banner daniela marszałka

14 etap: Combloux – Thonon-les-Bains

Autor: admin o piątek 5. lipca 2013

TRASA ETAPU 14 > https://www.strava.com/activities/69725139

Słoneczna pogoda i błękit nieba nad Górną Sabaudią był dla nas nagrodą za wytrwałość okazaną podczas wszystkich dotychczasowych dni tej epickiej podróży. Lepszej pogody na ostatni dzień naszej śmiałej eskapady nie mogliśmy sobie wymarzyć. Pierwszym prezentem od losu była możliwość zrobienia zdjęć masywu Mont Blanc z okien naszego lokalu. Drugim tym najwartościowszym miał być widok błękitnych wód jeziora Genewskiego na mecie czternastego etapu. Teoretycznie od Lac Leman dzieliło nas ledwie 80 kilometrów. Gdybyśmy pojechali którymś z dwóch najprostszych szlaków tzn. zachodnim przez Bonneville lub wschodnim przez Les Gets dotarlibyśmy do Thonon-les-Bains w około trzy godziny. Niemniej mój autorski pomysł na podwójne Routes des Grandes Alpes był stricte górskim projektem. Dlatego również ostatni odcinek naszego wielkiego touru musiałem odpowiednio podrasować. Na trasie musiały się znaleźć przynajmniej trzy solidne podjazdy, najlepiej z odpowiednią kartą w przebogatej historii Tour de France. Zaprojektowałem nam zatem ponad 150-kilometrowy etap z czterema premiami górskimi, w tym dwoma pierwszej kategorii w okolicy dobrze znanego kolarskimi kibicom miasteczka Morzine. Wspólnie z Darkiem spędziłem w tej okolicy jeden upalny dzień w lipcu 2009 roku. Teraz postanowiłem zabrać w te strony pozostałych kolegów, a przy okazji wyrównać rachunki z niepozorną górą, która nieźle dała mi w kość przed czterema laty. Zanim jednak ruszyliśmy w długą drogę ku największemu z alpejskich jezior postanowiliśmy zażyć trochę miejscowej atmosfery udając się około 8:30 na małe zakupy do centrum Combloux. Po powrocie z miasteczka już po raz ostatni zaczęliśmy pakować wszystkie graty do jednego auta. Nie wszystkim szło to jednak równie sprawnie i ostatecznie wystartowaliśmy na raty. Najpierw ja z Piotrkiem o 10:19. Potem Adam dokładnie o wpół do jedenastej. Na końcu Darek równo pół godziny po pierwszym oddziale. Z Romkiem umówiliśmy się na spotkanie w okolicy Morzine.

Na początek czekał nas 9-kilometrowy zjazd do Sallanches w dużej mierze po drodze D1212. To zaledwie 15-tysięczne miasteczko aż dwa razy gościło uczestników kolarskich Mistrzostw Świata. Poza wspomnianym przez mnie już wcześniej rokiem 1980 ścigano się tu również w olimpijskim roku 1964. Wtedy jeszcze w obu kategoriach. Na nieco innej rundzie niż szesnaście lat później wśród „profich” triumfował Holender Jan Janssen, zaś w gronie amatorów ledwie 19-letni Eddy Merckx. W sezonie 1968 na pobliskim wzniesieniu Cordon zakończył się też jeden z etapów TdF wygrany przez Anglika Barry Hobana. Dojechawszy do centrum miejscowości wjechaliśmy na drogę D1205. Niemniej zanim na dobre zabraliśmy się do pokonania 16-kilometrowego odcinka do Cluses na wylocie z miasta po lewej stronie ulicy zauważyliśmy sporych rozmiarów sklep rowerowy. Na życzenie Piotra wstąpiliśmy w bogate progi tego kolarskiego sezamu na około 10 minut. Po ponownym starcie dość sprawnie pokonaliśmy z gruntu płaski odcinek z przejazdem przez wioskę Magland. Wjechawszy do Cluses musieliśmy odnaleźć prowadzącą na północ drogę D902. Miasto to wielokrotnie gościło peleton TdF, acz tylko dwukrotnie