Malga Budui
Autor: admin o sobota 11. sierpnia 2018
DANE TECHNICZNE
Wysokość: 1218 metrów n.p.m.
Przewyższenie: 1032 metry
Długość: 15,3 kilometra
Średnie nachylenie: 6,7 %
Maksymalne nachylenie: 14,7 %
PROFIL
SCENA i AKCJA
Na postój powyżej Valdobbiadene zjechaliśmy tuż przed czternastą. Mieliśmy zatem cztery godziny czasu na dalszą „zabawę” przed umówioną zbiórką organizacyjną w Vittorio Veneto. Od tej miejscowości dzieliło nas tylko 30 kilometrów. W międzyczasie drugie tyle mieliśmy przekręcić w ramach naszego etapu 8b. Tematem tego odcinka miał być podjazd do kolejnego górskiego gospodarstwa. To znaczy przeszło 15-kilometrowa wspinaczka z Folliny do Malga Budui. Nieco łatwiejsza od pierwszego z dwojga sobotnich wzniesień, acz niewątpliwie wymagająca na ostatnich 10 kilometrach. Autor strony „cyclingcols” wycenił tą górę na 793 punkty. Poznana przez nas wcześniej Malga Mariech została przezeń oceniona na 954 punkty. Mając trochę wolnego czasu przed opuszczeniem Valdobbiadene zrobiliśmy jeszcze zakupy spożywcze w miejscowym markecie. Nazajutrz była wszak niedziela. Do tego czekało nas wiele godzin poza domem wobec dłuższej wycieczki na północ regionu. Poza tym nie znaliśmy naszego nowego miasta-gospodarza. Dlatego warto było zawczasu zadbać o swój wikt na kolejne dwie doby tej wyprawy. Po zrobieniu zapasów ruszyliśmy dalej na wschód drogą SP36. Początkowo wiodła ona głównie pod górę. Niemal cały czas wśród winnic, które dają światu słynne wino z rodzaju spumante. Co do tego nie było wątpliwości. Przydrożne tabliczki informowały nas o tym, iż jedziemy szlakiem „Strada del Prosecco”. Po minięciu Combai rozpoczęliśmy delikatny zjazd, który wkrótce mieliśmy poznać od drugiej strony już na rowerach. Dojechawszy do Folliny znaleźliśmy dogodne miejsce do „zacumowania” na miejscowym Campo Sportivo. Niestety nie mieliśmy czasu na zwiedzanie tego miasteczka, choć z pewnością byłoby warto skoro jest ono jednym z dziesięciu weneckich grodów należących do klubu „I Borghi piu Belli d’Italia”. To powstałe w roku 2001 stowarzyszenie skupia obecnie 271 małych miejscowości z historyczną duszą.
Zarówno internetowe „archivio salite” jak i książkowy przewodnik po szosach „Prealpi Venete-1” pod hasłem Casere Budui prezentuje podjazd niespełna 10-kilometrowy, acz o znaczącym przewyższeniu 815 metrów. To dlatego, iż oba te źródła za początek owej wspinaczki przyjmują miejsce, w którym kolarski śmiałek opuszcza krainę wina musującego wjeżdżając na otoczoną gęstym kasztanowym lasem ścieżkę Via Bosco del Madean. Tymczasem my posłużyliśmy się profilem ze strony „cyclingols”. Dzięki temu mogliśmy liczyć na kilka kilometrów rozgrzewki przed zasadniczą częścią wzniesienia. Poza tym startując z poziomu Folliny mogliśmy sobie dopisać do „kolekcji” kolejną premię górską o przewyższeniu ponad 1000 metrów. Tym sposobem na początek czekał nas łatwiejszy teren o długości blisko 6 kilometrów ze średnim nachyleniem ledwie 3,7%. Przy czym półtorakilometrowy odcinek bezpośrednio poprzedzający wjazd do wspomnianego już Combai prezentował się całkiem solidnie. To co na dole było wyjątkiem w dalszej partii tego podjazdu miało być już regułą i to nieźle podrasowaną. Na ostatnich 10 kilometrach średnia stromizna wynosi już bowiem 8,2%. Ostra jazda miała się dla nas zacząć na wysokości 403 metrów n.p.m. Najpierw 1250 metrów ze średnią 8%. Potem jedyne na drodze Madean wypłaszczenie, o długości ćwierć kilometra. Dalej przeszło 7-kilometrowa wspinaczka w odludnym leśnym terenie. Jak podkreślała moja lektura trudna i dość nieregularna. Taka na której niełatwo złapać właściwy sobie rytm jazdy, lecz z drugiej strony znakomita do wymagającego treningu. Odcinki o nachyleniu 7-8% co chwilę mieszają się tu bowiem z tymi na poziomie 12%, zaś w najtrudniejszym momencie stromizna sięga nawet 15%. Podjazd staje się lżejszy dopiero na ostatnich 1300 metrach, po skręcie w lewo na wirażu nr 24. Szosa zmienia tu kierunek z północnego na południowo-zachodni. Ten finałowy odcinek ma już umiarkowane nachylenie 6,5%.
