2 etap: Le Chinaillon – La Lechere
Autor: admin o niedziela 23. czerwca 2013
TRASA ETAPU 2 > https://www.strava.com/activities/69725297
Niedzielny poranek 23 czerwca powitał nas kapryśną aurą. Gdy około 9:45 kończyliśmy przygotowania do drugiego etapu naszej wyprawy na dworze było ledwie 14 stopni Celsjusza. Na domiar złego było pochmurno i momentami mżyło. Uradziliśmy, iż podobnie jak dzień wcześniej Romek pokona wspólnie z nami odcinek do szczytu pierwszej premii górskiej, po czym wróci po samochód, pojedzie najkrótszą możliwą trasą na nasz kolejny nocleg i korzystając z wolnego czasu wybierze sobie po południu jakiś atrakcyjny podjazd do zdobycia w okolicy mety. Jako pierwszy w drogę ruszył Dario, ciepło odziany na okoliczność rześkiego przedpołudnia. Kilka minut za nim ruszyła pozostała czwórka. Jako, że nasz kolega tuż przed Le Grand Bornand wybrał niewłaściwą drogę po pokonaniu 8-kilometrowego zjazdu byliśmy już w komplecie, po tym jak chwilę na niego poczekaliśmy. Po chwili płaskiego terenu, jeszcze przed dojechaniem do Saint-Jean-de-Sixt, rozpoczęliśmy na wysokości około 880 metrów podjazd pod pierwsze tego dnia wzniesienie czyli Col des Aravis (1486 m. n.p.m.). Całkiem przyjemny podjazd o długości 11,8 kilometra i średnim nachyleniu 5,1 %, przy max. tylko 8,2 %. Dobry na rozgrzewkę niczym sobotnie przetarcie pod Col du Cou. Dla mnie i Darka nie było to pierwsze spotkanie z tą przełęczą. Mieliśmy z nią do czynienia już w lipcu 2009 roku podczas pierwszego dnia ówczesnej wyprawy, gdy wjechaliśmy od tej samej strony, acz w pakiecie z Croix-Fry (od Thones) i Colombiere (od Le Grand Bornand).
Podjazd pod leżącą na pograniczu Górnej Sabaudii i Sabaudii (swoją drogą ciekawe czemu nie nazywanej Dolną) przełęcz Aravis jest jednym z najstarszych i najpopularniejszych w dziejach Tour de France. Wspinali się pod nią uczestnicy już dziesiątej edycji tego wyścigu. Jako pierwszy w 1912 roku na długiej liście jej zdobywców zapisał się Francuz Eugene Christophe, słynny pechowiec któremu połamane widelce w latach 1913 i 1919 stawały na drodze do zwycięstwa w „Wielkiej Pętli”. W sumie kolarze przejeżdżali przez tą przełęcz aż 37 razy, acz tylko 10-krotnie forsowali ją od naszej północnej strony. Po raz ostatni w 2010 roku gdy na etapie do Saint-Jean-de-Maurienne jako pierwszy zameldował się na niej Francuz Jerome Pineau. Spośród wielu zdobywców tej góry wyróżnić należy Belga Josepha Demuysere, Włocha Gino Bartalego i Francuza Thierrego Claveyrolat, którzy jako jedyni wygrywali na niej dwukrotnie. Dwaj ostatni mieli okazje to uczynić od każdej ze stron. Tyle wielkiej kolarskiej historii. Dla nas ta premia górska drugiej kategorii była przyjemnym wstępem do jednego z dłuższych etapów naszej podróży. Jeszcze przed Saint-Jean-de-Sixt czyli wjazdem na D-909 zgubiliśmy Darka. Tempo dyktowaliśmy dość żwawe, ale bez przesady. W każdym razie bez zbytniego męczenia się nawzajem. Niemal cały podjazd pokonaliśmy zgodnie po drodze wyprzedzając nieliczne grupki słabszych od nas amatorów kolarstwa. Na szczycie nadal było pochmurno i dość chłodno (tylko 11 stopni). Tym niemniej było tam dość tłoczno i gwarno, gdyż nadzialiśmy się na imprezę w typie górskiej czasówki ze startem po przeciwnej stronie przełęczy w La Giettaz. Poczekaliśmy na Darka, zrobiliśmy zdjęcia i skubnęliśmy co nieco z niespodziewanego bufetu.
