banner daniela marszałka

11 etap: Bonneval-sur-Arc – La Salle

Autor: admin o wtorek 2. lipca 2013

TRASA ETAPU 11 > https://www.strava.com/activities/69725162

Postój w Bonneval-sur-Arc oznaczał drugą z rzędu noc na sporej wysokości. Tym razem blisko 1800 metrów nad poziomem mórz i oceanów. Nazajutrz mieliśmy opuścić Sabaudię i po raz kolejny wjechać do Italii. Niemniej tym razem już nie do Piemontu, lecz do najmniejszego z dwudziestu włoskich regionów czyli Doliny Aosty (Valle d’Aosta). Jedyna sensowna droga do tej pięknej krainy prowadziła nas przez przełęcze: Iseran i Petit Saint-Bernard. Tym samym już po raz piąty w trakcie tej śmiałej wyprawy byliśmy zmuszeni by jednego dnia pokonać dwa dwutysięczniki. Co więcej na skutek pamiętnej śnieżnej blokady z Col de la Bonette właśnie podczas jedenastego etapu przyszło nam zdobyć naszą „Cima Coppi” czyli najwyższe wzniesienie na całej trasie. Zaraz po starcie mieliśmy bowiem sforsować wspomnianą już Col d’Iseran, przełęcz w Alpach Grackich wznoszącą się na wysokość aż 2770 m. n.p.m. Co prawda część źródeł podaje jako jej wysokość pułap 2762 lub też 2764 m. n.p.m., lecz nawet przy takim założeniu jest ona o kilka-kilkanaście metrów wyższa od włoskiej Passo dello Stelvio czy granicznej Colle dell’Agnello. To czyni z niej najwyższą naturalną przełęcz drogową w Alpach i w zasadzie całej Europie. Owszem po asfalcie na terenie Starego Kontynentu można wjechać jeszcze wyżej. Przede wszystkim na Pico de Veleta (3380 m. n.p.m.) w andaluzyjskich górach Sierra Nevada. Poza tym na lodowcach Tiefenbachferner / Rettenbachferner (2829 / 2795 m. n.p.m.) powyżej tyrolskiego miasteczka Solden czy też w samej Francji na Cime de la Bonette (2802 m. n.p.m.), leżącą na granicy Alp Prowansalskich i Nadmorskich. Niemniej dwie pierwsze wspinaczki to tzw. ślepe drogi, zaś trzecia w sposób naturalny kończy się na wysokości 2715 m. n.p.m., zaś wyżej dojeżdża się wykonując dodatkową pętlę wokół wierzchołka góry.

Pomysł wybudowania szosy przez tą przełęcz narodził się już w roku 1912. Niemniej wkrótce wybuchła Wielka Wojna i za budowę tej drogi wzięto się ostatecznie dopiero w 1929 roku. W końcu 10 lipca 1937 roku Prezydent Republiki Albert Lebrun dokonał jej uroczystego otwarcia co zarazem zwieńczyło cały projekt drogowy pod dumnie brzmiącą nazwą Route des Grandes Alpes. Pierwszy dyrektor Tour de France Henri Desgrange jakby tylko na to czekał, bowiem już rok później przejazd przez Iseran wrzucił do programu „Wielkiej Pętli”. Na liczącym sobie aż 311 kilometrów etapie piętnastym z Briancon do Aix-les-Bains kolarze musieli zdobyć Iseran od południa mając już w nogach słynny Galibier. Pierwszy na szczycie był Belg Felicien Vervaecke, zaś na mecie etapu jego rodak Marcel Kint. Niemniej ich poczynania spokojnie kontrolował lider wyścigu Włoch Gino Bartali. Rok później organizatorzy TdF poszli za ciosem i podobny do zeszłorocznego, tym razem 294-kilometrowy etap z Briancon do Annecy podzielili na trzy podetapy. Drugą tercją morderczego szesnastego etapu była zaś pierwsza w dziejach Touru górska czasówka. Etap prawdy wyznaczono na trasie 64,5 kilometra z Bonneval-sur-Arc do Bourg-Saint-Maurice. Było to w zasadzie kilkanaście kilometrów podjazdu pod Iseran oraz kilkadziesiąt kilometrów zjazdów i płaskich odcinków po północnej stronie przełęczy. Próbę tą zdecydowanie wygrał późniejszy triumfator wyścigu Belg Sylvere Maes (w czasie 1h 55:41) o przeszło cztery minuty dystansując swego rodaka Edwarda Vissersa i Francuza Pierre’a Gaillen. Po II Wojnie Światowej „Jej Wysokość” Col d’Iseran powróciła na trasę Touru jeszcze pięć razy. W latach 1949, 1959 i 1963 zdobywali ją od południa: Francuz Pierre Tacca, Austriak Adolf Christian i Hiszpan Fernando Manzaneque. Natomiast w sezonach 1992 i 2007 jako pierwsi od północy meldowali się tu Włoch Claudio Chiappucci i Ukrainiec Jarosław Popowicz. W swej północnej postaci miała się jeszcze pojawić na Tourze w 1996 roku na etapie do Sestriere. Niemniej jak wiadomo pogoda w górach zmienną jest, więc w obliczu śnieżnej zawiei całą kolumnę wyścigu spakowano do samochodów i przewieziono do Le Monetier-les-Bains.

