banner daniela marszałka

13 etap: Champex-Lac – Combloux

Autor: admin o czwartek 4. lipca 2013

TRASA ETAPU 13 > https://www.strava.com/activities/69725118

Noc ze środy na czwartek spędziliśmy w śpiworach na co zresztą byliśmy przygotowani. Nasz drewniany domek z pierwszej połowy XX wieku czyli Chalet du Jardin Alpin był miejscem chłodnawym i przesiąkniętym wilgocią. Warunki były dość spartańskie, acz nie brakło łazienki by się odświeżyć oraz kuchni, w której można było sobie ugotować kolację. Niewiele spałem, więc rano nie czułem się wypoczęty. Czwartkowy poranek nie różnił się od środowego popołudnie. Podobnie więc jak na starcie w La Salle mogliśmy się martwić o pogodę. Nad jeziorem Champex zalegała gęsta mgła. Adama od rana swędziała noga, więc w porze śniadaniowej pojechał na krótką przejażdżkę po okolicy. Zaliczył jakiś niewielki, acz bardzo stromy podjazd o przewyższeniu przeszło 150 metrów i ściankami o nachyleniu ponad 20 %. Zanim ruszyliśmy w dalszą drogę ja wybrałem się z Darkiem na spacer i zakupy do wioski. Na rowery wsiedliśmy około 11:30. Czekał nas wszystkich wyjazd ze Szwajcarii szlakiem przez przełęcz Forclaz. Natomiast już na terenie Francji przejazd przez słynny kurort Chamonix i na sam koniec podjazd do Combloux, nieopodal Megeve. To były pewne punkty naszego programu. Podstawowy wariant tej trasy zakładał co prawda pokonanie trzech wzniesień, lecz tylko jedno z nich zasługiwało na miano podjazdu pierwszej kategorii. Pozostałe były co najwyżej górkami klasy drugiej. Profil w sam raz dla najbardziej zmęczonych członków naszej ekipy czyli Piotra i Darka. Niemniej dość ubogi jak na ustalone w ostatnich dniach wysokie standardy tej wyprawy. Dlatego pomimo zmęczenia zdecydowałem się uszlachetnić ten odcinek dorzucając sobie na wstępie jeszcze jeden podjazd solidnych rozmiarów. Do realizacji tego pomysłu bez trudu namówiłem Adama.

Na początek czekał nas 11-kilometrowy zjazd do Orsieres. Jednym słowem jazda w przeciwnym kierunku do wspinaczki pokonanej przez chłopaków w końcówce dwunastego etapu. Piotr pomknął najszybciej. Ja podobnie jak Adam czy Darek parę razy się zatrzymałem by zrobić jakieś ładne zdjęcia. Okazało się bowiem, że jakimś dziwnym zrządzeniem losu mgła i chłód wybrały sobie na siedzibę jedynie najbliższe okolice Champex-Lac. Po kilku kilometrach zjazdu mogliśmy się już grzać w promieniach słońca. W dolinie Entremont było już 25 stopni Celsjusza. Dojechawszy do drogi nr 21 mieliśmy teraz do pokonania przeszło 5-kilometrowy odcinek łagodnego zjazdu do Sembrancher. Ten sam, który musiałem pokonać dzień wcześniej chcąc dojechać do Champex-Lac od północnej strony. Na samym końcu tego zjazdu ze spokoju wyrwał nas huk jaki wydała się z siebie pęknięta opona w rowerze Darka. Zdaniem naszego kolegi ucierpiała ona mocno już trzy dni wcześniej na szutrowych stokach Fraiteve i Basset. Jakimś cudem przeżyła długi odcinek z Sestriere do Sembrancher, w tym pięć poważnych podjazdów i tyleż zjazdów. Teraz zaś dokonała swego żywota. Na szczęście dla Darka w dość bezpiecznym miejscu. Za sprawą tego defektu zatrzymaliśmy się z Adamem na kilkanaście minut by upewnić się, że Dario poradzi sobie ze sprzętowym problemem i złapie kontakt z Romkiem. Romano zamierzał bowiem zjechać z Champex-Lac do Le Valettes moim północnym szlakiem i z tego miejsca ruszyć na rowerze w kierunku Martigny i przełęczy Forclaz. W tym samym kierunku udać miał się wkrótce Darek i była szansa, że obaj spotkają się jeszcze na parkingu by razem zmierzyć się z tą górą. Tymczasem dla mnie i Adama było to dopiero drugie danie dnia, bowiem wcześniej umówiliśmy się na spotkanie z Col du Lein (1658 m. n.p.m.). Na dobry początek czekała nas więc 13-kilometrowa wspinaczka o średnim nachyleniu 7,2 % i przewyższeniu 943 metrów.