Zgodnie z planem do Sabaudii wjechaliśmy już we czwórkę. Romek zawrócił do Le Chinaillon po samochód. Natomiast nas czekał teraz ponad 11-kilometrowy zjazd. W szczegółach: najpierw siedem kilometrów szybkiego zlotu do La Giettaz, potem około trzy kilometry płaskiego terenu w okolicy Manant i na koniec jeszcze półtora kilometra w dół do Flumet. Na początku zjazdu trzeba było trochę uważać na nadjeżdżających z naprzeciwka niedobitków wspomnianej wspinaczki. Pozytywnym sygnałem był pojawiający się tu i ówdzie zza szarych chmur błękit nieba. Do Flumet gdzie przywitała nas temperatura 16 stopni jako pierwsi dotarli Piotr i Adam. Gdy do nich dojechałem postanowiliśmy trochę poczekać na Darka, lecz na nic zdał się kwadrans oczekiwań. Później okazało się, że Dario robił sobie na zjeździe liczne przystanki dzięki, którym owa relacja również na tym odcinku może liczyć na lepszą oprawę fotograficzną. Nasz niedługi postój w dolinie rzeczki L’Arly wypadał u podnóża drugiego podjazdu czyli Col de Saisies (1657 m. n.p.m.). Można powiedzieć, że tego dnia mieliśmy regularne stopniowanie górskich przyjemności. Każda kolejna góra stawiać nam miała wyższe wymagania. Podjazd do centrum narciarstwa alpejskiego i klasycznego na przełęczy Saisies miał już 14,8 kilometra długości przy średniej 5 % i max. 11,4 %. Dla wyścigu Dookoła Francji odkryto go w roku 1979, gdy na etapie do stacji Les Menuires zdobył go Holender Henk Lubberding. W sumie Tour przejeżdżał tędy 11-krotnie, acz tylko 4 razy od naszej północnej strony. Po raz ostatni w 2010 roku gdy podobnie jak na Aravis pierwszy był Jerome Pineau.
Na początku tej wspinaczki Adam podyktował na tyle mocne tempo, że zgubiliśmy Piotra. Ja czułem się dobrze i postanowiłem przetestować nogę. Umiarkowana temperatura czyli 16-20 stopni w pierwszej połowie podjazdu bardzo mi odpowiadała. Na dość stromym odcinku w trakcie przejazdu przez Le Planay mocniej nacisnąłem na pedały i niespodziewanie dla mnie zostawiłem w tyle Adama. Aby test był w pełni wiarygodny postanowiłem sprawdzić czy dam radę utrzymać solidne tempo do samego szczytu. Udało się to bez większych problemów. Tym łatwiej, iż ostatnie sześć kilometrów tego wzniesienia jest wyraźnie łatwiejsze. Jest na nim nawet półtora kilometra zupełnego luzu za osadą Arcaniere. Tymczasem im wyżej się wspinaliśmy tym mniej widać było wkoło. Gdy wjechałem na przełęcz ta spowita była nisko opadłymi chmurami. Po krótkim oczekiwaniu z tego mglistego mleka najpierw wyłonił się Adam, a niedługo po nim Piotr. Mieliśmy już za sobą dwie premie górskie, lecz ledwie 48 kilometrów trasy. Ponieważ na szczycie było tylko 13 stopni i wokół sama wilgoć nie było sensu tam dłużej bawić. Zrobiliśmy sobie zdjęcia pod tablicą. Strzeliłem jeszcze chłopakom fotkę przed rondem z pomnikiem cyklisty-zjazdowca i tyle nas widziano na tej przełęczy. Do pokonania mieliśmy około 15 kilometrów zjazdu. Pokonaliśmy go dwa różne sposoby. Piotr z Adamem wybrali wschodni szlak przez Hauteluce i zakończyli zjazd na drodze ku Cormet de Roselend (1967 m. n.p.m.). Dlatego aby dotrzeć do Beaufort musieli się cofnąć o jakiś kilometr. Ja zaś w dolnej części tego zjazdu wybrałem opcję południową. W konsekwencji do doliny rzeki Doron wpadłem na wysokości osady La Pierre, po czym dobiłem do Beaufort od zachodu.
Spotkaliśmy się w centrum tego miasteczka u zbiegu naszej szosy D-925 z drogą D-218A prowadząca do Areches i dalej na Col de Pre. Przed nami było 20,3 kilometra o średniej 6 % i max. 8,5 %. Podjazd 10-krotnie przetestowany na Tour de France, w tym 6 razy od naszej zachodniej strony. Jako, że Roselend najczęściej bywa jeżdżony w parze z Saisies nie dziwi, iż „ojcem chrzestnym” tej góry został we wspomnianym 1979 roku Henk Lubberding. Ostatnim zdobywcą, acz od przeciwnej strony był w 2009 roku Włoch Franco Pellizotti. Okazało się jednak, że Piotr przebił gumę w tylnym kole i musiał wymienić dętkę. Niestety naszymi podręcznymi pompkami nie daliśmy rady uzyskać zadowalającego ciśnienia. Na szczęście po przejechaniu ledwie kilometra podjazdu natknęliśmy się na widziany już wcześniej van, który prowadziło dwóch starszych jegomości z okolic Zurychu zabezpieczających wycieczkę grupki amatorów ze Szwajcarii. Poprosiliśmy ich o pomoc w potrzebie. Piotr tak ochoczo zabrał się do dopompowania dętki, że po chwili rozległ się huk rozerwanej gumy. Całą operację wymiany trzeba było więc powtórzyć. Następnie Pietro poczuł zew natury i zatrzymał się w ustronnym miejscu co by narażać się na karę finansową ze strony sędziów. Ja i Adam pojechaliśmy dalej, lecz przez parę kolejnych kilometrów kręcąc tylko 11-12 km/h, zamiast możliwych w tym miejscu 14 km/h. Mieliśmy nadzieję, że dzięki temu kolega szybko nas dogoni. Piotra długo jednak nie było widać w oddali. Ostatecznie zdecydowałem się podyktować mocniejsze tempo, acz bez specjalnego napinania się. Natomiast Adam uznał, że nadal będzie jechał wolniej czekając na Piotra.