w latach 1994 i 2002 kończyły się tu etapy „Wielkiej Pętli” wygrane przez łotewskiego Rosjanina Piotra Ugriumowa i Włocha Dario Frigo. Tuż za miastem rozpoczęliśmy pierwszy podjazd czyli Chatillon-sur-Cluses (740 m. n.p.m.). Skromne 5,8 kilometra przy średniej 4,4 % i max. niespełna 7 %. Przez to miejsce Tour przejeżdżał 14 razy, w tym 10-krotnie od strony Cluses. Po raz pierwszy w 1978 roku, gdy premię górską wygrał Francuz Rene Bittinger. Po raz ostatni w sezonie 2006, kiedy to pierwszy na tej górce zameldował się Amerykanin Floyd Landis. Wzniesienie na twarde przełożenie i dość szybką jazdę. Zaczęliśmy mocno, a gdy ujrzeliśmy przed sobą Adama jeszcze przyspieszyłem. Piotr wytrzymał na moim kole i pod koniec podjazdu udało nam się dogonić kolegę odrobiwszy podczas tej wspinaczki ponad minutę. Adamo najwyraźniej minął nas na trasie w momencie gdy przeglądaliśmy półki i wieszaki z kolarskimi dobrami. Niespełna 10-kilometrowy odcinek pomiędzy Cluses a Taninges obok drogi przez Col d’Izoard był jedynym, który podczas tej całej dwutygodniowej wyprawy przyszło nam pokonać dwukrotnie, acz z przeciwnych stron.

SAMSUNG

Po krótkim zjeździe musieliśmy skręcić na wschód i przejechać kolejny płaski fragment trasy. Tym razem niemal 12-kilometrowy po drodze D907 do Samoens, u podnóża słynnego podjazdu Joux-Plane (1691 m. n.p.m.). Jak na francuskie standardy to stroma góra. Nie tak sztywna jak niektóre włoskie czy hiszpańskie monstra, lecz w gronie kultowych podjazdów TdF z pewnością wyróżniająca się pod tym względem. Joux-Plane słynna choćby z „kryzysu głodowego” Lance’a Armstronga podczas Tour de France z 2000 roku wystąpiła w tym największym z etapowych wyścigów już jedenastokrotnie. Zawsze pokonywano ją od południowej strony. Niemal za każdym razem bezpośrednio przed metą etapu wyznaczoną w Morzine. Pewnym wyjątkiem był tu jedynie szlak z 1981 roku, kiedy to etap również kończył się w Morzine, lecz dopiero po wykonaniu dodatkowej rundy wokół tego miasteczka z przejazdem przez przełęcz Joux-Verte. W tej znanej stacji narciarskiej zakończyło się dotąd trzynaście etapów TdF. Jedenaście z nich wiodło w końcówce przez Joux-Plane. Co ciekawe w każdym przypadku zwycięzca premii górskiej stawał się wkrótce triumfatorem etapu. Góra ta zadebiutowała na „Wielkiej Pętli” z roku 1978, gdy dzień należał do Francuza Christiana Seznec. Dwa lata później jego wyczyn powtórzył inny reprezentant gospodarzy Mariano Martinez. W trakcie wspomnianej edycji z roku 1981 najlepszy był ich rodak Robert Alban. Podjazd na stałe wszedł do programu i w latach 1982-84 zwyciężali tu: znany z Wyścigu Pokoju Holender Peter Winnen, kolejny Francuz Jacques Michaud oraz Hiszpan Angel Arroyo. Po krótkiej przerwie tzn. w sezonie 1987 etap należał do Hiszpana Eduardo Chozasa, zaś na niebezpiecznym zjeździe do mety Irlandczyk Stephen Roche urwał 19 sekund ze skromnej przewagi lidera wyścigu Hiszpana Pedra Delgado. W 1991 roku znów cieszyli się francuscy kibice. Swój wielki dzień miał Thierry Clayerolat. W sezonie 1997 powrót do światowej czołówki po ciężkiej kontuzji potwierdził Włoch Marco Pantani. W roku 2000 najlepszy był Francuz Richard Virenque, zaś w 2006 niesławny Floyd Landis, który dotarł tu samotnie po wielokilometrowym śmiałym rajdzie jakby żywcem wyjętym z innej epoki.