Na drodze z Sembrancher do Martigny mogłem sobie skomplikować życie na kilka różnych sposobów. Najpoważniejszym konkurentem dla Lein był podjazd pod Col des Planches (1411 m. n.p.m.) czyli przełęcz, która w przyszłym roku pojawi się na trasie Tour de Romandie. Niemniej to wzniesienie, acz od jego trudniejszej północnej strony zdobyłem już w czerwcu 2009 roku. Dlatego zdecydowałem się zobaczyć coś zupełnie nowego. Na rozjeździe pożegnawszy się z Darkiem ruszyłem wraz z Adamem na wschód. Przejechawszy zaledwie pół kilometra na wysokości osady Etiez musieliśmy odbić w lewo ku wiosce Volleges (1,8 km). Pierwsze dwa kilometry wzniesienia miały średnie nachylenie około 7 %. Sieć górskich dróg na terenie Helweckiej Konfederacji jest nad wyraz gęsta więc u miejscowego gospodarza wolałem się upewnić, że wybraliśmy właściwą drogę. Gdy ten dylemat został rozstrzygnięty ruszyliśmy już żwawiej pod górę. W połowie czwartego kilometra minęliśmy osadę Cries (3,4 km). Jechaliśmy po południowym zboczu góry, więc słońce nieźle nas grzało. Na liczniku pokazało mi się nawet 29 stopni Celsjusza. Cóż za kontrast z miejscem naszego nocleg oddalonym o niespełna 30 kilometrów. Ostatnia osadą na tym górskim szlaku jest leżąca w połowie dziewiątego kilometra wioska Levron (8,4 km). Nieco wcześniej mija się odchodzący na zachód szlak ku Col du Tronc (1606 m. n.p.m.). Szosa powyżej Levron jest już bardzo wąska i coraz trudniejsza. Na trzecim kilometrze od końca średnie nachylenie wynosi 9,5 %. Nie byłem pewien czy do samego końca będzie nas prowadził asfalt. Jak się okazało moje obawy nie były zupełnie bezpodstawne. Na ostatnich kilkuset metrach trzeba już było jechać po utwardzonej drodze naturalnej. Niemniej jak na „gruntówkę” była ona w znakomitym stanie i naszym szosowym oponkom o grubości 23mm nie sprawiła najmniejszych problemów. Cały podjazd pokonałem w czasie 56 minut i 52 sekund czyli ze średnią prędkością 13,7 km/h. Adam stracił do mnie niespełna minutę.