Po dwunastu kilometrach podjazdu wjechałem na Col de Meraillet czyli na wysokość sztucznego jeziorka Lac de Roselend. Ten płaski odcinek przejechałem na spokojnie, od czasu do czasu oglądając się za kolegami. Na razie jednak nie widziałem ich za plecami. Tymczasem po minięciu jeziora do szczytu zostało mi jeszcze sześć kilometrów. Szare chmury nadal wisiały na tyle nisko, iż szczyty pobliskich gór były za nimi schowane. Po minięciu schroniska Plan de Lai ujrzałem w oddali za sobą dwie znajome sylwetki. Jechało mi się ciężej niż w pierwszej połowie podjazdu, więc uznałem że odetchnę sobie odrobinę jak lekko zwolnię i poczekam na swych współtowarzyszy. Ostatni kilometr przejechaliśmy już razem. Na przełęczy niewielu było ludzi, acz kramy ze swymi towarami rozstawili tam dla podróżnych lokalny rolnik i sprzedawca minerałów. Na wysokości bliskiej 2000 metrów n.p.m. było już tylko 9 stopni, a do tego dość mocno wiało. Pragnęliśmy czym prędzej dostać się niżej i poczuć w końcu promienie słońca na zmarzniętych grzbietach. Chłopaki na długich prostych w pierwszej fazie zjazdu rozwinęli się do ponad 80 km/h. Ja z wrodzonej ostrożności naciskałem hamulce zbliżając się już do bariery 70 km/h. Po sześciu kilometrach zjazdu minąłem skręt ku Ville des Glaciers, zaś w środkowej fazie tuż za La Bettex słynny wiraż w lewo, na którym w 1996 roku wyleciał w przepaść Johan Bruyneel. W dolnej części zjazdu przycisnąłem na tyle, iż do Bourg-Saint-Maurice zjechałem niecałą minutkę za kolegami. Piotr stwierdził, iż najwyraźniej mocno poprawiłem ten zjazdowy element kolarskiego rzemiosła.
Za sobą mieliśmy już 107 kilometrów, lecz do pokonania pozostało jeszcze ponad trzydzieści w dół doliny Tarentaise. Teoretycznie powinna to być czysta przyjemność, lecz w początkowej fazie jazdy po drodze krajowej N-90 było trochę podcinających zmęczone nogi hopek, zaś jazdę dodatkowo utrudniał nam mocny, przeciwny wiatr. Niemniej im dalej na zachód tym teren stawał się zdatny do szybszej jazdy. Temperatura na dojeździe do Moutiers oscylowała już w granicach 22-26 stopni, więc w końcu mogliśmy się nieco rozgrzać. Po dojechaniu do tego miasta Piotrek wypytał miejscowych o dojazd na naszą metę w Aigueblanche. Do miejscowości tej dotarliśmy boczną dróżką. Na miejscu okazało się, że aby dotrzeć do Hotel les Clarines musimy przejechać jeszcze kilka kilometrów, gdyż nasza kolejna przystań znajduje się na wylocie z owego miasteczka, a w zasadzie już na terenie sąsiedniej wioski La Lechere. Zanim udaliśmy się na dalsze poszukiwania zrobiliśmy sobie słodką strefę bufetu w miejscowej cukierni. Tymczasem Romek, który ruszył naszym śladem z Le Chinaillon przez Aravis do Flumet, następnie pojechał czym prędzej drogą D-1212 ku Albertville i pojawił się pod hotelem z dużym zapasem czasu. To umożliwiło mu wyprawę ambitniejszą niż na odkryty przez Criterium du Dauphine podjazd do Valmorel. Wybrał sobie na deser 25-kilometrową wspinaczkę pod słynną Col de la Madeleine. My zakończyliśmy drugi etap przejechawszy 140 kilometrów o łącznym przewyższeniu 2987 metrów w czasie netto 5 godzin 47 minut i 50 sekund (avs. 24,2 km/h). Na koniec trzeba było jeszcze wtargać nasze toboły na pierwsze piętro hotelu. Pod wieczór przeszliśmy się po wsi i ledwie sto metrów od hotelu znaleźliśmy restaurację, w której zjedliśmy smaczną obiadokolację. Niestety nad nami zbierały się chmury, zaś prognozy pogodowe na poniedziałek były kiepskie. Nie nastrajało to optymistycznie. Tym bardziej że trzeciego dnia czekały nas podjazdy nie tylko bardzo długie, lecz przede wszystkim kończące się wysokości około 2000 metrów n.p.m.