Całe szczęście my we wtorkowe przedpołudnie mieliśmy pogodę jak marzenie. Nad nami błękit nieba i pomimo sporej wysokości aż 28 stopni Celsjusza. W tak pięknych okolicznościach przyrody serca i nogi rwały się do drogi. Śniadanko w oberży, krótki spacer po wiosce, następnie pakowanie dobytku do auta i około dziesiątej byliśmy gotowi do jazdy. Trzej spośród nas byli już wcześniej na Col d’Iseran. Ja i Piotr wjechaliśmy na tą przełęcz w lipcu 2005 roku. Darek zdobył ją cztery lata później, gdy z naszego postoju w Bourg-Saint-Maurice wybrałem się na południowy Roselend oraz do stacji Les Arc. Tym niemniej żaden z nas nie miał jeszcze okazji do poznania południowego podjazdu pod Iseran. Jako pierwszy na szlak wyruszył Adam. Kilka minut po nim wystartowałem i ja w towarzystwie Piotra. Natomiast Darek z Romkiem dali sobie pół godziny więcej czasu. Wyjechaliśmy z wioski na drogę D902, gdzie po trzystu metrach delikatnego wstępu zaczął się ów podjazd do nieba. W sumie 13,1 kilometra o średnim nachyleniu 7,3 % i przewyższeniu 959 metrów. Na pierwszych trzech kilometrach mieliśmy jeszcze piękny widok na opuszczaną przez nas dolinę jak i samą wioskę Bonneval. Jako, że startowaliśmy z wysoka szybko zostawiliśmy za plecami ostatnie drzewka i wjechaliśmy między górskie hale. Umówiłem się z Piotrem na wspólną jazdę, więc będąc w nieco lepszej kondycji mogłem jechać z małą rezerwą. Po niespełna pięciu kilometrach minęliśmy Chapelle Saint-Barthelemy (4,8 km) i przejechaliśmy na lewy brzeg potoku Ruisseau de la Lenta. Tu powyżej 2250 metrów n.p.m. szybciej zaczęło ubywać roślinności i wkrótce wspinaliśmy się już pośród skał coraz mocniej przyprószonych śniegiem zalegającym tu jeszcze od zimy. O dziwo na tak dużej wysokości ruch samochodowy był niemały i do tego nie-stricte osobowy. W obie strony jeździły też ciężarówki z materiałem budowlanym. Pełen szacunek dla umiejętności i zimnej krwi ich kierowców, którzy musieli się wymijać na tak wąskiej dróżce.