Przełęcz leży na górskiej polanie i przy dobrej pogodzie można się w tym miejscu poopalać. Tego dnia panowała tu iście piknikowa atmosfera, więc i my skusiliśmy się na krótki postój. Postanowiliśmy chwilkę odpocząć by przegryźć coś na spokojnie. Po kwadransie ruszyliśmy w dół ku Martigny. Ledwie rozpoczęliśmy zjazd i zaszło słońce. Po północnej stronie góry zastał nas cień i mżawka, zaś temperatura chwilowo spadła poniżej 20 stopni. Jeszcze przez trzy kilometry z hakiem musieliśmy się zmagać z szutrem. Momentami gorszej jakości. Na zjazdach taka nawierzchnia to już pewien problem, więc od czasu do czasu wolałem wypinać nogę z pedału by się asekurować. Na przyjazny nam asfalt wjechaliśmy ponownie dopiero na wysokości Col des Planches. Stąd do Martigny brakowało nam około dziesięciu kilometrów technicznego i stromego zjazdu przy maksymalnym spadku powyżej 16 %. W dolnej części tej drogi jest kilka miejsc z pięknym widokiem na Martigny i spory kawał doliny Rodanu. Rzeka biorąca swój początek z lodowca w Alpach Urneńskich właśnie w tym miasteczku zmienia swój kurs. Do Martigny biegnie ze wschodu na zachód, tu zaś skręca na północ w kierunku Jeziora Genewskiego. Po drugiej stronie miasta znakomicie widać wyznaczone pośród uprawami winorośli pierwsze kilometry podjazdu pod Col du Forclaz (1526 m. n.p.m.). Największe wrażenie robi niekończąca się prosta do pierwszego wirażu. Zakładałem, że ma ona około kilometra. Wyszło na to, że moja pamięć bywa zawodna. Ten wstęp do przełęczy Forclaz jest dwukrotnie dłuższy! Niemniej po zjechaniu do Martigny nie było nam śpieszno na kolejną gorę. Była pora sjesty, więc i my ulgowo podeszliśmy do tematu. Zatrzymaliśmy się na mały posiłek i drinka w pizzerii La Botte.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Forclaz w przeciwieństwie do Lein jest przełęczą bywałą na wielkich kolarskich wyścigach. Sześciokrotnie została wykorzystana na trasach Tour de France. Po raz pierwszy w sezonie 1948, gdy jechano ją od łatwiejszej zachodniej strony na etapie z Aix-les-Bains do Lozanny. Był to trzeci z rzędu górski odcinek wygrany przez Włocha Gino Bartalego, który dziesięć lat po swym przedwojennym triumfie pewnie zmierzał po drugie generalne zwycięstwo w „Wielkiej Pętli”. Tym niemniej na premii górskiej pierwszy był Francuz greckiego pochodzenia Apo Lazarides. Przy pozostałych sześciu okazjach wspinano się już zawsze od wschodu czyli ze startem w Dolinie Rodanu. W 1959 roku na etapie do Annecy pierwszy na górze był Francuz Georges Saint (na mecie Szwajcar Rolf Graf). Cztery lata później na wspominanym już przeze mnie etapie do Chamonix Hiszpan Federico Bahamontes (na mecie Francuz Jacques Anquetil). Dopiero w roku 1966 pierwszy tak na przełęczy jak i w mieście pierwszych Zimowych Igrzysk Olimpijskich był ten sam kolarz tzn. Luksemburczyk Edy Schutz. W sezonie 1969 pierwszy w obu miejscach zameldował się Francuz Roger Pingeon, który w całym wyścigu zajął drugie miejsce ze stratą blisko 18 minut do debiutującego w tej imprezie Belga Eddy Merckxa. Przy dotychczas ostatniej okazji czyli w 1977 roku znów jechano do Chamonix. Na górze pierwszy był Hiszpan Antonio Menendez, lecz w mieście Niemiec Didi Thurau. Forclaz pojawiła się też po jednym razie na trasie Giro d’Italia oraz Tour de Suisse. W tym pierwszym wyścigu na legendarnym etapie Aosta – Courmayeur z roku 1959. Etap jak i wyścig plus premie górskie na obu Bernardach wygrał Luksemburczyk Charly Gaul, lecz na Forclaz najszybciej wspiął się Niemiec Hans Junkermann. Podczas TdS z roku 1970 przejeżdżano tędy na etapie do Finhaut, malutkiej wioski na zachodnich rubieżach Szwajcarii. Ten wyścig zdominowali Włosi. Na premii górskiej pierwszy był Franco Bitossi, na mecie etapu Felice Gimondi, zaś cały wyścig wygrał ich rodak Roberto Poggiali.

