Monte Zugna & Monte Finonchio (Gelmi)
Autor: admin o czwartek 18. sierpnia 2016
PODJAZD NR 1 > https://www.strava.com/activities/680943019
PODJAZD NR 2 > https://www.strava.com/activities/680943024
Po wypadach na północ i wschód w czwartek przyszła pora na pierwszą z trzech wycieczek z Barco do celów znajdujących się w południowej części trydenckiej prowincji. Tego dnia mieliśmy się zmierzyć z dwoma bardzo wymagającymi podjazdami w okolicy Rovereto. Pierwszym miał być blisko 18-kilometrowy podjazd na Monte Zugna (1629 metrów n.p.m.). Drugim niespełna 11-kilometrowa wspinaczka do osady Gelmi na górze Monte Finonchio (1308 metrów n.p.m.). Obie znalazłem niegdyś w bazie „archivio salite” i zwróciłem uwagę na to, iż niemal z sobą sąsiadują. To stwarzało wyborną okazję do tego by zaliczyć je w tym samym dniu. Mimo swych niewątpliwych walorów góry te nie są znane wielkim kolarskim wyścigom. Nie ścigali się na nich uczestnicy Giro d’Italia czy choćby Giro del Trentino. Tym niemniej nie potrzebowałem tego rodzaju rekomendacji. Dodatkowe informacje na temat charakteru owych wzniesień uzyskałem dzięki „cyclingcols.com”. Zugna to podjazd długi i trudny, acz regularny. Ma długość 17,8 kilometra i średnie nachylenie 8% co daje przewyższenie aż 1426 metrów. Maksymalna stromizna na tej górze wynosi 11,8%. Natomiast szosowa część podjazdu pod Finonchio, choć ma tylko 10,8 kilometra zmusza do pokonania w pionie aż 1130 metrów. To przekłada się na średnie nachylenie aż 10,5%, zaś maksymalne sięga tu nawet 14,3%. Ta pierwsza góra przez autora owej strony została wyceniona na 1149 punktów, zaś druga uzyskała ich nawet 1192. To wyniki porównywalne z ocenami najbardziej kultowych wzniesień całego Trentino. Mam tu na myśli zdobyte przez nas wcześniej: Monte Bondone i Passo Manghen. Poza tym Monte Finonchio – ze względu na swą stromiznę – wydawała się być świetnym poligonem doświadczalnym przed czekającą nas w sobotę wyprawą na ekstremalną Punta Veleno. Do Rovereto wyjechaliśmy we czterech dopiero o wpół do dwunastej. Pedro po dwóch bardzo ciężkich etapach postanowił się zregenerować przed kolejnymi górskimi odcinkami. Wczesnym popołudniem wybrał się na przejażdżkę ku plaży nad Lago di Caldonazzo i przejechał tego dnia na luźno skromne 20 kilometrów. My nieco wcześniej wsiedliśmy na pokład mazowieckiego auta mając Romka za kierownika ekspedycji.
Postanowiliśmy dotrzeć do Doliny Adygi z pominięciem okolic Trydentu. Zatem już po kilku kilometrach zjechaliśmy z drogi SS47 by poprzez Caldonazzo oraz Vigolo Vattaro wbić się na krajówkę SS12 w pobliżu miasteczka Mattarello. Tu na jednym z przejść dla pieszych zostaliśmy „pobłogosławieni” przez miejscowego Gandalfa co całą ekipę wprawiło w wesoły nastrój. Rovereto jakkolwiek jest drugim największym miastem prowincji Trento nie jest żadną „metropolią”. Liczy sobie niespełna 40 tysięcy mieszkańców, mniej więcej tyle co mój rodzimy Sopot. Dlatego po wjeździe do miasta bez dłuższych poszukiwań znaleźliśmy via Schio czyli ulicę w dzielnicy Santa Maria, na której zaczyna się podjazd pod Monte Zugna. Tym niemniej trwały tu roboty drogowe i nie mieliśmy gdzie zaparkować. Wjechaliśmy autem na trasę czekającego nas podjazdu. Dogodne miejsce do wypakowania się znaleźliśmy dopiero na czwartym wirażu, acz była to miejscówka w pełnym słońcu. Tymczasem dzień był upalny. Na starcie mój licznik zanotował aż 35 stopni Celsjusza. Po wskoczeniu na swe „karbonowe rumaki” musieliśmy