banner daniela marszałka

Archiwum: '2005-12 Gran Fondo' Kategorie

Alpenbrevet – intro

Autor: admin o 9. sierpnia 2008

Nie muszę już chyba precyzować jak wczesna pobudka czekała nas w sobotni poranek. Co gorsza Szwajcarzy wyznaczyli start Alpenbrevet o jeszcze wcześniejszej porze niż mają to w zwyczaju Włosi czy Francuzi. Jednym słowem o godzinie 6:45 przy rześkiej temperaturze 14 stopni, pochmurnym niebie i siąpiącej mżawce ruszył na trasę peleton liczący sobie 1244 kolarzy. Dla wszystkich szosowców do wyboru były trzy trasy. Platynowa o długości 276,6 kilometra z pięcioma przełęczami: Grimsel, Nufenen, Lucomagno, Oberalp i Susten. Z pewnością najtrudniejsza, o niewyobrażalnym łącznym przewyższeniu 7031 metrów, lecz z długim „falsopiano” między drugim a trzecim podjazdem tzn. na odcinku z Airolo przez Biasca do Olivione. Złota wybrana przez mnie oraz Piotra jako najbardziej treściwa i szczęśliwie nie porażająca swym dystansem. Miała ona według programu długość 173,6 km z przewyższeniem rzędu 5294 metrów. Pod tym względem była porównywalna z dłuższym o dobre 40 kilometrów Gran Fondo Campagnolo czyli wyścigu, który zgodnie mogliśmy uznać za najcięższy z dotychczas przez nas przejechanych. Na złotej trasie pokonać trzeba było przełęcze: Grimsel, Nufenen, San Gottardo i Susten. W końcu zaś była też i trasa srebrna o długości 132 kilometrów z przejazdem przez trzy przełęcze tzn. Grimsel, Furka i Susten o łącznym przewyższeniu 3875 metrów. Jak by tego było mało organizatorzy Alpenbrevet nie zapomnieli też o miłośnikach kolarstwa górskiego, dla których zaplanowali dwie trasy na bezdrożach wokół Meiringen i Innertkirchen ze startem o godzinie 7:30. Łatwiejsza z dwojga tzn. MTB-Rock miała długość 50,2 km oraz przewyższenie 2328 metrów, zaś trudniejsza czyli MTB-Hard dystans 67,7 km i różnicę wzniesień rzędu 3345 metrów.

Jak przystało na imprezę tego rodzaju na początku czekała nas jazda w tłoku czyli w grupie liczącej bez mało sześć pełnowymiarowych peletonów. W grupie takiej niczym w rzece są nurty szybsze i rwące do przodu, jak i te spokojniejsze co bardziej zamulają. Kto chce się wydobyć z wnętrza wielkiego stada od startu musi jechać szybko i co najwyżej by nie tracić zbyt wielu sił podłączać się pod pociągi jemu podobnych ścigantów pragnących przedrzeć się na pozycje frontowe. Należy niemniej od razu zaznaczyć, iż jakkolwiek podczas Alpenbrevet czas jest mierzony i publikowany na stronie internetowej wyścigu to jednak impreza ta jest rozgrywana w formule co oznacza, iż nie ma oficjalnej klasyfikacji wyścigu jak podczas włoskich Gran Fondo czy francuskich Cyclosportive. Dzięki temu atmosfera na pierwszych kilometrach była spokojniejsza, a poza tym pierwsze cztery kilometry do Kirchet prowadziły cały czas lekko pod górę (z poziomu 596 do 712 m n.p.m.) co sprzyjało naturalnej selekcji. Oczywiście był to jednak zbyt krótki odcinek by rozbić całą grupę na mniejsze. Dlatego niespełna półtorakilometrowy zjazd przed Innertkirchen (625 m. n.p.m.) trzeba było pokonać w wielkim roju na podobieństwo pszczelego. Innertkirchen jest strategicznym miejscem na trasie całego rajdu, bowiem otwiera się tu i zamyka ów magiczny kwadrat dróg w samym sercu szwajcarskich Alp. W naszym przypadku oznaczało to, iż w centrum tego miasteczka musieliśmy skręcić w prawo ku Grimselpass by po blisko 160 kilometrach zmagań z górami i własnymi słabościami powrócić w to samo miejsce ukończywszy zjazd z Sustenpass.

