 14% i można na nim jeszcze znaleźć miejsca do złapania oddechu. Na drugim nie ma ku temu najmniejszej okazji. Finał wspinaczki to sektor o długości 2,6 kilometra ze średnią 14,2% i max. 17%. Każdy z pięciu półkilometrowych segmentów trzyma tu na poziomie przynajmniej 14%. Prawdziwa ścieżka dla kolarskich kozic. Wiedziałem, że będzie bardzo ciężko. Niemniej uznałem to za świetny test przed czekającą nas już za cztery dni wspinaczką pod piekielną Punta Veleno.

20160816_041

20160816_163155

Dario znów wystartował jako pierwszy o godzinie 14:38. Tym razem jednak z zapasem tylko dwóch minut. Droga po trzystu metrach w terenie zabudowanym wpadła do lasu, z którego wyjechała tuż przed osadą Barcatta (0,8 km). Kolejny leśny odcinek doprowadził mnie do nieco większej wioski, która dała nazwę całej gminie. To była już bowiem Valfloriana (2,0 km). Za nią wspinaczka wiodła po długiej na pięćset metrów prostej. Na przełomie trzeciego i czwartego kilometra minąłem dwie kolejne czyli: Casanova (2,8 km) i Valle (3,2 km). Następnie przyszła pora na Montalbiano (4,4 km). W każdej wsi przystanek autobusowy. Niemniej ta wieś mogła się jeszcze pochwalić sklepem i kościołem ze strzelistą wieżą. Ostatnią osadą ludzką na tym szlaku była Sicine (5,0 km). W trakcie przejazdu przez nią mój licznik po raz pierwszy zanotował dwucyfrowe wartości nachylenia czyli 10,5 %. Dalej jeszcze tylko wspomniana agroturystyka spod znaku owoców leśnych (5,5 km) i można się było powoli szykować do drastycznej zmiany rytmu. Na pożegnanie z przyjaznym terenem miałem jeszcze „falsopiano” w końcówce szóstego kilometra. Tuż przed mostkiem nad Rio delle Seghe (6,3 km) rozpoczęła się wspinaczka z prawdziwego zdarzenia. Najpierw ciężkie 1600 metrów z przejazdem obok Bait del Manz (6,5 km). Na tym odcinku licznik zanotował maksa 16,2%. Potem w pierwszej połowie dziewiątego kilometra łatwiejsze fragmenty na poziomie 7,5 czy 8% pomogły złapać oddech przed morderczym finałem. Na nim trzeba było przede wszystkim równo oddychać, mozolnie przepychać swoje 34×28, uważać na nawierzchnię szosy oraz umiejętnie wchodzić w strome i ciasne wiraże. Co ciekawe maksymalną stromiznę czyli 17,9% trzeba było pokonać ledwie sto-dwieście metrów przed metą. Wspinaczkę ukończyłem przejechawszy 11,2 kilometra w 1h 03:05 (avs. 10,7 km/h). Dario uzyskał czas 1h 02:17 (avs. 11,1 km/h). Niestety na stravie brak segmentu obejmującego całą górę. Na dolnym segmencie o długości 5,5 kilometra odrobiłem do Darka równo minutę. Przejechałem ten odcinek w 23:44 (avs. 14,0 km/h i VAM 930 m/h). Jednak stroma końcówka należała do mojego kompana. Z nawiązką odrobił to co stracił na dole. Gdy dojechałem na szczyt Dario zdołał już odsapnąć i będąc w dobrym humorze wcielił się w rolę reportera na mecie prosząc mnie o relację na gorąco. Chyba nie najgorzej przetrwałem to wzniesienie skoro jednak zdołałem z siebie wydusić te kilka słów.

20160816_061

20160816_154304

20160816_154535

Do samochodu zjechałem jako pierwszy około 16:30. W sumie tego dnia przejechałem wraz z Darkiem tylko 55,5 kilometra, ale z przewyższeniem 1967 metrów. Pogoda nadal była przyjazna mimo częściowego zachmurzenia. Niemniej na południe od naszej miejscówki widać już było ciemne chmury. Czekając na Darka odebrałem telefon od Adama z prośbą o ratunek. Nasz kolega zgodnie z planem zaliczył swe dwa podjazdy, lecz po zjeździe do Pergine Valsugana złapała go nawałnica. Poprzestał więc na przejechaniu 70,7 kilometra z amplitudą 2114 metrów, po czym schronił się pod dachem jednego z supermarketów. Ruszyliśmy mu na odsiecz i niespełna 10 kilometrów przed miastem wpadliśmy w strefę owego załamania pogody. Ulewie towarzyszył nie tylko silny wiatr. Zostaliśmy zbombardowani gradem. Podobnie jak kierowcy kilku innych samochód musieliśmy na chwilę zjechać na postój w bocznej uliczce. Taki nasz prywatny „pit-stop”. Szczęśliwie nie wymagaliśmy pomocy technicznej. Po spotkaniu z Adamem skorzystaliśmy z okazji robiąc zakupy w wybranym przez niego sklepie. Tymczasem Piotr z Romanem do godziny 19-tej podziwiali uroki Dolomitów. Przed ponad sześć godzin jeździli po szosach Trentino, Sud Tirolu i regionu Veneto. Deszcz złapał ich w trakcie forsowania Passo di Fedaia (2057 m. n.p.m.). Niemniej pokonali całą zaplanowaną sobie trasę o długości 92 kilometrów z czterema premiami górskimi o łącznym przewyższeniu 2470 metrów. Daniel z Marcinem nieco skrócili sobie tą przejażdżkę. Panowie z Barco i Rivy rozstali się po dojechaniu do Arabby. Z tego miasteczka Pedro i Romano ruszyli na południowy-wschód ku Fedai, zaś Daniele i Martino na zachód ku Passo di Pordoi (2239 m. n.p.m.). W ten sposób pomiędzy startem i metą którą wyznaczyli sobie w Mazzin przejechali w sumie 77 kilometrów o sumie amplitud 2070 metrów. Można wiec powiedzieć, że tego dnia Danielowi i Romkowi udało się wyrównać rachunki z piękną Sella Rondą. Rok wcześniej ta kraina skusiła bowiem szóstkę moich kolegów początkowo piękną słoneczną pogodą, lecz ostatecznie pokonała ich zimnem i ulewnym deszczem.

20160816_172024