banner daniela marszałka

Le Mont Ventoux (Malaucene & Sault)

Autor: admin o sobota 11. czerwca 2022

DANE TECHNICZNE nr 1

Miejsce startu: Malaucene (D974)

Wysokość: 1910 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 1580 metrów

Długość: 21 kilometrów

Średnie nachylenie: 7,5 %

Maksymalne nachylenie: 13 %

PROFIL

DANE TECHNICZNE nr 2

Miejsce startu: Sault (D164)

Wysokość: 1910 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 1216 metrów

Długość: 24,3 kilometra

Średnie nachylenie: 5 %

Maksymalne nachylenie: 13 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

„Co się odwlecze, to nie uciecze”. Północne Mont Ventoux czyli podjazd od strony Malaucene miałem poznać już we wrześniu 2020 roku. Miał być zwieńczeniem skądinąd bardzo udanej podróży po Alpach Nadmorskich i Prowansalskich, która odbyłem wraz se swym sopockim krajanem Adrianem Zdrojewskim. Mój plan na piętnasty i ostatni dzień owej wyprawy zakładał, iż dojedziemy autem na szczyt niewielkiej Col de la Madeleine (451 m. n.p.m.) i z tego miejsca rozjedziemy się w dwie przeciwne strony. Ja miałem się udać na północ czyli do Malaucene, zaś „Adriano” na południe do Bedoin. Każdy miał zrobić swój podjazd i tym sposobem spotkalibyśmy się na szczycie. Niestety tego dnia jakakolwiek wspinaczka okazała się niemożliwa. Już na dojeździe w rejon góry powitała nas ulewa. Zaparkowaliśmy w Malaucene i przez dobre trzy godziny czekaliśmy aż niebiosa się nad nami zlitują. Niestety z czasem było jeszcze gorzej. Pojawiła się nawet burza z piorunami. Rozjaśniło się dopiero popołudniu, gdy już musieliśmy się pakować i ruszać w długą podróż do ojczystego kraju. Tym samym moje pierwsze „podejście” pod północne MV spaliło na panewce w strugach rzęsistego deszczu. Niemniej „nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło”. Po dwóch latach w drodze powrotnej ze wschodnich Pirenejów plan wypalił i to w stu procentach. Udało mi się wraz z Piotrem ustrzelić piękny hat-trick na kultowej górze, acz rozłożony na dwa dni. Stoczyliśmy trzyrundowy pojedynek z „Olbrzymem Prowansji”. Trzeba dodać zwycięski, bowiem naszym celem było zaliczenie każdego z trzech szosowych podjazdów na MV bez względu na czas. Wszak dla zwykłego śmiertelnika już samo zdobycie takiej góry jest sportowym osiągnięciem.

Wspinaczkę południową ogarnęliśmy w piątkowe popołudnie. Na sobotę zostawiliśmy sobie północną i wschodnią. Skoro nocowaliśmy w Carpentras to logicznym było rozpoczęcie czternastego etapu naszej wyprawy od podjazdu z Malaucene. Poza tym taką kolejność podpowiadał też rozsądek, bowiem jest to zdecydowanie trudniejsza z dwóch dróg jakie pozostały nam do przebycia. Wstaliśmy wcześnie rano by drogą D938 podjechać do wspomnianego miasteczka. Chcieliśmy zacząć nasze wspinaczki wcześnie, bowiem zapowiadał się słoneczny i gorący dzień. Wystartowaliśmy już kwadrans po ósmej i dzięki temu przynajmniej pierwszy podjazd zrobiliśmy przy umiarkowanej temperaturze. Na starcie mieliśmy jeszcze dość rześkie 18 stopni, zaś około dziesiątej na Mont Ventoux tylko 22 stopni. Upału ostatecznie nie sposób było uniknąć (na mecie było już 35 stopni), ale przynajmniej nie męczył nas on na całej trasie. Niewielkie Malaucene (według ostatniego spisu mające 2736 mieszkańców) przed rokiem przeżyło swoje kolarskie święto. Po raz pierwszy wielki Tour de France zawitał do niego na dobre, a nie jak dotąd przemknął tylko pędząc do mety w Awinionie, Carpentras czy Orange. Tym razem w tej prowansalskiej mieścinie wyznaczono etapowy finisz „Wielkiej Pętli”. Był to odcinek jedenasty rozpoczęty w nie tak dalekim Sorgues. Losy etapu rozstrzygnęły się na słynnym podjeździe z Bedoin. Wcześniej trzeba było jeszcze pokonać dwa podjazdy pierwszej kategorii czyli Col de la Liguiere (998 m. n.p.m.) oraz MV od Sault. Pojedynek o zwycięstwo rozstrzygnęli między sobą uczestnicy licznej ucieczki. Trzech z nich przetrwało do mety na czele przed zajętymi sobą liderami wyścigu. Wygrał Belg Wout Van Aert, który o 1:14 wyprzedził tu Francuza Kenny Elissonde i Holendra Baukę Mollemę.