Napisany w 2005-12 Gran Fondo | Możliwość komentowania Alpenbrevet – intro została wyłączona

Gran Fondo Coppi – cz. II

Autor: admin o 29. czerwca 2008

Uparłem się jednak na większy wyczyn, więc musiałem teraz przez via Savona oraz via Spinetta wyjechać z miasta w kierunku południowym na Chiusa Pesio. Przyznam, że w owym momencie średnio mi się to uśmiechało. W nogach miałem już blisko 160 kilometrów po prawie pięciu i pół godzinie jazdy. Z nieba lał się żar, który wkrótce miał sięgnąć 31 stopni i na domiar złego następnych kilkanaście kilometrów musiałem pokonać zupełnie sam. Dopiero tuż przed podjazdem pod Pradeboni doszła mnie grupka kilku rywali. Atmosfera w tej grupie była bardzo dobra i tak butelka wody otrzymana od przydrożnego kibica rozeszła się z rąk do rąk. Wzniesienie numer trzy mimo, że najłatwiejsze z całej piątki (niespełna 4,5 km przy średnim nachyleniu 6,8 %) również było w stanie podzielić naszą grupkę. Na początku tego podjazdu po raz pierwszy poznałem też swą sytuacją na trasie. Otóż kolejny kibic, który widać stał w tym miejscu dłuższy czas krzyknął w naszym kierunku, iż zajmujemy miejsca w okolicy trzydziestego. Po premii górskiej czekał nas zjazd do Peveragno i siedem kilometrów pagórkowatego terenu przez wzgórze Colletto San Giovenale, Boves do Cerati, gdzie zajmowałem 28 miejsce.

Ten odcinek przejechałem w towarzystwie dwóch około 50-letnich Włochów. Jeden z nich bardzo wesoły i gadatliwy (po tym jak zdradziłem kraj swojego pochodzenia) stwierdził, że w pokonaniu czwartego wzniesienia czyli Colletto del Moro będzie nam musiał pomóc duch Jana Pawła II. Co tu dużo mówić podjazd ten, choć krótki jest bardzo treściwy o czym świadczą jego wymiary 3,8 km przy średnim nachyleniu blisko 9,2 %. Niemniej ten obraz zakrzywia „luźny” pierwszy kilometr na poziomie tylko 2,7 %. Mocne wrażenie robią za to dwa ostatnie o średniej stromiźnie 13,9 % i max. 19 %! Gdy zawodowcy po raz pierwszy poznali tą górkę podczas Giro del Piemonte 1980 wielu z nich musiało podejść na piechotę, zaś wielki Francesco Moser orzekł, iż na to wzniesienie trzeba czekanów, a nie rowerów.

Atmosfera na tej górce była niesamowita. Każdy musiał znaleźć swój pomysł na przebycie kolejnej setki metrów. Droga wąska i poprowadzona w lesie. Do tego liczne zakręty. Gdy pokonywałem jedną prostą słyszałem „tifosich” na serpentynie wyżej, zaś im bliżej szczytu tym więcej było kibiców. Ci zaś nie tylko gorąco nas dopingowali, ale byli w stanie docenić nasz wysiłek. Oferowali swą pomoc pytając czy życzymy sobie wsparcia w postaci popchnięcia. Gdy zaś ktoś go sobie odmawiał zasługiwał w ich ustach na komplementy w rodzaju „bravo” czy „bravissimo”. W szpalerze kibiców udało mi się wdrapać na szczyt, który znany jest też z etapu Giro 2002 do Limone Piemonte. Przyznam, że w takich okolicznościach samemu można było się na chwilę poczuć „profim”.