Ja miałem okazję zmierzyć się z Forclaz cztery lata wcześniej dokładnie 20 czerwca 2009 roku. Wtedy to podczas ostatniego etapu 10-dniowej podróży po frankofońskich kantonach Szwajcarii udało mi się pokonać ten podjazd w czasie 53 minut i 15 sekund przy średniej prędkości 14,6 km/h i VAM 1158 m/h. Wtedy była to jednak jedyna wspinaczka dnia, zaś podczas całej podróży miałem przejechane około 750 kilometrów. Teraz po dwunastu dniach naszej alpejskiej eskapady na moim liczniku uzbierało się już 1500 kilometrów, zaś świeżo w nogach wymagający podjazd pod Col du Lein. Obiektywnie więc patrząc nie miałem najlepszych warunków do porównania się z Danielem Marszałkiem anno domini 2009. Sam podjazd jest niemal równie długi co Lein, acz nieco trudniejszy tzn. liczy sobie 12,9 kilometra przy średnim nachyleniu 8 % i max. 10 %. Podczas naszego dwutygodniowego touru miało to być ostatnie wzniesienie o przewyższeniu powyżej tysiąca metrów, dokładnie zaś o amplitudzie 1027 metrów. Na początek długa prosta do restauracji Le Virage. Cały czas z pięknym widokiem na dolinę Rodanu. Po szerokim zakręcie w lewo jeszcze dłuższa prosta (aż 3400 metrów) cały czas na południowy-zachód do Martigny-Combe. Na czwartym kilometrze Adam dał mi znać bym się zanim nie oglądał i pojechał swoje. Od tego momentu stwierdziłem, że spróbuję zawalczyć ze swoim czasem sprzed czterech lat. Za osadą Les Fratses są cztery wiraże na kolejnych trzech kilometrach, a potem jeszcze 2700 metrów do samej przełęczy. Ogólnie serpentyn mało, a podjazd cały czas trzyma na dobrym poziomie. Na szczęście równo, praktycznie każdy kilometr między 7 a 8,5 %. W górnej części podjazdu minąłem się z wracającym do samochodu Romkiem. To oznaczało, że mamy z Adamem pewne szanse na to by dogonić na trasie Darka. Na zdobycie wschodniego Forclaz potrzebowałem 56 minut i 39 sekund przy średniej prędkości 13,6 km/h i VAM 1087 m/h. Jak na moje możliwości i późny etap całej podróży to był całkiem niezły wyczyn. Na Adama czekałem tym razem kilka minut dłużej.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Z przełęczy do francuskiej granicy brakowało już tylko 8300 metrów. W tym siedem kilometrów zjazdu do Gietroz, w którym od głównej szosy nr 203 odchodzi boczna droga do wspomnianego Finhaut i sztucznego jeziora Emosson. Pierwsze trzy kilometry zjazdu do wioski Trient bardzo szybkie, bo droga świetna i spadek dość stromy. Tuż przed granicą zaczyna się zrazu bardzo delikatnie podjazd na Col des Montets (1461 m. n.p.m.). Tu na chwilę przystanęliśmy by paroma zdjęciami uwiecznić ostatnie na naszym szlaku przejście graniczne. W ciągu ostatniego tygodnia już po raz siódmy zmienialiśmy kraj pobytu. Zaczęło się od przełęczy Tende, potem były przejazdy przez: Agnello, Montgenevre, Mont Cenis, Petit Saint-Bernard i Gran San Bernardo, a teraz na koniec Le Chatelard. Wioska ta leży na wysokości 1120 metrów n.p.m., więc była najniższą ze wszystkich siedmiu przepraw. Podjazd na przełęcz Montets wraz ze szwajcarskim wstępem liczy sobie w sumie 7,7 kilometra o średnim nachyleniu 4,8 %. Najtrudniejszy jest ostatni kilometr na poziomie 7 %. Rzecz jasna Col des Montets występowała na TdF podczas tych samych okazji co Col de Forclaz czyli na etapach do Annecy i Chamonix z lat 1959, 1963, 1966, 1969 i 1977. W czterech przypadkach na obu tych przełęczach zwyciężali ci sami kolarze czyli: Saint, Bahamontes, Schutz i Pingeon. Jedynie na Tourze z roku 1977 Menendeza na prowadzeniu zmienił słynny Belg Lucien Van Impe. Podjazd na Montets jest łatwy, lecz robi wrażenie ładnymi widokami. Przejeżdża się przez wioski Vallorcine i Le Buet, zaś nad drogą górują sięgające niemal trzech tysięcy metrów szczyty Aguilles Rouges. W połowie wzniesienia dogonił nas Romek jadący prosto do Combloux by zdążyć tam przed Piotrem. Tymczasem na ostatnim kilometrze podjazdu ujrzeliśmy w oddali znajomą sylwetkę Darka. Zabrakło czasu by złapać kolegę jeszcze przed przełęczą, więc spotkaliśmy się już na samej górze. Chwilę przed nami dotarły tam dwie szwedzkie cyklistki świadczące o tym, iż turystyczny podbój Alp nie jest domeną jedynie brzydszej części ludzkości.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Na przełęczy zameldowaliśmy się około 16:20, zaś do Combloux brakowało nam blisko 50 kilometrów. Postanowiliśmy cały ten dystans przejechać razem. Tym sposobem podobnie jak na siódmym etapie mogliśmy pomóc Darkowi w szybszym dotarciu do mety. Do Chamonix prowadził 12-kilometrowy zjazd. Ten odcinek można podzielić na trzy tercje. Pierwsze cztery kilometry do Argentiere i Le Chosalets to typowy zjazd z kilkoma zakrętami. Następne cztery to zjazd już bardziej łagodny i łatwy bo na wprost. Na koniec odcinek już niemal zupełnie płaski z przejazdem przez wioskę Les Praz. W mieście uchodzącym za światową stolicę alpinizmu postanowiliśmy się zatrzymać na dłużej by zjeść główny posiłek dnia. Wjechawszy do centrum rozpoczęliśmy poszukiwania restauracji, przy której można by coś smacznie przekąsić i dłuższy czas odsapnąć. Ostatecznie wybraliśmy lokal o nazwie Cafe Valentino. Adam zamówił naleśniki z bitą śmietaną, zaś ja z Darkiem wziąłem po pizzy. Cena była o parę Euro wyższa niż w innych miejscowościach, a smak nie umywał się do pizz z prawdziwego zdarzenia. Niemniej głodny nie wybiera sprzątnęliśmy wszystko z naszych talerzy. Po godzinnym postoju znaleźliśmy drogę wylotową z miasta w okolicy tamtejszego dworca. Nadzialiśmy się jednak na zerwany odcinek szosy co nieco nas spowolniło. Mieliśmy za to piękny widok na imponujący lodowiec schodzący z masywu Mont Blanc. Kilka kilometrów za miastem, jeszcze przed dojazdem do Les Houches wjechaliśmy na drogę krajową N205 przegapiając spokojną Avenue les Alpages. Zaletą „krajówki” było to, iż leciało się w dół do Saint-Gervais-les-Bains z prędkością blisko 70 km/h. Wadą duży ruch samochodowy. Wkrótce okazało się, że byliśmy w tym miejscu nieproszonymi gośćmi. Nie była to co prawda autostrada, lecz odpowiednik włoskiej superstrady. Kierowcy samochodów dawali nam o tym znać klaksonami. Potem ktoś nas zadenuncjował i nasz superszybki zjazd zakończył się przed Servoz. Pracownicy służb drogowych nas zatrzymali i uprzejmie, acz stanowczo poprosili o zjechanie w boczną drogę.