Południowy podjazd na Joux-Plane można zacząć w paru różnych miejscach stąd długość jego wariantów waha się od około 11 do 13,5 kilometra. W wykorzystywanej na Tourze wersji południowo-zachodniej liczy on sobie 11,6 kilometra przy średnim nachyleniu 8,6 % i max. 13,8 %. Tym szlakiem wspinałem się w 2009 roku. Tym razem chcąc ominąć roboty drogowe w centrum zajechaliśmy dalej na wschód w pobliże potoku Le Clevieux. To oznaczało dla nas, iż cały podjazd przejedziemy po drodze D354 i tym samym zaliczymy na początek trzy stosunkowo łagodne kilometry. Natomiast na wspólną dla wszystkich opcji stromiznę wjedziemy dopiero na wysokości około 820 metrów n.p.m. Nie dane nam było jednak zacząć wspinaczki ze startu lotnego, gdyż Piotrek na przybrudzonej remontem drodze przebił gumę w tylnym kole. Pietro spokojnie zabrał się do wymiany, a skończywszy robotę cofnął się jeszcze do miasta by w sklepie sportowym napompować koło do optymalnego ciśnienia, którego nie dało się uzyskać naszym podręcznymi pompkami. Do przejechania zostało nam jeszcze ponad 100 kilometrów i jazda na miękkim kole nie wchodziła w grę. Adam nieco zniecierpliwił się tą długą przerwą i po kilkunastu minutach ruszył na górę solo. Ja poczekałem na powrót Piotra i jakieś 10 minut później podążyliśmy śladem naszego młodszego kolegi. Zgodnie z dżentelmeńską umową jechaliśmy razem. Na tym etapie wyprawy oznaczało to dla mnie jazdę z odrobiną rezerwy. Od czasu do czasu mogłem sobie też pozwolić na krótki przystanek i pstryknięcie fotki. Końcówka podjazdu nieco mi się dłużyła. Nie podejrzewałem, iż ta wersja podjazdu będzie niemal dwa kilometry dłuższa od klasycznej (13,4 kilometra przy średniej 7,4 %). Podjazd pokonałem w czasie netto 59:04 (1h 00:58 wliczając pięć przerw). Ponieważ Adam wykręcił czas 1h 02:40 nie było najmniejszej szansy by go złapać w trakcie wspinaczki. Pozostało mieć nadzieję, że odnajdziemy się wszyscy po drugiej stronie góry.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Na górze przystanęliśmy na kilka minut pod tablicą. Potem jeszcze raz na kilka chwil na płaskowyżu. Po dotarciu do Joux-Plane nie od razu można przystąpić do zjazdu. Najpierw trzeba pokonać blisko trzykilometrowy odcinek pomiędzy tą przełęczą a jej sąsiadką Col du Ranfolly (1655 m. n.p.m.). Na początku przejeżdża się koło malutkiego jeziorka Lac du Joux-Plane, potem delikatnie w dół do poziomu około 1620 m. n.p.m., dalej 600 metrów solidnego podjazdu i niespełna pół kilometra pofałdowanego terenu do Ranfolly. Dopiero w tym miejscu zaczyna się prawdziwy zjazd do Morzine. Stromy i bardzo techniczny. Tylko 7,7 kilometra długości, ale o średnim nachyleniu 8,7 %. Najbardziej stromy, przedostatni kilometr przed miastem ma średnio aż 11,5 % i max. 15 %. Do tego droga jest kręta i wąska. To taki rodzaj zjazdu, na którym dobry zjazdowiec może zyskać parę cennych sekund. Pamiętam, że gdy w 2009 roku zjeżdżaliśmy z Darkiem do Morzine dobrą zabawę na tym odcinku drogi mieli chłopaczkowie specjalizujący się w górskim downhillu. Widać, że nawet amatorzy tego rodzaju górskich wrażeń nie gardzą owym zjazdem. O tym jak może być on podstępny przekonał się choćby Hiszpana Roberto Heras na etapie TdF z 2000 roku, gdy wpadł w barierki na jednym z ostatnich zakrętów próbujących utrzymać koło Francuza Richarda Virenque’a. Dojechawszy do miasteczka nie spotkaliśmy Adama. Nasz kolega w dolnej części zjazdu wybrał zapewne inną z uliczek dojazdowych i wpadł do Morzine w innym miejscu. Z Romkiem też nie było kontaktu. Stojąc na Avenue Joux-Plane ustaliliśmy, iż Piotr ruszy teraz na wschód i pokona klasyczny, południowo-zachodni podjazd do stacji Avoriaz via Joux-Verte. Ja zaś pojadę w kierunku Montriond by wjechać na Col de Joux-Verte (1750 m. n.p.m.) alternatywnym północno-zachodnim szlakiem. Oba podjazdy mają zbliżoną skalę trudności. Północny liczy sobie 14,4 kilometra przy średnim nachyleniu 6 % i max. 12,1 %. Natomiast południowy 12,4 kilometra o średniej 6,4 % i max. 10 %. Oba można zwieńczyć dodając jeszcze 1300 metrów wspinaczki do Avoriaz o umiarkowanym nachyleniu 4,9 %.