Następnie mieliśmy szybki zjazd do Robilante i odcinek lekko w dół do Roccavione, gdzie w nogach mieliśmy już ponad 200 kilometrów. Potem czekał wszystkich 9-kilometrowy odcinek drogami Valle Gesso, prowadzący lekko do góry aż po Valdieri. Znów jechałem w towarzystwie dwóch Włochów. Jak ustaliłem potem na podstawie wyścigowej klasyfikacji starszym z nich był Mario Frazzetto, zaś drugim niewiele młodszy ode mnie Riccardo Cortesi z kategorii senior. Po 211 kilometrach przyszedł czas na ostatnią tego dnia męczarnie czyli podjazd pod Madonna del Colletto, mogący się pochwalić wymiarami 6 km przy średniej 8,8 %. Szokiem dla wszystkich umęczonych siedmioma czy więcej godzinami jazdy był  z pewnością pierwszy kilometr tego wzniesienia, na którym szosa przez moment pięła się pod kątem nawet 18 %. Zgodnie współpracując z Riccardo (Mario odpadł na stromym odcinku) połknęliśmy paru słabnących rywali i ostatecznie w około 29 i pół minuty przy przyzwoitej średniej 12,4 km/h wdrapaliśmy się na górę, skąd do mety pozostawało jeszcze około 30 kilometrów.

Pod koniec zjazdu doszedł nas wysoki Włoch Mattia Corrado zaliczany do tej samej kategorii wiekowej co Riccardo. Po zjechaniu do Festiony trzeba było jeszcze przeżyć 9 kilometrów pofałdowanego terenu na bocznych dróżkach i dopiero na 15 kilometrów przed metą wjechaliśmy na główną szosę wiodącą do Cuneo gdzie teren nieznacznie, acz stale opadał. Na tym odcinku bardzo przydała się siła Mattii, który wychodząc na zmiany podkręcał tempo do 45 km/h. Ja i Riccardo dawaliśmy z siebie niewiele mniej. W sumie sam się dziwię, że po 230 kilometrach wcześniejszego wysiłku byłem w stanie przejechać ten ostatni fragment trasy z przeciętną 40,4 km/h. Finisz z naszej grupki gładko wygrał Mattia, mi zaś zabrakło paru metrów by po wyjściu z ostatniego wirażu na trzeciej pozycji zawalczyć z Riccardo o lepszą lokatę. Mniejsza o szczegóły osiągnięty wynik i tak oceniam jako bardzo dobry. W wyścigu byłem dwudziesty-czwarty z czasem 8 godzin i 37 minuty (przeciętna 28,94 km/h), zaś realnie osiągnąłem dwudziesty-drugi czas tzn. 8 godzin 36 minut i 14 sekund. Wśród „stranierich” byłem czwarty, zaś w polskim gronie drugi. Jak się bowiem okazało niespełna dwie minuty przed moim tercetem wyścig ukończył Ernest Kurowski z Plannja Racing Team. Piotrek przejechał metę na 52 miejscu w czasie 9 godzin 1 minuty i 4 sekund.

Za metą odsapnąwszy każdy z nas musiał jeszcze przejechać kilka kilometrów do bazy w Cerialdo. W niej przyszedł czas na upragniony prysznic, posiłek i odpoczynek. Pod wieczór mogliśmy jeszcze obejrzeć finałowy mecz Mistrzostw Europy pomiędzy Hiszpanią a Rosją. Potem spakowaliśmy się i zgodnie planem około północy czyli w przyjemnej temperaturze i po raczej pustych szosach rozpoczęliśmy drogę powrotną do kraju. Na pożegnanie od naszych przemiłych gospodarzy dostaliśmy domowe specjały tzn. od Marii prowiant na drogę, zaś od Giacomo wino do skosztowania rzecz jasna już w ojczystym kraju. Przejazd do Pruszkowa przez Brenner, Kufstein i Gorlitz zajął nam skromne osiemnaście godzin. Ach jak daleko mamy w te najpiękniejsze rejony Starego Kontynentu. Na noc zatrzymałem się u przyjaciół w Błoniu, zaś do Trójmiasta wróciłem we wtorkowe popołudnie. Sukces wyprawy mimo początkowych problemów z kapryśną pogodą był kompletny. Udało się na dobrym poziomie przejechać trzy bardzo ciężkie wyścigi, w tym Gran Fondo Campagnolo skalą trudności przewyższające tegoroczne królewskie etapy Giro, Touru czy Vuelty. Na rowerowym liczniku przybyło mi łącznie 1260 kilometrów i co bardziej wymowne ponad 32.300 metrów przewyższeń. Przejechałem dwadzieścia osiem podjazdów, w tym aż szesnaście o amplitudzie ponad 1000 metrów. Taką eskapadę śmiało mogę nazwać podróżą życia, a czy uda się coś takiego powtórzyć lub przebić – czas pokaże.