zjechać do miasta. Od podnóża podjazdu dzieliło nas 1100 metrów. Na dole kilka pamiątkowych zdjęć i jazda pod górę. Ruszyliśmy wszyscy niemal w tym samym czasie około godziny 12:24. Jak już wspomniałem Monte Zugna to równy podjazd. Oczywiście są tu trudniejsze jak i nieco łatwiejsze momenty. Niemniej z jednej strony brak tu odcinków wypoczynkowych, zaś z drugiej takich przesadnie stromych. Według załączonego profilu rodem z „archivio salite” najłatwiejszy segment o długości 500 metrów ma tu średnio 6,2%, zaś najtrudniejszy 9,8%. Pierwsze siedemset metrów wiodło w terenie zabudowanym. Z Rovereto wyjechaliśmy po przejechaniu 1300 metrów. Niedługo później na szóstym zakręcie minęliśmy miejscowość Porte (1,6 km). W sumie na pierwszych dwóch kilometrach pokonaliśmy aż siedem wiraży. W połowie trzeciego kilometra Dario postanowił podkręcić tempo. Czułem się na tyle dobrze, że nie tylko dałem radę przetrzymać ten atak, lecz nawet zdołałem skontrować akcję kolegi. Gdy znalazłem się już sam na prowadzeniu spróbowałem utrzymać swój wysoki rytm jazdy. Nachylenie niemal cały czas trzymało na poziomie 8-9%, a przy tym od połowy czwartego kilometra droga SP89 wyprostowała się i nie można już było liczyć na krótkie chwile oddechu w zakrętach.
Na długiej prostej, która doprowadziła mnie do wioski Albaredo (5,8 km) po lewej ręce miałem ładny widok na równoległą szosę SS46 do Vicenzy, wijącą się po wschodniej stronie sztucznego Lago di San Colombano. Według stravy odcinek 5,3 kilometra bezpośrednio poprzedzający Albaredo przejechałem w czasie 25:26 (avs. 12,7 km/h i VAM 1091 m/h). Adam i Romek dojechali tu razem wykręcając czas 27:22, zaś Darek tracił do nich niespełna minutę z wynikiem 28:20. W tym miejscu na wysokości około 700 metrów n.p.m. trzeba było zawinąć w prawo i wjechać na boczną dróżkę, która po dalszych dwunastu kilometrach miała nas doprowadzić do kresu wspinaczki pod Monte Zugna. Odtąd podjazd prowadził już po węższej i bardziej krętej drodze o nieco gorszej jakości. Tym niemniej stromizna odrobinę spuściła z tonu. Żaden z półkilometrowych odcinków nie przekraczał już poziomu 8,5%. Z drugiej strony ledwie cztery z nich miały średnio mniej niż 7%. Pierwsze 500 metrów po nawrocie prowadziło w kierunku północnym, lecz później ten górski szlak obrał zdecydowanie południowy kierunek. Teraz z kolei po prawej ręce od czasu do czasu między drzewami odsłaniał się widok na Val d’Adige. Z czasem niczym stacje drogi krzyżowej zacząłem mijać tablice przypominające niespokojną przeszłość tych górskich okolic. W latach 1915-18 wojska włoskie i austriackie toczyły tu zażarte boje na trydenckim odcinku południowego frontu Wielkiej Wojny. Do dnia dzisiejszego zachowano na tym szlaku fragmenty pierwszo-wojennych okopów oraz wydrążonych w skałach bunkrów, w których skrywali się żołnierze uczestniczący w tych krwawych walkach. Wspomniałem już, że droga była kręta. Pomiędzy początkiem dziewiątego kilometra a końcem dwunastego kilometra naliczyłem dziewięć kolejnych wiraży. Pomiędzy nimi minąłem skręt do Malga Tof (10,5 km). Do tego miejsca dotarłem w 47:11 (avs. 13,3 km/h i VAM 1061 m/h). Za moimi plecami koledzy też nie odpuszczali. Adam tracił w tu do mnie 2:29, Romano 2:42, zaś Dario 3:39. Najbardziej pokręcony odcinek czekał nas na czternastym kilometrze, zaś najbardziej efektowny czyli Trincerone nieco dalej bo na początku szesnastego. Ten drugi został nagrany przez Darka w trakcie późniejszego zjazdu.