Kolejne dziewięć kilometrów spędziliśmy więc na spokojnej Route de Servoz czyli drodze D13. Niemniej o ile samochodów było tu jak na lekarstwo to nie dało się szybko jechać. Trzeba było dokonać niezliczoną ilość krótkich podjazdów podcinających nasze zmęczone nogi. Taki teren najbardziej wybijał z rytmu Darka. Jechaliśmy więc spokojnie poszukując miejsca, w którym można zjechać w dolinę i przedostać się na południowy brzeg rzeki L’Arve. W końcu zjechaliśmy przez wioskę L’Ile i w okolicy supermarketu Intermarche wjechaliśmy na drogę Route de Fayet czyli D1205. Na kolejnym rondzie w okolicy Letraz chwilę pokręciliśmy się w kółko, po czym odbiliśmy w lewo ku wiosce Domancy. Trochę z przypadku na koniec dnia trafił nam się podjazd wykorzystany na trasie Mistrzostw Świata z roku 1980. Ponieważ był to rok olimpijski na światowy czempionat zjechali wtedy tylko zawodowcy. „Profi” musieli się zmierzyć z jedną z najtrudniejszy tras w historii, bowiem trzeba było pokonać 20 rund po 13,4 kilometra wokół miasta Sallanches. Na każdej z nich zaś sztywną ściankę Cote de Domancy (796 m. n.p.m.) czyli 2,7 kilometra o średnim nachyleniu 8 % i max. 17 %. Spośród 107 uczestników tej imprezy, wyścig ukończyło tylko piętnastu zawodników. Po jedyną w swej karierze tęczową koszulkę w wielkim stylu sięgnął patron ówczesnego peletonu Francuz Bernard Hinault. Jedynym rywalem, który do ostatniego okrążenia próbował nawiązać z nim walkę był Włoch Gianbattista Baronchelli. Jednak i jego „Borsuk” urwał na Domancy by wygrać z przewagą 1:01. Finisz o brąz z 7-osobowej grupki wygrał Hiszpan Juan Fernandez tracąc 4:25. Skalę trudności tej trasy najlepiej chyba oddaje średnia prędkość zwycięzcy czyli zaledwie 35,55 km/h.