Napisany w 2005-12 Gran Fondo | Możliwość komentowania Gran Fondo Coppi – cz. II została wyłączona

Gran Fondo Coppi – cz. I

Autor: admin o 29. czerwca 2008

W niedzielę tradycyjnie już czekała nas bardzo wczesna pobudka. Start Gran Fondo & Medio Fondo Coppi został wyznaczony przy wylocie z głównego placu Cuneo czyli Piazza Tancredi Duccio Galimberti w kierunku ulicy Corso Roma. W przeciwieństwie do GF Campagnolo czy GF Pantani na starcie tej imprezy stanęły nie tysiące, lecz „ledwie” setki uczestników. W dodatku GF Coppi nie zwabia na swe trasy gwiazd sceny Gran Fondo z pół-zawodowych ekip. Wszyscy oni tego dnia ścigali się na bodaj najsłynniejszej w włoskich imprez tego rodzaju czyli Maratona dles Dolomiti, która w tym roku doczekała się nawet kilkugodzinnej relacji live w stacji Rai Sport! Na uboczu tych wielkich wydarzeń czyli u nas w Cuneo stanęło tylko 850 amatorów kolarstwa, z czego jak się później okazało 685 ruszyło na 157-kilometrową trasę Medio Fondo, zaś 175 śmiałków odważyło się przejechać 249-kilometrowy maraton Gran Fondo. Wspomniałem, że z uwagi na zniszczenia po powodziach organizatorzy musieli niemal w ostatniej chwili zmieniać trasy obu swych wyścigów. Wedle pierwotnych założeń uczestnicy Gran Fondo mieli ruszyć na północ i przez podjazd pod Montemale dojechać do Valle di Varaita. Następnie od północnej strony przejechać dwa „dwutysięczniki” czyli Sampeyre i Fauniera. Natomiast na koniec jeszcze Madonna del Colletto niczym na etapie Giro d’Italia 1999, który zakończył się w Borgo San Dolmazzo.

Po zmianach przyszykowano dla nas w zasadzie dwie rundy. Pierwsza tzn. północna była jednocześnie pełną trasą Medio Fondo i wiodła z Cuneo przez Caraglio i Dronero do Valle di Maira. Następnie w miejscowości Stroppo należało rozpocząć podjazd pod jedynego na owej trasie „olbrzyma”, którym miał być południowy wjazd na przełęcz Sampeyre (2284 m. n.p.m.). Następnie należało zjechać na północ ku Valle di Varaita i dalej przez Rossanę dotrzeć ponownie do Dronero, za którym znajdować się miał podjazd pod Piatta Sottana (1130 m. n.p.m.) będący dłuższą wersją podjazdu pod Montemale. Dalej odcinek w płaskim terenie przez Caraglio do Cuneo, gdzie dla wszystkich „masochistów” zaczynała się runda druga czyli południowa o długości 92 kilometrów. Na niej trzeba było pokonać jeszcze trzy wzniesienia tzn. dość przyjazne Pradeboni (868 m. n.p.m.) oraz bardzo strome: Colletto del Moro (949 m. n.p.m.) i Madonna del Colletto (1304 m. n.p.m.).

Pierwsze kilometry były bardzo szybkie, bo prowadziły po z gruntu płaskim terenie. Ponieważ peleton był zaledwie kilkusetosobowy stwarzało to szansę dojechania do podnóża pierwszego wzniesienia razem z najlepszymi. Jednak aby tego dokonać należało jechać uważnie i niekiedy w dobrym towarzystwie przeskoczyć z wolniejszej grupy do szybszego peletoniku. Ostatecznie 42-kilometrowy odcinek wiodący lekko pod górę do Stroppo przejechałem w pierwszej dużej grupie ze średnią prędkością nieco ponad 36 km/h. Potem zaczął się podjazd pod Sampeyre (18,3 km przy średniej 7,6 % i max. 14 %), na którym z miejsca odbyła się naturalna selekcja.