SAMSUNG

Na przełęcz wjechaliśmy w czasie 1 godziny 9 minut i 12 sekund. Odliczając niespełna trzy minuty, które spędziłem na robieniu zdjęć wyszedł mi więc czas netto 1h 06:24 i średnia prędkość 11,8 km/h. Tymczasem Adam, który na tym odcinku mocniej przycisnął wyrobił się w czasie 1 godziny i 30 sekund. Na przełęczy panowała piknikowa atmosfera. Wciąż pełnia słońca i przyjemne 19 stopni Celsjusza. Adama nie udało nam się zastać na górze. Było za to wielu turystów, którzy dostali się w to miejsce na swych rowerach, motorach czy samochodami, a nawet autobusem. W odległości kilkudziesięciu metrów od drogi stoi tu kościółek Chapelle Notre-Dame-de-Toute-Prudence. Po przeciwległej stronie szosy krótka alejka biegnie na położony nieco wyżej parking, ponad którym powiewają flagi departamentu Savoie i gminy Bonneval. Natomiast tuż przed początkiem zjazdu do Val d’Isere po lewej stronie szosy stoi niewielkie schronisko. W nim zaś na parterze znajduje się sklep z pamiątkami, w którym zakupiłem okolicznościowy magnes na lodówkę. Na długim bo 44-kilometrowym zjeździe do Seez chciałem sobie zrobić przynajmniej kilka foto-przystanków. Dlatego ustaliliśmy z Piotrem, że każdy z nas pokona ten odcinek solo, po czym spotkamy się ponownie na podjeździe pod Petit Saint-Bernard lub najpóźniej na samej francusko-włoskiej granicy. Tym niemniej dojazd do Seez to nie samo „szusowanie”. Odcinki zjazdu przeplatają się tu z płaskim terenem, na którym trzeba nieco popracować. Najpierw 15 kilometrów zjazdu. Technicznego na odcinku 11,2 kilometra do mostku nad Izerą (Pont Sant-Charles), potem bardziej na wprost już na prawym brzegu rzeczki. W trakcie przejazdu przez Val d’Isere już tylko delikatnie w dół przez około dwa kilometry. Ta słynna stacja narciarska była gospodarzem alpejskich Mistrzostw Świata w roku 2009, zaś siedemnaście lat wcześniej gościła uczestników Zimowej Igrzysk Olimpijskich w Albertville. W sezonie 1996 wyznaczono tu metę górskiej czasówki TdF, którą wygrał Rosjanin Jewgienij Bierzin. Kolarz Gewissu w pokonanym polu pozostawił samych asów tzn. Bjarne Riisa, Abrahama Olano, Tony Romingera, Miguela Induraina i młodziutkiego Jana Ullricha.

Za Val d’Isere trzeba było pokonać siedmiokilometrowy odcinek płaskiego terenu. Ten fragment drogi w dużej części poprowadzony jest przez ciemne i mokre tunele oraz galerie wzdłuż brzegów Lac de Chevril. Skończył się on przy tamie na północnym skraju sztucznego jeziora. Po tej zaporze można przejechać na zachodnią stronę akwenu i spróbować swych sił na 5-kilometrowym podjeździe do stacji narciarskiej Tignes. Stanowi ona wraz z Val d’Isere podstawową część kompleksu narciarskiego Espace Killy mogącego się pochwalić 300 kilometrami tras zjazdowych i 44 kilometrami tras biegowych. Do Tignes również zajrzała już „Wielka Pętla”. Było to w roku 2007, gdy po śmiałej akcji z przewagą blisko trzech minut nad najbliższym z rywali wygrał Duńczyk Michael Rassmussen. „Kurczak” z Rabobanku po tym etapie wyszedł na prowadzenie, lecz jak wiemy nie dowiózł żółtego trykotu do Paryża, choć na górskich odcinkach tej imprezy nie było na niego mocnych. Do Tignes nie było nam jednak po drodze. Ruszyłem więc dalej na północ aby pokonać kolejne 15 kilometrów zjazdu tym razem z finałem we wiosce Viclaire. Potem trzeba było jeszcze pokonać kolejny płaski odcinek, tym razem o długości 5 kilometrów. Trudny ze względu na mocny przeciwny wiatr wiejący w tej dolinie. Przy wjeździe do Seez spotkałem jadącego z naprzeciwka Adama, który coś do mnie zagaił, lecz nie do końca zrozumiałem co. Później okazało się, że obaj przejechaliśmy już skręt ku Col du Petit Saint-Bernard (2188 m. n.p.m.) i mój kolega szukał właśnie właściwej drogi. Tymczasem ja spodziewałem się ją znaleźć nieco niżej, najpewniej przy dużym rondzie tuż poniżej miasteczka i dopiero zjechawszy w to miejsce doszedłem do tych samych wniosków co Adam. Jako, że w końcówce zjazdu zmęczył mnie upał i przeciwny wiatr postanowiłem tu kilka minut odpocząć i przy tej okazji odchudzić nieco zawartość kieszonek w swej koszulce. Zawracając w kierunku centrum Seez w poszukiwaniu szosy D1090 zakładałem, że zacznę podjazd pod Małego Bernarda ze stratą około dziesięciu minut do Adama i dwudziestu do Piotra.