Wspomniałem już przy okazji poprzedniego artykułu, iż peleton Tour de France na Mont Ventoux wjeżdżał tędy tylko dwa razy. To znaczy przelotnie w 1951 roku oraz na metę w sezonie 1972. Ta inauguracyjna wizyta była zarazem debiutem MV na trasach „Wielkiej Pętli”. Zwycięzcą pierwszej premii górskiej na „Łysej Górze” został Francuz greckiego pochodzenia Lucien Lazarides. Kolarz urodzony w Atenach, który obywatelem Francji stał się w wieku 7 lat. Można powiedzieć, że na tym Tourze był w życiowej formie, choć w sezonie 1949 wygrał Criterium du Dauphine Libere. Lazarides ukończył tą edycję TdF na trzecim miejscu, za Szwajcarem Hugo Kobletem i Raphaelem Geminianim. Niemniej na mecie w Awinion Lazarides był ledwie szósty. Na swoje etapowe sukcesy w TdF musiał poczekać trzy-cztery lata. W sezonie 1972 na Mont Ventoux wyznaczono czwarty już etapowy finisz. W odróżnieniu od trzech pierwszych okazji tym razem zdecydowano się skonfrontować kolarzy z podjazdem od Malaucene. Na finałowej górze zwanej wszak „Olbrzymem” miał miejsce prawdziwy pojedynek kolarskich gigantów. Wygrał Francuz Bernard Thevenet, przyszły dwukrotny zwycięzca Touru. Drugi ze stratą 34 sekund zameldował się na mecie „kolarz wszechczasów” czyli Belg Eddy Merckx. Jako trzeci po kolejnych 5 sekundach minął kreskę Hiszpan Luis Ocana czyli niedoszły triumfator TdF z roku 1971 i absolutny dominator „Wielkiej Pętli” z sezonu 1973. Jak by tego było mało w czołowej „10” etap ten ukończyli jeszcze: Raymond Poulidor (czwarty), Lucien Van Impe (siódmy), Felice Gimondi (ósmy) i Joop Zoetemelk (dziewiąty). Niezły zestaw asów, prawda? „Creme de la creme” kolarskiego peletonu jak powiedzieliby Francuzi.

Północny podjazd na Mont Ventoux niewiele ustępuje skalą trudności swemu znacznie popularniejszemu „oponentowi” z południowej strony. Podstawowe wymiary obu wzniesień są zbliżone. Podobny dystans oraz przewyższenie, a tym samym i średnie nachylenie. Malaucene leży nieco wyżej niż Bedoin, więc do pokonania w pionie jest tu o jakieś 20 metrów mniej. Maksymalna stromizna obu wspinaczek to niespełna 13%. Najtrudniejszy kilometr szlaku północnego ma średnią 10,9%, zaś południowego 10,7%. Gdy poszukamy najcięższego 3-kilometrowego odcinka po obu stronach góry to również okaże się, że „sztywniejszy” znajdziemy na drodze z Malaucene. Na północnym zboczu najcięższy segment tej długości ma średnio 10,25%, zaś na południowym „tylko” 9,9%. Zgodnie jednak uznaliśmy podjazd z Bedoin za nieco trudniejszy. Zresztą nasze subiektywne odczucia podzielają też eksperci ze stron „cyclingcols” i „climbfinder”. Co zatem w tym porównaniu przemawia za południową wspinaczką? Przede wszystkim to, iż na szlaku z Bedoin stromizna na stałym poziomie co najmniej 8% trzyma aż przez 9 kilometrów i ani na chwilę nie odpuszcza. Potem tego rodzaju nachylenie powraca jeszcze na ostatnich 3 kilometrach. Po północnej stronie tego typu stromizna jest podzielona na drobniejsze kawałki. Mamy tu więcej sektorów o nachyleniu co najmniej 8%, lecz są one krótsze. Pomiędzy nimi można złapać nieco oddechu. Najdłuższy i najsztywniejszy jest ten od początku dziesiątego do połowy czternastego kilometra czyli raptem 3,5-kilometrowy. Cóż jeszcze? Przewyższenie ostatnich 5 kilometrów minimalnie wyższe jest po północnej stronie, acz sama końcówka trudniejsza jest na południu. Poza samymi fizycznymi parametrami trzeba jeszcze mieć na uwadze warunki pogodowe. Na szlaku z Bedoin zarówno słońce jak i wiatr potrafią mocniej dać się we znaki.