Sprzyjał temu bardzo trudny początek tego wzniesienia czyli pierwsze 5 kilometrów przy średniej 9,1 %. Chwilę oddechu przyniósł 4-kilometrowy odcinek między Cucchiales a San Martino, na którym były nawet krótkie fragmenty zjazdu. Dalej trzeba było po prostu wypracować swój własny rytm jazdy, aby nie przeliczyć się z siłami na pozostałych do szczytu 9,3 kilometra o średnim nachyleniu 8,8 %. Oczywiście z biegiem czasu i pokonywaniem wysokości las ustąpił pola łąkom, ale było jeszcze zbyt wcześnie by słońce mogło nam dokuczyć w tym odkrytym terenie. Na górę wjechałem w niespełna 75 minut z całkiem niezłą jak na taki podjazd średnią 14,3 km/h.

Przyszedł czas na zjazd, który okazał się niezłą szkołą przetrwania. Przyznam, że górskie drogi w Piemoncie pod względem jakości nie umywają się do eleganckich szos rodem z Dolomitów. Czegoż to nie było na tym zjeździe: dziury, garby, pęknięcia szosy podłużne i poprzeczne, łachy piachu czy żwiru, opadłe gałęzie czy w końcu strumyki wody. Do tego jeszcze w sumie wąska droga, a z naprzeciwka wyjeżdżali nam „na spotkanie” bohaterowie Super Randonnee będący w drodze od 37 godzin! Udało mi się zjechać z przełęczy do miasteczka Sampeyre całym i zdrowym. Do tego w towarzystwie paru osób co zapewniało mi szybki transfer w dół doliny Varaita przy systemie pracy zmianowej. Nasza grupka stopniowo urosła dzięki czemu coraz rzadziej musiałem wychodzić na prowadzenie i miałem okazję przekąsić „małe co-nieco”. Lekko zjazdowy 23-kilometrowy odcinek z Sampeyre do Piasco mój pociąg przejechał w średnim tempie blisko 46 km/h.

Teraz czekało nas 60 kilometrów w kierunku południowym do Cuneo, z przejazdem przez niewielki pagórek Rossana i dość kłopotliwe wzniesienie Piatta Sottana. Pod Rossanę przyśpieszyłem i odjechałem od grupy, po to by zacząć zjazd z lekkim zapasem i nie mieć kłopotów na zjeździe. Moim celem była bowiem jazda w towarzystwie do podnóża wspomnianej Piatty. Tymczasem okazało się, iż na tyle mocno wysforowałem się do przodu, iż kilka ładnych kilometrów musiałem czekać by rywale mnie dogonili. Przyszedł czas na 7-kilometrowy podjazd pod Montemale-Piatta Sottana ze średnim nachyleniem 7,3 %. To wystarczyło by porwać moją grupę. W Montemale można było uzupełnić zapasy na bufecie, ale nie była to jeszcze dobra pora na jedzenie, albowiem przed szczytem trzeba było pokonać bardzo trudne 2 kilometry przy średniej ponad 9 % i max. 14 %. Należało zacisnąć zęby i przepychać korby wyglądając łatwiejszych ostatnich kilkuset metrów tego podjazdu.

Za szczytem najlepiej było zamknąć oczy i zdać się na wolę Bożą. Okazało się, że zjazd z Piatty poprowadzono na tyle bocznymi duktami, iż z punktu widzenia szosowca wąska, stroma i przy tym słaba jakościowo droga uchodzić mogła co najwyżej za kozią ścieżkę. Minęło mnie na niej kilka osób, gdyż wolałem zjeżdżać ostrożnie. Każdy sobie radzi jak może. Po zjeździe mieliśmy do Cuneo jeszcze 25 kilometrów. Na szczęście nie musiałem ich pokonywać samotnie. Znalazłem się w 8-osobowej grupce, która zgodnie dojechała do przedmieść tego miasta. Liczyłem, że przynajmniej część z moich kompanów wyruszy wraz ze mną w dalszą odyseję na południową rundę wyścigu. Niestety moje nadzieje okazały się płonne, albowiem gdy tylko dojechaliśmy w znany nam z poranka rewir Corso Roma wszyscy moi towarzysze jak jeden mąż skręcili w prawo ku mecie Medio Fondo na Piazza Galimberti. Wtedy też w lot zrozumiałem sens ataków na pagórku pod miastem. Były one obliczone na walkę o lepsze miejsce na trasie krótszego z dwojga wyścigów. Na podstawie wyniku jaki osiągnął jadący w tej grupce kolarz niemieckiego zespołu RSV Guttersloh mogę przypuszczać, iż w Medio Fondo zająłbym miejsce na początku szóstej dziesiątki.