Do niełatwej walki z tym przeciwnikiem wystartowaliśmy o wpół do czwartej. Przynajmniej ja z Tomkiem, bowiem Darek nieco dłużej zabawił przy samochodzie. Potem okazało się, że wystartował o 5 minut później. Jednym słowem na starcie sytuacja była podobna do tej z początku wspinaczki pod Passo Campogrosso. Tu również chciałem pojechać z pewną rezerwą czyli tempem, które byłoby akceptowalne dla mego młodszego kolegi. Niemniej pierwsze dwa kilometry były na tyle łatwe, że startując na twardym przełożeniu dość szybko mu odjechałem. Tommy być może pomyślał, że będę tu jechał na „pełen gaz” i zrazu odpuścił. Tym sposobem w Miane miałem już nad nim jakieś 35 sekund przewagi. Obejrzałem się za siebie i dałem znać, że zwalniam. Tomek wkrótce do mnie dojechał i dał się przekonać do szybszej, acz nieprzesadnie mocnej jazdy. Pierwszy mały test czekał nas jeszcze przed dotarciem do Combai. Czwarty kilometr i pierwsza połowa piątego trzymały na poziomie 6-7%, zaś w najtrudniejszym momencie stromizna sięgnęła 9,9%. Po wyjeździe z miasteczka teren stał się łatwiejszy (niekiedy nawet płaski) i zaczęliśmy się rozglądać za rozjazdem, na którym mamy opuścić szosę SP36. Trzeba było przejechać jeszcze ponad kilometr, ale tego miejsca nie dało się przegapić. Droga w lewo szła pod górę, zaś na nią wskazywały brązowe znaki, w tym najważniejszy dla nas „malga Budui”. Po pokonaniu pierwszych trzech wiraży na nowym szlaku dotarliśmy w pobliże restauracji „da Curzio al Madean” (7,1 km). Ponad dachami tego budynku można było dostrzec szczytowe partie Monte Cesen. Po chwilowym odpoczynku na krótkim falsopiano rozpoczęliśmy najtrudniejszy sektor tego wzniesienia. Na kolejnych siedmiu kilometrach strome ścianki o nachyleniu 12-13% nie należały do rzadkości. Mój licznik zanotował stromiznę 11,8% po 7,7 kilometra od startu oraz 12,2% po przejechaniu 8,6 kilometra. Potem padł rekord czyli 14,6% w odległości 9,3 kilometra od Folliny. Wyżej bywało niewiele łatwiej tzn. 12,5% (km 10,5), 13,6% (km 11,5) oraz 13,5% (12,4 km).