SAMSUNG

Tym niemniej profil podjazdu był moim sprzymierzeńcem. Petit-Saint-Bernard to podjazd długi, acz łagodny. Liczy aż 27,7 kilometra, lecz ze średnim nachyleniem 4,6 % i przewyższeniu 1284 metrów. Najtrudniejszy kilometr (trzeci od końca) trzyma na poziomie tylko 6,5 %. Jednym słowem góra w sam raz na jazdę w stałym rytmie i na twardym przełożeniu. Na całym podjeździe niczym na L’Alpe d’Huez jest 21 wiraży. Dziewiętnaście z nich w początkowej i środkowej fazie wzniesienia przed stacją La Rosiere (19,5 km – 1836 m. n.p.m.). Na drugim i trzecim kilometrze przejeżdża się przez bliźniacze wioski Villard Dessus i Villard Dessous. Wyżej mija się hotel Belvedere (11 km – 1462 m. n.p.m.). Natomiast na wysokości Hauteville (15,3 km – 1653 m. n.p.m.) jest możliwość zjazdu w kierunku Montvalezan i powrotu do Val d’Isere, z której to opcji skorzystano na wspomnianym przeze mnie etapie TdF do Tignes. Sam Petit-Saint-Bernard został wykorzystany na Tour de France czterokrotnie. Trzy razy w naszej zachodniej wersji. Dokładnie zaś w latach 1949, 1959 i 1963. Dwa razy w pakiecie z Iseran na etapach do Aosty i Saint-Vincent. Za trzecim razem na początku słynnego etapu z Val d’Isere do Chamonix podczas, którego zacięty pojedynek stoczyli Jacques Anquetil i Federico Bahamontes. Zdobywcami tej premii górskiej byli Włosi: Gino Bartali i Michele Gimondi oraz Bahamontes właśnie. Natomiast w 2009 roku na etapie do Bourg-Saint-Maurice najszybciej na tą przełęcz, lecz od wschodniej strony dotarł inny Włoch Franco Pellizotti. Z Małego Bernarda skorzystało również Giro d’Italia. Co ciekawe tak jak Tour w sezonie 1959. Miało to miejsce na 296-kilometrowym etapie z Aosty do Courmayeur przez Grand Saint-Bernard, Forclaz i Petit-Bernard czyli wiodącym po szosach trzech państw. Pierwszy na premii górskiej był tego dnia Luksemburczyk Charly Gaul, który wygrał też etap z przewagą 36 sekund nad Włochem Imerio Massignan’em. Co najważniejsze jednak „Anioł Gór” blisko 10 minut dołożył przeżywającemu ciężki kryzys Anquetilowi i dzięki temu odebrał Francuzowi różową koszulkę lidera na dzień przed zakończeniem wyścigu.