Na początku tego wzniesienia odjechałem swym kolegom, ale w środkowej części Adam bardzo sprawnie mnie doszedł. Do szczytu dotarliśmy już razem wzajemnie mobilizując się do możliwie najszybszej jazdy. Według danych ze „stravy” podjazd ten pokonałem w czasie 12:02 przy średniej prędkości 12,2 km/h i ładnym VAM 1231 m/h. Wiadomo na stromych, acz krótkich hopkach najłatwiej o wysokie wartości tego rodzaju. Dojechawszy do drogi D1212 stanęliśmy pod tablicą by poczekać na Darka. „Profi” w tym miejscu skręcali w prawo by pokonać szybki zjazd do Sallanches. My zaś po krótkiej sesji fotograficznej skręciliśmy w lewo by kontynuować nasz finałowy podjazd na drodze do Megeve. Aby dostać dokładne wskazówki w sprawie dojazdu do Le Floralp zadzwoniliśmy do Romka i Piotra, którzy byli już na kwaterze. Dojechawszy do centrum Combloux skręciliśmy więc w stronę Le Pelloux by już na drodze D311 wspinać się przez kolejne 1300 metrów w kierunku Plommaz (1030 m. n.p.m.). Dopiero tu przy skręcie w wiodącą do hotelu Rue de Beus skończyła się dla nas wspinaczka o łącznej długości 6,9 kilometra i średnim nachyleniu 6,7 %. Dobre 464 metrów przewyższenia na deser, z czego dolna część podjazdu na szlaku kolarskich mistrzów. Dowiedzieliśmy się wkrótce, iż Piotr dojechał do Combloux od przeciwnej strony pokonawszy podjazd za Saint-Gervais-les-Bains po drodze D909. Dla mnie i Adama ten etap liczył 123,4 kilometra o łącznym przewyższeniu 2878 metrów. Pokonałem go w czasie netto 5 godzin 29 minut i 45 sekund ze średnią prędkością 22,4 km/h. Niemniej wobec ulgowego nastawienia czyli licznych postojów (dwóch dłuższych i kilku krótszych) na trasie spędziłem ponad trzy godziny więcej. W naszym hotelu zameldowaliśmy się dopiero około 20:15. Warunki na miejscu były komfortowe, zaś z okien roztaczał się widok na ośnieżoną kopułę Mont Blanc. Niemniej wobec zapadającego powoli zmroku ze zrobieniem efektownych zdjęć musieliśmy poczekać do piątkowego przedpołudnia.

SAMSUNG