Napisany w 2005-12 Gran Fondo | Możliwość komentowania Gran Fondo Coppi – cz. I została wyłączona

Gran Fondo Pantani

Autor: admin o 22. czerwca 2008

W niedzielę oczywiście pobudka wraz z kogutami. Bardzo wczesne śniadanie i blisko godzinny dojazd samochodem przez Edolo, na start do Apriki. Po wjechaniu na główną ulicę miasta czyli Corso Roma zrobiło nam się zielono przed oczyma. Na starcie stanęło bowiem około dwu tysięcy uczestników i niemal wszyscy zgodnie z surowym regulaminem zawodów ubrani w oficjalne „maglia verde” z napisem Mercatone Uno, twarzą Pantaniego oraz logiem „Il Pirata”. Cała ta dwutysięczna rzesza musiała zaraz po starcie zjechać przez Corteno Golgi do Edolo i tam zacząć zrazu spokojny podjazd pod Gavię. Pierwsze kilometry masowej imprezy wyznaczone na zjeździe to pomysł dość ryzykowny. Jazda w rozochoconym tłumie 10-krotnie liczniejszym od przepisowego peletonu zmusza do pewnej ostrożności. Na szczęście zjazd ten nie należy do trudnych technicznie. Dla wszystkich śmiałków organizatorzy przewidzieli zaś w sumie trzy trasy tzn. Corto (85 km), Medio (152 km) i Gran (172 km). Najdłuższa od średniej różniła się tylko koniecznością przejechania dodatkowej 20-kilometrowej rundy wokół małego Mortirolo czyli Valico San Cristina. Trasa krótka była zbieżna z dwoma pozostałymi tylko na pierwszych 20 kilometrach do Monno oraz w swej ostatniej fazie od Mortirolo przez Trivigno do Apriki. Co najistotniejsze jednak w tej opcji słynne Mortirolo trzeba było pokonać od znacznie łatwiejszej południowej strony. Największą popularnością cieszyło się Medio Fondo, które ukończyło 1129 kolarzy.

Po 16-kilometrowym zjeździe do Edolo rozpoczęło się szukanie swego miejsca w szeregu. Przyszedł czas na 38-kilometrowy podjazd pod passo Gavia (2621 m. n.p.m.), albowiem jechaliśmy pełną wersje tego podjazdu, szlakiem śnieżnego etapu z Giro 1988, na którym to w głównych rolach wystąpili Amerykanin Andy Hampsten i Holender Erik Breukink. Zasadnicza część tego wzniesienia ma około 16 kilometrów przy średnim nachyleniu 8,1 % i max. 16%. Niemniej już sam przydługi wstęp czyli 22-kilometrowy odcinek z Edolo przez Vezza d’Oglio do Ponte di Legno do płaskich nie należy. Droga wznosi się tu pod średnim kątem 3% i przy maksymalnym nachyleniu 7%. Ten fragment trasy to był jeszcze czas, w którym można było sobie pozwolić na jakieś skoki z grupki do grupki.