Jechałem cały czas mocno aby nadrobić jak najwięcej czasu nad kolegami i spotkać ich na przełęczy. Zastanawiałem się też czy Romek, który z Iseran zawrócił do Bonneval-sur-Arc po samochód zdąży mnie minąć na tym długim podjeździe. Jechać można było niemal cały czas na przełożeniach 34×19 i 34×17, zaś na najbardziej łagodnych odcinkach nawet wrzucić dużą tarczę czyli 50-tkę. Podczas jazdy towarzyszyła mi słoneczna pogoda, dopiero nad samą przełęczą zaczęły gromadzić się chmury. Nasza trójka skończyła tą wspinaczkę około 14:30. Na podjeździe Adam przegonił Piotra i jako pierwszy zameldował się na kolejnej górskiej premii. Jak podejrzałem na „stravie” wjechał w czasie 1 godziny 34 minut i 43 sekund. Ja uwinąłem się w czasie netto 1 godzina 32 minuty i 13 sekund przy średniej 17,8 km/h. Do oficjalnego czasu doliczyły mi się równo dwie minuty spędzone na dwóch foto-przystankach. Pierwszym przy wjeździe do La Rosiere i drugim w samej końcówce przed pomnikiem Bernarda z Menthon. Ten urodzony nad jeziorem Annecy wędrowny kaznodzieja założył w XI wieku schronisko dla wędrowców na Col de Mons Joux znanej obecnie jako Col du Grand Saint-Bernard. Dziś jest świętym oraz patronem mieszkańców Alp i alpinistów, zaś jego imię nosi kilka alpejskich przełęczy. Na wysokości Hospice Petit Saint-Bernard byłem już prawie na kole Piotra, który zbliżał się właśnie do przełęczy. Od schroniska do granicy przy megalitycznym kamieniu Le Cromlec’h trzeba było przejechać jeszcze 1200 metrów. My zatrzymaliśmy się nieco wcześniej, bo przy stojącym po prawej stronie drogi Bar de Lancebranlette. Ledwie zdołaliśmy się rozsiąść przy stolikach tej jadłodajni, gdy dojechał do nas Romek. Naszego „dyrektora” w barwach grupy Mróz-Action namówiłem na to by po dojechaniu do bazy w La Salle wskoczył na rower i wyjechał nam naprzeciw. Tym sposobem do pokonanego przed południem Iseran mógł dorzucić bardzo trudny podjazd pod Colle San Carlo od północnej strony.

Tymczasem Dario, który z Iseran zjeżdżał z licznymi przystankami przez około półtorej godziny w tym czasie dopiero kończył swój blisko godzinny pobyt w Seez. Załamanie pogody złapało go już w pierwszej połowie podjazdu. Temperatura szybko spadła z 30 do 14 stopni. Aby cieplej się ubrać Darek zrobił sobie dwa w sumie piętnastominutowe przystanki. Niemniej na siedemnastym kilometrze lało już tak mocno, iż przed deszczem musiał się schować w lesie i pod drzewami przeczekać najgorsze. Tu na wysokości około 1600 metrów n.p.m. spędził kolejne dwadzieścia minut. Góra ogólnie nie przypadła mu do gustu. Dario woli kręcić na miękkim przełożeniu, w wysokim rytmie co niekiedy daje dobre efekty na stromych podjazdach. Ta szkoła nie mogła się jednak sprawdzić na Petit Saint-Bernard i jak sam przyznał ten podjazd dłużył mu się niemiłosiernie. Dodatkowo za sprawą kiepskiej aury na pokonanie Małego Bernarda potrzebował niemal trzech godzin, choć na rowerze spędził „tylko” 2 godziny i 15 minut. Włoski podjazd na Piccolo San Bernardo jest nieco krótszy, lecz odrobinę bardziej solidny niż jego francuskie odbicie. Droga z Pre Saint-Didier liczy sobie 22,9 kilometra przy średniej 5,2 % i przewyższeniu 1180 metrów. Niemniej w myśl zasady, że żadna góra nam nie straszna na deser przyszykowałem dla nas jeszcze podjazd pod San Carlo od strony La Thuile. Tym samym nasz zjazd ograniczyć się miał do 13 kilometrów. Znając tą stronę góry z lipca 2010 roku chciałem na niej zrobić kilka zdjęć m.in. przy Ristorante Lo Riondet i we wiosce Le Serrand. Dlatego nie próbowałem trzymać kontaktu z Piotrem i Adamem. W paru miejscach trzeba było bardziej uważać, gdyż trwały tam właśnie roboty drogowe w wyniku, których szosa nie tylko była zwężana, lecz zamieniała się w podstępną dla naszych opon kamienistą tarkę. Po dotarciu do La Thuile zatrzymałem się na „tankowanie” w barze dla cyklistów.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Południowe San Carlo to nie taki potwór jak jego północny większy brat, który ma 10,5 kilometra przy średniej 9,8 %. Po tej stronie przełęczy licząc od La Thuile podjazd ma tylko 7 kilometrów przy średnim nachyleniu 7,1 %. Niemniej składa się on z dwóch diametralnie różnych odcinków. Pierwszy łagodny liczy 2,8 kilometra przy mizernej średniej 3,6 %. Drugi o połowę dłuższy czyli 4,2 kilometra za osadą Preillon ma średnio 9,5 % przy max. aż 15 %. Przełęcz ta dwukrotnie pojawiła się na Giro d’Italia. Po raz pierwszy w 1973 roku na etapie z Genewy do Aosty. To Giro zaczęło się prologiem w belgijskim Verviers i w następnych dniach odwiedziło jeszcze Kolonię, Luksemburg i Strasburg by wjechać do Italii tunelem pod Mont Blanc dopiero piątego dnia wyścigu. Na przełęcz św. Karola wspinano się wówczas od strony północno-zachodniej tj. z wykorzystaniem 10-kilometrowego odcinka między Pre Saint-Didier a La Thuile czyli dolnej części podjazdu na Piccolo San Bernardo. Na premii górskiej pierwszy był Juan Manuel Fuente, lecz na mecie w Aoście tak on, jak też Włoch Giovanni Battaglin i drugi Hiszpan Gonzalo Aja musieli uznać wyższość Eddiego Merckxa, który w tej imprezie prowadził od startu do mety przez całe trzy tygodnie. Z kolei podczas Giro z 2006 roku metę etapu ze startem w Alessandrii wyznaczono w La Thuile, więc kolarze musieli się zmierzyć z północnym San Carlo. Jako pierwszy na przełęcz wjechał Leonardo Piepoli tuż przed Ivanem Basso, obaj w czasie 34:55. Ponieważ było zimno i mocno padało Basso będący zdecydowanym liderem tego wyścigu nie ryzykował na zjeździe i Leo wygrał ten odcinek z przewagą 44 sekund nad Ivanem. Tymczasem ja stoczyłem kolejny zacięty, acz „korespondencyjny” pojedynek z Adamem. Mój kolega pokonał ten podjazd w czasie 28 minut i 22 sekund. Natomiast ja teoretycznie w czasie 29 minut, lecz odliczając kilkadziesiąt sekund straconych na zdjęcie kurtki przed stromizną wspinałem się przez 28 minut i 18 sekund przy średniej prędkości 12,9 km/h. Jednym słowem etap jedenasty wytrzymaliśmy w bardzo podobnej kondycji.