Przyjechawszy do Malaucene zatrzymaliśmy się na parkingu nieopodal stacji benzynowej Elan. Tym samym, na którym dwa lata wcześniej spędziłem wraz z Adkiem parę godzin w oczekiwaniu na poprawę pogody. Dlatego nasz sobotni etap zaczęliśmy na drodze D938. Dopiero po przejechaniu 400 metrów wskoczyliśmy na D974 wiodąca już wprost na Mont Ventoux czyli oficjalnie zaczęliśmy tą wspinaczkę. Początkowe dwa kilometry miały umiarkowane nachylenie, więc ten wstęp przejechaliśmy razem. Kilkaset metrów za zakrętem przy źródłach potoku Groseau, zaczął się pierwszy trudniejszy sektor tego wzniesienia. Zgodnie z naszą „świecką tradycją” Piotrek zaczął mi powoli odjeżdżać. Jak można to sobie dokładnie wyczytać z pomiarów stravy nadrobił nade mną 9 sekund na trzecim kilometrze, 8 na czwartym i 9 na szóstym. Niemniej jechałem swoje tj. na tyle ile mnie było stać i jednocześnie wytrzymać całe 20 kilometrów z hakiem. Dowodem na niezłe tempo był fakt, iż po drodze wyprzedzałem innych amatorów kolarstwa, ba niekiedy całe ich grupki. Był weekend, w dodatku dzień przed Lapierre GF Mont Ventoux, więc śmiałków podejmujących to wyzwanie było bez liku. Jeśli dobrze pamiętam to tylko po tej stronie góry wyprzedziłem ze 30 osób. Jedynym, który mi tu umknął był mój przyjaciel. Długo miałem go na widoku, ale nie było sposobu by go dogonić. Stopniowo mi się oddalał. Można rzec, iż niewidoczna linka między nami co raz bardziej się napinała, aż w końcu pękła. Początkowo traciłem kilka, max. kilkanaście sekund na każdym kilometrze. Potem na trzech najtrudniejszych odcinkach straciłem kolejno 23-24-25 sekund. Jak w zegarku czyli każdy z nas jechał na swoim limicie. Na całym tym najtrudniejszym 3,5-kilometrowym segmencie straciłem do Piotra 1:22. On cisnął tu z prędkością 10,5 km/h, zaś ja przepychałem w tempie 9,8 km/h.

Do Mont Serein wjechałem ze stratą 2:10. To stacja narciarska z 90-letnią historią, lecz niezbyt duża. W końcu Prowansja kojarzy się ze słońcem, polami lawendy i gajami oliwnymi, a nie szusowaniem po białym puchu. W tym ośrodku mamy 12 kilometrów tras zjazdowych obsługiwanych przez 9 wyciągów orczykowych oraz 7 kilometrów tras biegowych. Stoki może i nie są długie, ale ponoć trudne technicznie. Ponoć często są oblodzone, więc miejscowi powiadają, iż kto zjedzie na nartach z Mont Ventoux, ten zjedzie z każdej góry. Pamiętam, że w 2009 roku na terenie Mont Serein zorganizowano po-wyścigowy bufet, ogłoszenie wyników i wszelkie dekoracje za metą L’Etape du Tour. Na szczycie góry nie było szans wszystkich pomieścić z uwagi na skalę tej masowej imprezy. Przede wszystkim jednak w tym miejscu zakończył się niegdyś jeden z etapów wyścigu Paryż – Nicea. To znaczy czwarty odcinek edycji z roku 2008. Wygrał go przyszły mistrz świata i triumfator TdF Australijczyk Cadel Evans, który do mety dotarł wraz z niespełna 22-letnim wówczas Robertem Gesinkiem. Młody Holender został liderem tej imprezy, ale prowadzenia nie utrzymał do mety na Lazurowym Wybrzeżu. Żółtą koszulkę przodownika stracił bowiem na przedostatnim odcinku do Cannes. Cały ów wyścig wygrał śp. Włoch Davide Rebellin, który o 3 sekundy wyprzedził swego rodaka Rinaldo Nocentiniego. Do Mont Serein ścigały się również panie uczestniczące w Tour de l’Ardeche z roku 2018. Triumfowała tu Hiszpanka Eider Merino, która o 32 sekundy wyprzedziła swą rodaczkę Mavi Garcię i Kanadyjkę Sarę Podeivin oraz o 40 sekund naszą Katarzynę Niewiadomą. Garcia zdobyła tu koszulkę liderki, ale dzień później Niewiadoma wygrała na Mont Lozere w paśmie Cevennes. Kwestię generalnego zwycięstwa Polka rozstrzygnęła na swą korzyść na szóstym etapie po śmiałej akcji wraz z Amerykanką Ruth Winder.