Dwukrotnie musiałem odpracowywać wcześniej wywalczoną pozycję z uwagi na półminutowe postoje do których skłonił mnie zbyt wyluzowany magnes jeżdżący po szprysze w moim przed nim kole. Dodam, że po trzecim przejawie takiego „buntu” tzn. już na początku zjazdu z Gavii poniechałem prób naprawy i do końca wyścigu pozbawiony byłem odczytu danych uzależnionych od tzw. przebiegu. Pozostało mi kierować się wskazaniami pulsometra, altimetra i zegara. Pod Gavię jechało mi się rewelacyjnie. Znając to wzniesienie wiedziałem gdzie zrobić odpowiedni użytek z trybu „28”. Pogoda była piękna, zaś temperatura mimo sporej wysokości bezwzględnej wciąż dość przyjemna. Dość powiedzieć, iż na samym szczycie mimo porannej pory czyli godziny wpół do dziesiątej było już 15 stopni! Pokonanie stromego odcinka od Ponte di Legno zajęło mi tylko 69 i pół minuty czyli ponad osiem mniej niż w 2006 roku. Na przełęczy byłem zaś 67 pośród 510 ludzi, którzy ostatecznie dotarli na metę Gran Fondo. Mój wielki podziw wzbudził pewien Włoch, który jechał w bardzo zbliżonym do mojego tempie, choć zamiast jednej z nóg miał protezę.

Pierwsza część zjazdu z Gavii co bardziej lękliwych zjazdowców może przyprawić o gęsia skórkę. Wąska i niekiedy bardzo stroma droga, a dlatego po kiepskiej szosie miejscami nieźle pociętej przejawami ostrej zimy. Straciłem kontakt z jedną mała grupką, potem drugą. Potem na bardziej otwartym odcinku wiodącym po lepszej jakościowo drodze w środkowej części zjazdu mimo „młynka” na przełożeniu 53×12 zaczęli mi umykać kolejni kamikadze. W tym momencie żałowałem, że nie działa mi prędkościomierz gdyż zapewne w swej desperacji utrzymania kontaktu z asami downhillu pobiłem swój rekord prędkości rodem ze słowackich czyli 86 km/h. Na płaskim odcinku w okolicy Santa Caterina Valfurva „stanąłem na głowie” by złapać ogon najbliższej grupki, zaś potem nie dałem się urwać do samego Bormio gdzie miał miejsce półmetek mojego wyścigu (87 km) i koniec zjazdu z Gavii. Po wyjeździe z owego centrum narciarstwa alpejskiego wkraczaliśmy na szosy Val Valtellina gdzie czekał nas 27-kilometrowy odcinek do Mazzo prowadzący niemal cały czas w dół tzn. z poziomu 1217 na 552 metrów n.p.m. Droga opada tu jednak na tyle spokojnie, że ów fragment trasy uchodzić może za szybki kawałek płaskiego terenu. Dlatego ważne było by znaleźć się na nim w większej grupce zawodników po to by szybko i zarazem możliwie najmniejszym nakładem sił dotrzeć do Mazzo di Valtellina u podnoża passo Foppa, lepiej znanej jako Mortirolo. Z punktu pomiaru czasu na bufecie wynika, iż przejechałem matę na 101 miejscu. Jednak w istocie moje straty w porównaniu z pozycją zajmowaną na Gavii były niewielkie jako, że do Mazzo wjechałem na końcu około 30-osobowego peletoniku.

Oczywiście nasza jedność prysła już na pierwszym kilometrze włoskiej ściany płaczu. Stopniowo zacząłem przesuwać się w wyścigowej tabeli. Góra ta jest zaiste piekielna, a zadania nie ułatwiał nam fakt, iż przyszło nam zaczynać przy temperaturze 28 stopni. Pierwsze trzy kilometry podjazdu do San Mate mają jeszcze dość „skromne” nachylenie 8,8 % dlatego też w tej fazie wspinaczki kręciłem na przełożeniu 39×28. Środek wzniesienia to już z pewnością – parafrazując tekst bohatera jednej z bajek – „to co kozice lubią najbardziej”. Owe sześć kilometrów ma bowiem przewyższenie 739 metrów przy średnim nachyleniu 12,35 % i max. 18 %! Przeto nie miałem żadnych wątpliwości czy godzi się skorzystać z tajemnego trybu na czarną godzinę czyli „32”.