Na zjeździe około trzy kilometry przed Morgex spotkałem wspinającego się od strony północnej Romka. W tym momencie jeszcze nie padało, lecz w drugiej części wspinaczki Romano nie miał tyle szczęście i na przełęcz dotarł już w strugach deszczu. Po zjechaniu w dolinę musiałem śladami Piotra i Adama pokonać 1800 metrów po głównej drodze SS26 i na pierwszym rondzie odbić w lewo ku La Salle. Tu czekało mnie jeszcze 1600 metrów podjazdu do B&B „Il Portico” przy Via Innocenzio 51. W sumie 130 metrów dodatkowego przewyższenia. Taka hopka na dobicie, będąca faktycznie pierwszym fragmentem 11-kilometrowego podjazdu do Planaval (1762 m. n.p.m.). Etap ten liczył sobie 124,2 kilometra oraz miał 2940 metrów przewyższenia. Ów dystans przejechałem w czasie netto 5 godzin 31 minut i 20 sekund ze średnią prędkością 22,5 km/h. W trasie byłem przez blisko niemal siedem godzin. Pod dachem „Il Portico” zastaliśmy bardzo dobre warunki lokalowe czyli dwa przestronne pokoje i elegancką łazienkę. Naszym gospodarzem była Ewa pochodząca z Krakowa, która dla strudzonych i spragnionych wędrowców przyszykowała na powitanie kilka kartonów „życiodajnego” soku Bravo. Gdy nieco odsapnęliśmy, po przyjeździe Romka, późnym popołudniem podjechaliśmy samochodem na zakupy do Morgex. Natomiast wieczorem dzięki uprzejmości naszej rodaczki wypraliśmy nasze brudne kolarskie ciuchy robiąc sobie jakże cenny zapas czystej odzieży na ostatniej trzy dni wyprawy. Dario tym razem dotarł do mety etapu za dnia, acz dopiero na kwadrans przed 21-wszą. Tym niemniej trudy podróży powetowała mu wyśmienita kolacja w pobliskiej restauracji. Według Darka zaserwowana mu „piemontina” w kategorii „najlepsza pizza na kolarskim szlaku” zdetronizowała liderujące dotąd ex-aequo potrawy z Zell Am See oraz Bregencji.

SAMSUNG