Przejazd przez okolice Mont Serein to zdecydowanie najłatwiejszy odcinek na całym wzniesieniu. Na tym chwilowym wypłaszczeniu dojechałem do wirażu z widokiem na Chalet Liotard. Skręciłem tu w prawo i od razu mogłem wrócić do przełożeń z najtrudniejszego odcinka. Do szczytu pozostało jeszcze 5,5 kilometra o średniej 8,3%. Na początek zaś pół kilometra ze stromizną 10,2%. Kolejny zakręt pojawił się dopiero po przejechaniu kolejnych 1100 metrów. To w tym miejscu do szlaku z Malaucene dobiega leśna droga łącząca go z podjazdem od Bedoin. Potem na 2,5 kilometra przed szczytem otworzył się przede mną piękny widok na zwieńczoną okazałą biało-czerwoną anteną wieżę z Mont Ventoux. Niebawem, bo na początku dwudziestego kilometra wspinaczki wyjechałem ponad w końcu ponad górną granicę lasu. Do szczytu pozostały mi niespełna dwa kilometry z dwoma klasycznymi wirażami i szerokim łukiem w prawo tuż przed finałem. Tym razem na placu pod wieżą był ścisk niczym zimą na Krupówkach czy latem na Monciaku. Miałem nadzieję, że na szczycie spotkam się z Piotrem, ale w tym tłumie nie odnalazłem swego kompana. Na tym podjeździe straciłem do niego o minutę więcej niż na wspinaczce z Bedoin. Spośród setek czasów widocznych na stravie na potrzeby tego artykułu wyłowiłem segmenty z dodatkiem SCPAM. Według nich północne Mont Ventoux pokonałem w czasie 1h 40:01 (av. 12,7 km/h), zaś Piotrek uporał się z tym wzniesieniem w 1h 36:45. Mój kolega najwyraźniej nie znosząc tłoku niczym Pan Zagłoba szybko salwował się ucieczką z tego miejsca. Ja spędziłem tam przeszło kwadrans i na jednym ze stoisk kupiłem nieco żelków, aby mieć pewien zapas węglowodanów na dalszą część tego etapu.

Długi zjazd do Sault przerywany wieloma foto-przystankami zabrał mi nieco ponad godzinę. Gdy minąłem się z Piotrem zawracającym w kierunku MV, on miał już za sobą kilka ładnych kilometrów drugiej wspinaczki. Na samym końcu musiałem pokonać kilometrowy podjazd o nachyleniu około 6%. Sault wybudowano na wzgórzu, dobre 60 metrów ponad nurtem rzeczki Nesque. Ta hopka weszła mi w nogi mocniej niż mogłem się spodziewać. Mięśnie aż zapiekły, bo przyzwyczaiły się do sjesty, a tu taka przykra niespodzianka tuż przed półmetkiem. Po wjechaniu do miasteczka zrobiłem sobie strefę bufetu przed jednym z lokali przy Avenue de la Promenade. Tradycyjne ciastko & kawa, do tego jakaś cola by się odpowiednio naładować na drugą połowę trasy. Sault jest najmniejszym z trzech miasteczek będących „bramami” do Mont Ventoux. Mieszka tu ledwie 1356 osób czyli dwa razy mniej niż w Malaucene (największe z nich Bedoin ma tylko 3091 mieszkańców). Po około 20 minutach relaksu ruszyłem się z krzesła, by poznać najłagodniejsze oblicze „Olbrzyma Prowansji”. Wróciłem na drogę D164 i zjechałem ku wspomnianej już Nesque. Okolice biało-żółtej tabliczki z napisem „1” były tak naprawdę nie końcem, lecz początkiem pierwszego kilometra tego wzniesienia. Podjazd ten podobnie jak wariant z Malaucene tylko dwukrotnie wykorzystano na trasach Tour de France. Niemniej tak w 1974 jak i 2021 roku nie miał on większego wpływu na losy „swego” górskiego etapu. W obu przypadkach wschodnia wspinaczka pod MV kończyła się bowiem przeszło 70 kilometrów przed metą górskiego odcinka.