Ciężko było niemal do końca czternastego kilometra. Dopiero za ostatnim wirażem podjazd wyraźniej odpuścił, dzięki czemu finałowy odcinek był dla nas przyjemniejszy. W samej końcówce przejechaliśmy wzdłuż wszystkich zabudowań gospodarskich i na łuku drogi w prawo dotarliśmy do rozdroża. Gdybyśmy pojechali stąd dalej tą samą drogą to po przejechaniu 4,5 kilometra najpierw w terenie pagórkowatym, a potem zjazdowym dotarlibyśmy do znanego nam już ośrodka Pianezze. My jednak odbiliśmy w prawo na betonową drogę, która jest początkiem szutrowej ścieżki o długości 1,7 kilometra biegnącej do Rifugio Posa Puner (1334 m. n.p.m.). Przejechaliśmy nią jednak tylko ze sto metrów zatrzymując się na początku szutrowego odcinka. Tym sposobem zrobiliśmy sobie metę niejako na zapleczu Malga Budui. Mogliśmy z góry zerkać na ludzi goszczących w tym miejscu. Klimat był biesiadny. Z głośników leciał włoski przebój „Lasciatemi Cantare” autorstwa Toto Cutugno. Po kilku minutach dojechał do nas Dario. Tym razem nic nad nami nie nadrobił. Byliśmy minimalnie szybsi. Najdłuższy segment jaki znalazłem na stravie miał 13,02 kilometra i zaczynał się w Miane. Najszybciej pokonał go Tomek uzyskując czas 1h 04:13 (avs. 12,2 km/h z VAM 847 m/h). Ja owe 13 kilometrów przejechałem w 1h 04:40, gdyż na samym początku tego odcinku czekałem na swego kompana. Potem już do samego końca jechaliśmy razem. Darek wykręcił tu wynik 1h 05:17. Pięć dni wcześniej na tym samym podjeździe Romano jechał 1h 08:50, zaś Arturro i Adam ponad 1h 13m. Niebawem zjechaliśmy na postój i zdjęcia przed Casere Budui, skąd roztaczał się widok na leżącą przeszło tysiąc metrów niżej Nizinę Wenecką. Ponoć w szczególnie pogodne dni można stąd dostrzec nawet Lagunę Wenecką jak i samo miasto św. Marka. Na górze spędziliśmy nieco ponad kwadrans. Na przystanek w Follinie zajechałem o 17:48. Tym samym jeszcze przed osiemnastą ruszyliśmy do Vittorio Veneto.
Nasz dojazd wiódł drogami SP35 i SS51. Po drodze minęliśmy Tovenę, gdzie zaczyna się skromny, acz w końcówce efektowny południowy podjazd na Passo di San Boldo. Niemniej to wzniesienie mnie nie interesowało. Baczniej rozglądałem się po okolicy, gdy przejeżdżaliśmy przez Revine i Longhere. Dlatego, że w tych miejscowościach mieliśmy w najbliższą środę zacząć nasze ostatnie podjazdy tej wyprawy. To znaczy strome wspinaczki na Pian delle Femene i Col Visentin. Po wjechaniu do Vittorio Veneto od strony północnej zajechaliśmy na spotkanie z kolegami. W tym mieście nie udało mi się znaleźć jednego noclegu aż dla siedmiu osób. Niemniej na booking.com gospodarz spod szyldu „Appartamenti Vacanze tra Venezia e le Dolomiti” miał w swej ofercie aż pięć lokali, w tym cztery na terenie miasta. Na nasze potrzeby wynająłem dwa 80-metrowe apartamenty. Teraz trzeba się było nimi tylko podzielić. Po ożywionych debatach Mazowszanom przypadło nowoczesne lokum przy Via Pagliarin. Natomiast nam stylowa miejscówka przy Vicolo Burela, na terenie dawnej miejscowości Serravalle. Tym samym nasz zaskakująco zdawkowy kontakt w trakcie pierwszego tygodnia tej wycieczki, w kolejnych dniach urwał się już na dobre. Parkowanie na starówce było bardziej problematyczne, acz z drugiej dawało łatwiejszy wyjazd na wszelkie północne wycieczki. Ja szybko doceniłem cień jaki dawały grube mury naszej wiekowej siedziby. W końcu można było się też normalnie wyspać i tym samym odpowiednio zregenerować po kolejnych górskich etapach. W trakcie zasiedlania naszej nowej bazy włączyliśmy telewizor i zaczęliśmy oglądać relację z lekkoatletycznych Mistrzostw Europy w Berlinie. Tego wieczoru biało-czerwony „wunderteam” XXI wieku sięgnął po aż trzy złote medale. Najpierw Justyna Święty-Ersetic wygrała bieg na 400 metrów, potem Adam Kszczot był najlepszy na 800, zaś na zakończenie nasza świeżo upieczona mistrzyni i jej trzy koleżanki zwyciężyły w sztafecie 4x400m.
GÓRSKIE ŚCIEŻKI
https://www.strava.com/activities/1765644209
https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/1765644209
ZDJĘCIA
FILMY