Pod koniec szesnastego kilometra przejechałem przez Porte dello Zugna (15,9 km). Podjazd niemal cały czas wiódł w terenie zalesionym. Ostatnia prosta zaczęła się 1300 metrów przed finałem. Na ostatnich dwustu metrach minąłem kolejno Rifugio Monte Zugna (1616 m. n.p.m.) jak i założone w 1997 roku Osservatorio Astronomico di Monte Zugna. Zatrzymałem się dopiero przy szlabanie oddzielającym szosę od biegnącej dalej drogi leśników Coni Zugna. Ten szutrowy dukt dociera na wysokość 1750 metrów n.p.m. W sumie pokonałem 18,1 kilometra w czasie 1h 21:15 (avs. 13,4 km/h). Z tego miejsca zawróciłem i podszedłem po schodkach do pobliskiej kapliczki Regina Pacis, przed którą postanowiłem zaczekać na swych dzielnych kompanów. Nie trwało to długo. Widać góra wszystkim na tyle się spodobała, że postanowili na niej przetestować swą formę. Była ku temu świetna okazja. Podjazd zgodnie z oczekiwaniami był trudny, lecz regularny. Zmuszał do wysiłku, ale nie zaskakiwał. Dzięki temu pozwalał na jazdę w równym i mocnym rytmie. Trzeba było tylko do końca wytrzymać jego spory dystans. Każdemu z nas to się udało. Nikt nie odpuścił czy jakoś wyraźnie nie osłabł na końcówce. Moja przewaga nad kolegami rosła do samego końca, acz bardzo powoli i w sposób proporcjonalny. Różnice na mecie były niewielkie, ledwie kilkuprocentowe. Na stravie wyznaczono segment o długości 17,7 kilometra z przewyższeniem 1397 metrów (średnio 7,9%) kończący się tuż przed schroniskiem. Uzyskałem na nim czas 1h 19:48 (avs. 13,3 km/h i VAM 1050 m/h) co jest na razie ósmym wynikiem pośród 105 sklasyfikowanych osób. Moi towarzysze jakby się umówili, bowiem okupują trzy kolejne miejsca w połowie drugiej dziesiątki tego zestawienia. Adam jest czternasty z czasem 1h 22:47 (avs. 12,8 km/h i VAM 1012 m/h). Romek piętnasty z 1h 23:26 (avs. 12,7 km/h i VAM 1004 m/h). Natomiast Darek szesnasty z 1h 24:24 (avs. 12,6 km/h i VAM 993 m/h). Co ciekawe znalazłem tu też wynik swego holenderskiego znajomego od strony „cyclingcols”. Michiel Van Lonkhuyzen pokonał tą górę w 1h 28:19. Tym niemniej zrobił to nie na pełnej świeżości, lecz mając już w nogach 80 kilometrów i trzy inne premie górskie tzn. Fae, Bordala i Finonchio. Szacun. Dario strzelił nam zdjęcia na schodach przed kapliczką oraz ławce przed schroniskiem. Weszliśmy też do niego na krótką chwilę. Na górze było 21 stopni, lecz mocno się zachmurzyło i nawet postraszyło nas mżawką. Woleliśmy nie kusić losu i tuż przed czternastą rozpoczęliśmy równo 17-kilometrowy zjazd do samochodu.