W sezonie 1974 wschodni podjazd na „Górę Wiatrów” najszybciej pokonał Hiszpan Gonzalo Aja, kolarz który ów Tour skończył na piątym miejscu. Po premii górskiej był rzecz jasna zjazd do Malaucene, a później aż 50 kilometrów łatwego terenu do Orange. Najlepsi górale tego dnia nie włączyli się do walki o zwycięstwo. Na płaskim „poszła” kontra pięciu harcowników, z których na finiszu najszybszy okazał się Belg Jozef Spruyt. W minionym roku trasa była trudniejsza, bowiem podjazd z Sault był jedynie rozgrzewką przed ponownym wjazdem na MV, tym razem z Bedoin. Pierwszą tego dnia wspinaczkę na „Łysą Górę” na czele skończył jadący w tęczowej koszulce Francuz Julian Alaphilippe. Niemniej mocna poprawka i cały etap należały już nie do ówczesnego czempiona, lecz do wicemistrza świata z Imoli czyli Belga Wouta Van Aerta. Na wschodnim podjeździe pod MV można wyróżnić trzy zasadnicze segmenty. Dolny o długości 11 kilometrów i średnim nachyleniu 5%. Sektor środkowy przeszło 7-kilometrowy na dojeździe do Chalet Reynard. Bardzo łagodny, bo o przeciętnej tylko 2,5%. W końcu zaś górny ponad 6-kilometrowy odcinek do przejechania w nieco „księżycowej” scenerii. Wszystkim dobrze znany, bo  zarazem będący końcówką klasycznego podjazdu z Bedoin. Po tej stronie góry było spokojniej. Mniej amatorów kolarstwa aktywnych na szosie. Podjazd na drodze D164 sprawiał wrażenie jakby „zaplecza” słynnej góry. Na samym dole jazda w terenie otwartym. Przez pola i łąki, więc pod pełnym słońcem. tymczasem w Sault temperatura sięgała już 31 stopni. W połowie piątego kilometra tej wspinaczki wjechałem w bardzie zalesiony teren, ale przesadą byłoby powiedzieć, iż miałem tu dużo cienia. Po czternastu kilometrach minąłem osobliwy pomnik jelenia czyli największego przedstawiciela miejscowej fauny. To już było na odcinku „falsopiano”.

Na owym „wypłaszczeniu” ktoś mnie w końcu wyprzedził. Wysoki gość jadący z asystą samochodu. Niewiele szybszy ode mnie, ale jednak ciut mocniejszy. Piotrowi zapewne nie dałby rady. Po 57 minutach wspinaczki dojechałem do Chalet Reynard. Tu już była jazda w kolarskim „mrowisku”. Na finałowym segmencie wyprzedziła mnie i to bardziej zdecydowanie jeszcze jedna osoba. Szczuplutka kolarka w stroju Cofidisu. Okazało się, że nie byle kto bo Clara Koppenburg. Niemka trzy dni później w pierwszej edycji kobiecego Mont Ventoux Denivele Challenge zajęła drugie miejsce. Przegrała tylko z rewelacyjną w minionym sezonie Włoszką Martą Cavalli czyli ze zwyciężczynią Amstel Gold Race, La Fleche Wallonne i drugą zawodniczką Giro d’Italia Donne. Tego dnia wjechała sobie na MV od Sault w 1h 13:25. Pomimo, że tym razem minąłem Chalet Reynard mając w nogach nie 15, lecz 67 kilometrów to w sobotę ów górny segment z południowej strony Mont Ventoux pokonałem o 1:17 szybciej niż dzień wcześniej. Pietro poprawił się tu o ponad 2 minuty. Najwyraźniej zmęczenie dystansem miało mniejsze znaczenie niż dokuczliwość piątkowego wiatru. A może swoje „trzy grosze” dołożył nam też ciężki środkowy sektor na szlaku z Bedoin. Mniejsza o to. Według segmentu pod szyldem SCPAM podjazd z Sault podjechałem w 1h 28:52 (avs. 16,5 km/h). Piotrek wykręcił tu czas 1h 23:03 czyli tym razem w naszym „korespondencyjnym pojedynku” był szybszy o blisko sześć minut. Gdy ja po raz drugi zameldowałem się na Mont Ventoux on już od kilkunastu minut był na dole. Mając spory zapas czasu i nieco energii wybrał się jeszcze na małą Col de la Madeleine (5,6 kilometra z przeciętną 2,2%). Dzięki tej dokładce przejechał w sumie przeszło 110 kilometrów z przewyższeniem 3013 metrów. Mój licznik uzbierał zaś ponad 94 km i 2887 metrów w pionie. Dla każdego z nas był to najcięższy etap tej wyprawy.