Mając już na swym koncie podjazd od strony Morzine szukałem dla siebie nowego wyzwania. Dlatego też podjechałem w kierunku Route des Grandes Alpes czyli drogi D902. Tu na wysokości Hotel de Savoie skręciłem w prawo by dojechać do Montriond. Jednak jak miało się nieco później okazać popełniłem błąd zjeżdżając z tej drogi już na rondzie w Pied de la Plagne. Tym sposobem wbrew swym planom znów wjechałem do Morzine, acz od przeciwnej strony. Przejechałem przez zatłoczone miasteczko i zatrzymałem się przy barze nad potokiem La Dranse de la Morzine. Tu za ostatnie „grosze” wzięte na drogę kupiłem sobie ożywczy sok, po czym ruszyłem na wschód by w swym mniemaniu pokonać nieznany mi dotąd szlak na Joux-Verte. Niemniej już po paru minutach jazdy biorąc szeroki wiraż w lewo koło Chalet Manava nabrałem podejrzeń, że popełniłem poważny błąd w nawigacji i czeka mnie powtórka wrażeń sprzed czterech lat. Długo biłem się z myślami czy pojechałem zgodnie ze swymi intencjami. Gdybym zgodnie planem wybrał drogę D228 już na trzecim kilometrze podjazdu mógłbym zobaczyć po swej prawej ręce wody jeziora Lac de Montriond. Mijały kolejne kilometry a wraz z nimi wracały wspomnienia pamiętnej wspinaczki z lipca 2009 roku. Wtedy to wykończył mnie niemiłosierny upał i do przełęczy Joux-Verte dotarłem dosłownie ostatkiem sił. Gdy w połowie wzniesienia ujrzałem znajomą przecinkę wśród drzew z widokiem na Morzine i trasę kolejki linowej byłem już pewien, iż po raz drugi jadę południowo-zachodnim szlakiem czyli po drodze D338. Uznałem zatem, iż skoro na własne życzenie pozbawiłem się możliwości pokonania nowej góry to tym razem przynajmniej w lepszym niż przed laty stylu zdobędę starą znajomą. Zamiast zakończyć wspinaczkę na Joux-Verte zdecydowałem się jak najszybciej i bez żadnego przystanku na owej przełęczy dojechać do samej stacji Avoriaz (1814 m. n.p.m.).