Ciemne chmury postraszyły nas u góry, lecz wkrótce sprawa się wyjaśniła. Zjechaliśmy na sucho i w komfortowych warunkach termicznych. Nie śpieszyło nam się zbytnio z powrotem do auta. Poza tym tak górna jak i środkowa część zjazdu była zbyt wąska i kręta na szybką jazdę. Dodatkowo były tam też miejsca warte nieco dłuższego postoju. Dopiero na szerszej drodze poniżej Albaredo można się było swobodnie „rozwinąć” i bez trudu przekroczyć prędkość 70 km/h. Mój zjazd trwał przeszło godzinę, więc do samochodu dotarłem kilka minut po piętnastej. Od początku podjazdu pod Monte Finonchio znajdującego się na północnych obrzeżach Volano dzieliło nas jakieś 9 kilometrów. Wróciliśmy na szosę SS12, zaś kwadrans później po minięciu centrum wspomnianego miasteczka zatrzymaliśmy się w bocznej uliczce równoległej do „krajówki”. Adam niespecjalnie palił się do wspinaczki pod stromą Monte Finonchio. Miałem dla niego ciekawą alternatywę. To znaczy podjazd z Calliano na Passo Coe (1609 metrów n.p.m.) czyli górę pamiętną z wielkiego kryzysu Cadela Evansa na Giro d’Italia 2002. Wzniesienie niewątpliwie wymagające, lecz przynajmniej pozwalające na jazdę w równym rytmie. Z miejsca naszego parkowania do podnóża tej premii górskiej musiał przejechać tylko 2,5 kilometra. Czekał go podjazd o długości 19,4 kilometra ze średnim nachyleniem 7,3% i przewyższeniem 1420 metrów. Patrząc na te wymiary rzec można góra-bliźniak poznanej dopiero co Monte Zugna. Umówiliśmy się, że po „ujarzmieniu” naszej Monte Finonchio podjedziemy po niego do Calliano. Tam zaś poszukamy restaurację aby zjeść coś porządnego przed powrotem do bazy noclegowej. Tymczasem Adam ruszył ku swej górze jako pierwszy o 15:39. My dwie minuty później rozpoczęliśmy poszukiwania początku naszej wspinaczki. Wjechaliśmy na zaplecze miejscowej strefy przemysłowej i jadąc po płaskiej Via Salenghi wkrótce znaleźliśmy drogę na Monte Finonchio. Na zakręcie stała tablica, która rozwiewała wszelkie wątpliwości. Wystarczyło tylko rzucić okiem na zapisane na niej dane by przypomnieć sobie co nas tu czeka. Informacja ta odnosiła się jednak nie do całego szosowego podjazdu, lecz tylko jej części kończącej się przed Colonia Santa Maria Goretti. Tak czy owak 886 metrów do pokonania w pionie na dystansie 8,5 kilometra ze średnim nachyleniem 10,2% i max. 16% robiło wrażenie. Jak by tego było mało powyżej wspomnianej osady trzeba było pokonać dodatkowe 2,3 kilometra nadal trzymające na poziomie powyżej 10%.
Pierwsze metry tego podjazdu wiodły wśród upraw winorośli. Niemniej już za pierwszym wirażem tej górskiej drodze zaczął towarzyszyć las. Na starcie mieliśmy aż 31 stopni Celsjusza, więc każda odrobina cienia mogła się przydać. Mocno przejechana Monte Zugna sporo mnie kosztowała. Z kolei Monte Finonchio wyglądała na górę, która nie wybacza jakiejkolwiek słabości. Musiałem do niej podejść z należnym jej respektem. To znaczy zacząć wspinaczkę w umiarkowanym tempie i nie wyzbyć się resztek energii pozostałej mi po pierwszym z czwartkowych wzniesień. Tymczasem Romano zaczął ten podjazd naprawdę mocno. Musiałem więc szybko zdecydować. Starać się z nim utrzymać za wszelką cenę czy też jechać swoim tempem i ewentualnie złapać go później jeśli zbraknie mu sił. Dość szybko odpuściłem, lecz z mocnym postanowieniem by trzymać się na tyle blisko naszego lidera by nie znikł mi z pola widzenia. Pierwszy kilometr był nie najtrudniejszy czyli z nachyleniem około 8,5%, lecz już na drugim musieliśmy przejechać 500 metrów o średniej 12%. Po przejechaniu 2,2 kilometra minąłem strefę piknikową przy osadzie San Antonio. Przy drodze co 1000 metrów stały kolejne tablice. Zdradzały nam: ile kilometrów brakuje do końca opisanego odcinka, na jakiej wysokości się znajdujemy oraz jak stromy będzie najbliższy kilometr. Romek szybko odjechał na około 20 sekund, po czym zaczęło się „przeciąganie liny”. Po kilku kilometrach nawet zacząłem odrabiać straty. Jeśli wierzyć stravie pierwsze 6,8 kilometra na dojeździe do Fontana Fredda (bivio Moietto) Romano przejechał w 39:22 (avs. 10,4 km/h i VAM 1038 m/h), zaś ja w 39:28 (średnia ta sama, zaś VAM 1036 m/h). Niemniej to było już wszystko na co było mnie stać tego dnia. Wkrótce dopadł mnie nabyty przed rokiem w Południowym Tyrolu syndrom „siódmego kilometra”. Otóż po mocnym przejechaniu pierwszej góry, na drugiej (zazwyczaj bardziej stromej) starczało mi sił tylko na pierwsze siedem kilometrów. Tu było podobnie. Gdy już myślałem, że uda mi się złapać Romana i razem wjedziemy na szczyt osłabłem. Segment „Cronoscalata Volano – Monte Finonchio” o długości 8,4 kilometra przejechałem w 49:51 (avs. 10,2 km/h i VAM 1012 m/h). Natomiast mój kolega wykręcił na nim czas 48:35 (avs. 10,5 km/h i VAM 1039 m/h) czyli nadrobił nade mną 1:16. Z kolei Dario od początku nie czuł się dobrze, a do tego doszły jeszcze problemy z przerzutką. Szybko odpuścił. W pierwszym punkcie kontrolnym tracił do Romka 6:27, zaś na linii górskiej czasówki 8:17.