W sobotnie późne popołudnie wybraliśmy się jeszcze na spacer po Carpentras. Zobaczyć jak wygląda dawna stolica papieskiego hrabstwa. Wieczorem obejrzeliśmy dostępny na Netflixie naszego gospodarza holenderski film fabularny „Ventoux” z roku 2015. O grupce przyjaciół, którzy po 30 latach znów przybywają do Prowansji zmierzyć się tak z samą Górą jak i wspomnieniami o tragicznym wydarzeniu z przeszłości. Potem już tylko zasłużony sen po ciężkim dniu i przed wyczerpującą podróżą do Polski. Dla mnie nieco dłuższy niż dla kolegi, bowiem Piotr w niedzielę z samego rana chciał jeszcze wyskoczyć na rower i pokręcić odrobinę po prowansalskiej prowincji. Mazowiecki „Skowronek” swój plan zrealizował. Przed ósmą był już po przejażdżce. Na „do widzenia” z Francją przejechał skromne 35 kilometrów. Zapewne swój najkrótszy „trening” w sezonie, bowiem znany jest raczej z pokonywania maratońskich dystansów. O godzinie dziesiątej wyruszyliśmy do ojczystego kraju. Ten transfer zabrał nam jakieś osiemnaście godzin. Około czwartej zameldowaliśmy się w Pruszkowie. Mnie czekał jeszcze dojazd krajową „siódemką” do Trójmiasta. To, że w ogóle był tego dnia możliwy zawdzięczałem czujności Marzeny (żony Piotra) oraz technicznemu wsparciu sąsiada Państwa Mrówczyńskich. Okazuje się, że moja Kia Cee’d z wiekiem co raz gorzej znosi rozstania i po dwóch tygodniach bezczynności mogła w ogóle nie odpalić. Ostatnią przeszkodą na drodze do domu zaś ściana deszczu podczas przejazdu przez Żuławy i zatrzymanie przez lotny skład Policji Drogowej. Niemniej udało mi się jakoś stróżom prawa wytłumaczyć, iż w tych ciężkich warunkach pogodowych nie od razu dojrzałem wysyłane przez nich sygnały.

O tym ile podjazdów zaliczyłem na szlaku od Pic de Nore do Mont Ventoux napisałem już w artykule wstępnym, więc nie miejsce tu na „kalkę” owego podsumowania. Powiem tylko, iż bardzo fajnie było po wielu latach pozwiedzać Francję w towarzystwie „starego” druha. Bynajmniej nie mam tu na myśli wieku kolegi, bo jak widać pomimo że dwa lata starszy jest sportowo lepiej „zakonserwowany” niż piszący te słowa. Dla mnie to była też nauczka by lepiej przepracować następną zimę i przede wszystkim więcej kilometrów zrobić na wiosnę przed kolejną wycieczką w towarzystwie Piotra czy podobnego mu asa. Przyda się też zmienić termin pierwszej z dwóch zwyczajowych wypraw na nieco późniejszy. Najlepiej na przełom czerwca i lipca. Zawsze to kilka tygodni więcej na przygotowanie formy fizycznej godnej śmiałych wyzwań. Te zawsze łatwo wymyślić, lecz trudniej im podołać. W sezonie 2023 jesteśmy już z Piotrem umówieni na wspólne zwiedzanie szwajcarsko-włoskiego pogranicza. Naszym celem będzie kanton Ticino oraz północna Lombardia, zapewne ograniczona do prowincji Como i Sondrio. A zatem arrivederci amico.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/7293240543

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/7293240543

LE MONT VENTOUX (M & S) by PIERRE

https://www.strava.com/activities/7290197159

ZDJĘCIA

Ventoux_118

FILM