Wyścigowa historia Col de Joux-Verte jest niemal nierozerwalnie związana ze stacją Station de Ski Avoriaz. Nie może być inaczej skoro obie drogi do tego kurortu prowadzącą przez przełęcz. Tour de France jak dotąd ośmiokrotnie zaglądał w te strony. Siedmiokrotnie mety etapów wyznaczano w Avoriaz za każdym razem rozpoczynając podjazd na ulicach Morzine. Jedynie w 1981 roku puszczono kolarzy na Joux-Verte od strony Montriond i wtedy to etap zamiast w pobliskiej stacji zakończył się zjazdem do Morzine. Ten dzień należał do Francuza Roberta Albana, który cały ów wyścig zakończył na trzecim stopniu podium. Znajomość Touru ze stacją Avoriaz datuje się na rok 1975 i edycję pamiętną z dramatycznego pojedynku Francuza Bernarda Thevenet z wielkim Belgiem Eddym Merckxem. Siedemnasty odcinek tej imprezy po długiej ucieczce wygrał Hiszpan Vicente Lopez-Carril z przewagą 2:11 nad najlepszym pośród czterech możnych tego wyścigu Belgiem Lucien’em Van Impe. Ten znakomity belgijski góral powetował sobie ów nieudany pościg już w 1977 roku, gdy wygrał tu 14-kilometrową czasówkę z Morzine do Avoriaz w czasie ledwie 33 minut i 49 sekund. Dla porównania pokonanie wytyczonego na „stravie” odcinka o długości 13,5 kilometra zajęło mi 54:55, zaś Adamowi sądząc po międzyczasie na Joux-Verte około 59 minut. Van Impe nie miał sobie równych również na kolejnej górskiej czasówce w roku 1983. Tym razem na 15-kilometrowej trasie uzyskał czas 35:09 o 36 sekund dystansując Irlandczyka Stephene Roche’a. Innego rodzaju „etap prawdy” kończył się tu w roku 1979. Na trasie 54,2 kilometrów ze startem w Evian-les-Bains nad Jeziorem Genewskim zdecydowanie najlepszy był Bernard Hinault, który drugiego Holendra Joopa Zoetemelk wyprzedził o 2 minuty i 37 sekund! Po raz czwarty i ostatni Avoriaz z jazdą indywidualną na czas skojarzono w roku 1994. Czasówkę długości 47,5 kilometra ze startem w Cluses i przejazdem przez Chatillon-sur-Cluses oraz Les Gets zdecydowanie wygrał reprezentujący Łotwę Rosjanin Piotr Ugriumow. Natomiast pozostałe etapy ze startu wspólnego wygrali: Kolumbijczyk Luis „Lucho” Herrera w sezonie 1985 oraz Luksemburczyk Andy Schleck w 2010 roku.

Dojechawszy na Col de Joux-Verte spostrzegłem zjeżdżającego już od strony Avoriaz Piotra. Zapytałem czy poczeka na mnie jakiś kwadrans w tym miejscu, bowiem nie miałem zamiaru zrezygnować z dokończenia całej tej wspinaczki. Pietro nie ma jednak w zwyczaju robić sobie zbędnych postojów na trasie. Stwierdził, że jedzie prosto do Montriond. Na szybko ustaliliśmy, iż spotkamy się ponownie na Col du Corbier (1237 m. n.p.m.). Założyłem, że końcówka podjazdu do Avoriaz, krótki pobyt na szczycie i zjazd z powrotem do Joux-Verte zajmą mi około dziesięciu minut. Kilka dalszych minut miałem do stracenia na zjeździe do Montriond, zatrzymując się na robienie zdjęć. Z drugiej strony parę minut mogłem odrobić na płaskim odcinku za Montriond i samym podjeździe pod Corbier. „Strzeliłem” więc, żeby poczekał na mnie tej ostatniej przełęczy przynajmniej przez 10 minut. Początek północnego zjazdu z Joux-Verte jest dość dziki i kręty, acz nie tak niebezpieczny jak ten z Joux-Plane. Przez