Co ciekawe na tej przeszło 8-kilometrowej trasie co roku organizowane są oficjalne zawody kolarskie. Dlatego też najlepsze wyniki są tu mocno wyśrubowane. Męski rekord czyli 30:58 ustanowiony został w sezonie 2008 przez Kolumbijczyka Leonardo Paeza (VAM około 1630 m/h). Jest to rezultat o przeszło półtorej minuty lepszy od najlepszego wyniku zarejestrowanego dotąd na stravie. Natomiast kobiecy rekord wynosi 38:41 i pochodzi z roku 2014. Jego autorką jest Włoszka Anna Ferrari. Niemniej nasza prywatna „imprezka” nie kończyła się na wysokości 1043 metrów n.p.m. czyli u wrót do Colonia Santa Maria Goretti. Chcieliśmy dojechać przynajmniej do końca szosowego odcinka. Przy czym wypada dodać, że owa górska droga już w swej gorszej (szutrowej) wersji dociera aż do schroniska wybudowanego na poziomie 1602 metrów n.p.m. Podjazd dał mi w kość, a tu trzeba było jeszcze wytrzymać przeszło dwa kilometry. Romano już dawno znikł mi z pola widzenia. Trzeba było mądrze gospodarować resztkami sił by dotrzeć do celu na przysłowiowej „rezerwie”. Łatwo nie było zważywszy na fakt, iż ostatnie kilometry wciąż trzymały na poziomie 10,5-11%. Niemniej udało mi się uniknąć większego kryzysu. Do kresu szosy dotarłem po przejechaniu 11,1 kilometra w czasie 1h 05:11 (avs. 10,2 km/h). Romano na tym samym odcinku wykręcił czas 1h 03:47. Z kolei Dario z czasem zupełnie się wyluzował. Trudy tej stromej wspinaczki postanowił sobie osłodzić głosem Kylie Minoque i tak z koncertem australijskiej wokalistki na słuchawkach dotarł do szczytu w czasie 1h 14:16. Na szczycie w pobliżu leśnej ścieżki do osady Gelmi zabawiliśmy razem niespełna 10 minut. Oczywiście trzeba było zrobić pamiątkowe zdjęcie. Niemniej nie za bardzo było tam co oglądać. Poza tym atakowały nas jeszcze natrętne muchy. Parę minut po siedemnastej zacząłem zjeżdżać. Około 17:40 byliśmy już wszyscy trzej przy samochodzie i zgodnie z planem podjechaliśmy do Calliano. Tam zatrzymaliśmy się na obiad w Ristorante Jolly. Darek jak zwykle zamówił pizzę. Tym razem nie z serami, lecz z szynką parmeńską. Ja miałem ochotę na coś bardziej swojskiego. Zażyczyłem sobie frytki z kotletem. Jego wielkość mnie zadziwiła. Zjechał do nas Adam, który ostatecznie nie dotarł jednak na Passo Coe. Swoją drugą wspinaczką zakończył po niespełna 16 kilometrach na Passo Sommo (1343 m. n.p.m.). Tym niemniej i tak owego dnia zrobił w pionie jak i poziomie nieco więcej od nas. Ja na ósmym etapie przejechałem w sumie 58,5 kilometra z łącznym przewyższeniem 2455 metrów.