dobre cztery kilometry jedzie się przez las. Przerzedza się on dopiero w okolicy Les Lindarets. Miejsce to mocno kontrastowało z leśną głuszą. Na uliczkach tłoczno i gwarno. Sporo samochodów i atmosfera iście piknikowa. Dodatkowo trzeba było uważać na kozy w pełni oswojone z widokiem ludzi i swobodnie przechadzające się po wiosce. Przez to całe zamieszanie trudno było się połapać którędy dalej biegnie ów zjazd. Na chwilę wyjechałem nawet poza drogę D228 wjeżdżając na przydrożny placyk służący turystom za parking. Po chwili wróciłem na szlak, po czym kolejny raz zatrzymałem się nad pięknym Lac de Montriond i nieco dalej w samej miejscowości robiąc zdjęcia turkusowego jeziorka i górującej ponad nim skalnej ściany. Za Montriond czekał mnie jeszcze krótki odcinek drogi po szosie D229 i już z powrotem byłem na Route des Grandes Alpes.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Do podnóża ostatniego podjazdu na naszym szlaku miałem tylko 7,5 kilometra z przejazdem przez wioskę Saint-Jean-d’Aulps w połowie tego odcinka. W pewnym momencie zatrzymałem się na skraju drogi było zrobić zdjęcie tablicy poświadczającej to jakim szlakiem jedziemy. W tym momencie wyprzedził mnie pewien starszy jegomość. Szybko udało mi się go dogonić, a że wiatr mieliśmy przeciwny z szacunku dla wieku mojego chwilowego kompana postanowiłem go chwilę poholować. Trochę obawiałem się czy nie przeoczę miejsca, w którym rozpoczyna się podjazd pod Col du Corbier. Dlatego uważnie pilnowałem znaków po prawej stronie drogi. Na lekkim zjeździe tuż za zakrętem szosa nagle się rozdwoiła dając początek drodze D332 w kierunku wioski Le Biot, Col du Corbier i doliny Abondance po wschodniej stronie przełęczy. Mój towarzysz z marszu ruszył pod górę. Ja natomiast zatrzymałem się na rozjeździe na dwie-trzy minutki by przed ostatnią przeszkodą na swym szlaku skonsumować batonik. Do pokonania pozostał mi co prawda podjazd krótki, lecz za to sztywny, a zatem wymagający. Południowy Corbier liczy sobie zaledwie 6 kilometrów, ale o średnim nachyleniu 8,6 %. Podjazd trzyma od początku do samego końca. Każdy kilometr na poziomie od 8 do 9,5 %. Peleton TdF jechał przez tą przełęcz sześciokrotnie w latach 1977-1988. Trzy razy wspinano się od naszej południowej strony. W sezonie 1977 najszybciej uczynił to Belg Paul Wellens, rok później Francuz Mariano Martinez, zaś w 1984 roku Kolumbijczyk Patrocinio Jimenez. W ostatnim ćwierćwieczu wielki Tour jakby o tej przełęczy zapomniał, lecz oto w sezonie 2013 wspinaczka ta znalazła się w programie pierwszego etapu Criterium du Dauphine wokół szwajcarskiego Champery. Pokonanie tego podjazdu po 115 kilometrach trasy i dwóch wzniesieniach z „wysokiej półki” nie należało to łatwych zadań. Pod koniec drugiego kilometra wyprzedziłem jednak swego znajomego z doliny, zaś na szczyt dotarłem w przyzwoitym czasie 29 minut i 7 sekund ze średnią prędkością 12,4 km/h i VAM 1065 m/h. Znów wygrałem korespondencyjny pojedynek z Adamem, który uzyskał czas 32:40. Przyznam, że przed całą wyprawą nie spodziewałem się, iż wytrzymam ją kondycyjnie nieco lepiej od tej klasy „kolarskich maratończyków” co Piotr czy Adam.

Na przełęczy powitał mnie Piotrek. Wedle jego słów wdrapałem się na Col du Corbier dokładnie dziesięć minut po nim. Jednak ma się ten kalkulator w głowie. Szkoda tylko, że kompas mi tego dnia nie zadziałał. Na górze w Stadion de Drouzin Le Mont doczekaliśmy się dojazdu starszego jegomościa, który w rozmowie z Piotrem „in lingua franca” okazał się Belgiem na wakacjach u swych południowych sąsiadów. Zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcia. Piotr na fotce pokazał „zero” czyli liczbę podjazdów jaka została nam do końca wyprawy, ja zaś zaprezentowałem swą „klatę” mocno wychudzona po 14 dniach górskiej przeprawy. Do mety pozostało nam jeszcze ponad 30 kilometrów. Na szczęście wszystkie one już dół lub w najgorszym przypadku po płaskim. Na początek szybki zjazd przez Bonnevaux do drogi D22, na którą wpadliśmy na wysokości wioski La Solitude. Oczywiście na zjeździe Piotr mnie zdecydowanie odstawił, więc na płaskim odcinku do Vacherres musiałem się nieco wysilić by go dogonić. Gdy już jechaliśmy razem z naprzeciwka pojawił się Romek, który na długo przed nami zaliczył podjazd do Avoriaz, po czym pojechał do naszej bazy start-meta w L’Ermitage koło Armoy i stąmtąd powrócił na trasę by zdobyć Corbier od północno-wschodniej strony. Romano krzyknął do nas, iż północny odcinek drogi D22, którym chcieliśmy wrócić na Route des Grandes Alpes został wyłączony z ruchu publicznego, acz w praktyce jest w pełni zdatny do przejazdu rowerami. Bez wahania skorzystaliśmy z opcji szybkiego przejazdu po pustej drodze żartując, że miejscowe władze przygotowały świeży asfalt na przejazd „wojsk Hannibala”. Wróciwszy na D902 mieliśmy jeszcze do pokonania finałowe 11 kilometrów, prowadzące lekko w dół z Bioge do Thonon-les-Bains. Bliskość mety zdopingowała mnie do szybkiej jazdy mimo, choć już dawno włączyła mi się „rezerwa”.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Zjechawszy do miasta zatrzymaliśmy się tuż przed metą na zakupy w miejscowym sklepie sieci Carrefour. Dopiero po tej dłuższej wizycie w tej strefie bufetu zjechaliśmy nad jezioro i przy fontannie około godziny 18:20 spotkaliśmy Adama. Nasz kolega długo i bezowocnie czekał na nas w Morzine i ostatecznie zaczął podjazd do Avoriaz znacznie później niż my dwaj. Tym samym ostatni fragment etapu musiał pokonać samotnie mijając kolejne punkty na trasie m/w kwadrans po mnie. Z parku przejechaliśmy na znany nam plac z rozetą przed budynkiem magistratu. Tu po niedługim czasie dojechał do nas Romek. Na Darka nie mogliśmy się doczekać. Jak się później okazało w tym czasie zjeżdżał on dopiero do Montriond. W sumie czternasty odcinek naszej wielkiej przygody okazał się najdłuższym ze wszystkich etapów. Tym niemniej przyjazd do Thonon-les-Bains nie oznaczał kresu naszych wysiłków. Trzeba było jeszcze dojechać do naszej bazy noclegowej w Armoy. Oznaczało to dodatkowe 4,3 kilometra podjazdu na deser. Na szczęście stosunkowo łagodnego bo o amplitudzie około 130 metrów. Łącznie musieliśmy tego dnia pokonać 154,7 kilometra o niebagatelnym przewyższeniu 3055 metrów. Ja przejechałem ten dystans w czasie netto 6 godzin 22 minut i 3 sekund czyli ze średnią prędkością 24,3 km/h. Dojechawszy na dziedziniec Le Chalet Armoy nie od razu odstawiliśmy rowery do piwnicy. Najpierw skierowaliśmy się w stronę basenu, gdzie Piotrek wykonał „rytualny skok do wody” o którym marzył od kilku ładnych dni. Dopiero wówczas poszliśmy wypocząć na pokoje. Gdy już się odświeżyliśmy Piotr przygotował do toastu szampan produkcji Francesco Mosera. Tym trunkiem mieliśmy świętować nasz wspólny sukces. Rzecz jasna postanowiliśmy z tym poczekać na przyjazd Darka. Marzyła nam się degustacja na balkonie w promieniach słońca zachodzącego nad Lac Leman. Tym niemniej Dario dotarł do Thonon-les-Bains o godzinie 21:13, więc w naszej bazie zjawił się już po zmroku. Ale to szczegół. Najważniejsze że wszyscy dotarliśmy do mety cali i zdrowi odnosząc piękne zwycięstwo nad własnymi słabościami. Dla każdego z nas była to podróż życia. O krótkie podsumowanie naszych dokonań postaram się w następnym, bardziej statystycznym niż opisowym odcinku owej „powieści”.