Aby lepiej zilustrować stromiznę tego fragmentu trasy dodam, iż trudów podjazdu nie wytrzymał motocykl pomocy technicznej, który to mocno zgrzany stał na poboczu wraz ze swym zmartwionym właścicielem. Ostatnie 3,4 kilometra to ponownie czas względnego odpoczynku na łatwiej przyswajalnym średnim poziomie 8,7 %. Na szczycie byłem już 75. ze stratą 44:14 do trójki liderów (Fontana, Negrini, Bażenow). Sam podjazd pod Mortirolo zajął mi 1h 08:03 (średnia prędkość 10,93 km/h) co okazało się nawet 56 czasem tego odcinka. Jeszcze lepiej pojechał Piotrek, który tradycyjnie spokojnie zaczynając ściganie do Mazzo przyjechał blisko 14 minut później, lecz pod Mortirolo wdrapał się w czasie 1h 07:48. Jak zwykle mój kolega dobrze rozłożył swe siły i ostatecznie na metę w Aprice wpadł 109. już tylko osiem minut za mną.

Co ciekawe po minięciu passo Foppa nie dane nam było odpocząć na zjeździe. Najpierw trzeba się było przez blisko pół godziny pomęczyć na krętych, wąskich oraz pagórkowatych drogach płaskowyżu, który położony jest na wysokości ponad 1800 metrów n.p.m. Dopiero po minięciu osady Trivigno przyszedł czas na zjazd do Apriki (1176 m. n.p.m.), który częściowo pokrywał się z czekającym nas jeszcze zjazdem z Valico San Cristina. Do Apriki dotarłem w czasie 5h 40:06 (minus 5:16 zgubione na starcie) co dawało mi w tym momencie 69 lokatę wśród „granfondistów”. Niemniej po pokonaniu 152 kilometrów trasy i blisko 3500 metrów przewyższenia przy temperaturze 26 stopni mój silnik zaczął się już nieco przegrzewać. Tymczasem do pokonania mieliśmy jeszcze solidną rundkę o długości dwudziestu kilometrów ze stromym 7-kilometrowym podjazdem pod Valico San Cristina (1427 m. n.p.m.) na deser. Kilka pozycji straciłem na sześciu kilometrach zjazdu w kierunku Tresendy. Zjazd ten jakkolwiek szeroki wbrew pozorom nie należał do przyjemności gdyż trwały na nim roboty drogowe. W pewnym momencie z owej głównej drogi trzeba było zboczyć na wąską, leśną alejkę by zacząć ostatnią tego dnia katorgę.

Podjazd pod San Cristina od tego miejsca ma tylko 6,8 km, lecz przy średnim nachyleniu 9,5 % oraz max. 16 % śmiało może uchodzić za „mniejszego brata” Mortirolo. Zresztą potrafił on pogrążyć nawet tej miary mistrza co Miguel Indurain. Na ostatnich kilkunastu kilometrach wspomnianego przeze mnie etapu Giro 1994 „Big Mig” zmożony stromizną „Krystyny” stracił do szalejącego Marco Pantaniego aż trzy i pół minuty! Ja również przeżywałem tu od połowy podjazdu ciężkie chwile. Chcąc nie chcąc w pewnym momencie wrzuciłem tryb „32” i na miękko z wolna przemierzałem kolejne, coraz „dłuższe” kilometry wyglądając końca tego podstępnego podjazdu. Oczywiście straciłem jeszcze kilka pozycji i na górze byłem 79. Do mety pozostało jeszcze siedem kilometrów, z czego sześć na zjeździe. Ostatnie dziesięć minut z hakiem wysiłku i koncentracji i w końcu upragniona meta. Z wyniku byłem zadowolony. Realnie uzyskałem 79 czas tzn. 6h 37:14 (średnia 25,98 km/h).

W wyścigu zająłem 86 miejsce z czasem 6h 42:30, a to przez nasze dalekie miejsca na starcie. Mniejsza o szczegóły. W swoim przypadku miejsce wśród 15-20 % najlepszych uczestników uważam za bardzo dobre, szczególnie że średni poziom włoskich imprez wydaje mi się być wyższy niż choćby francuskich zawodów spod znaku „cyclosportive”. Cały wyścig podobnie jak GF Campagnolo wygrał Rosjanin Aleksander Bażenow o 2:40 przed Giannim Fontaną i 5:36 przed Emanuele Negrinim. Za nami był pełen tydzień pięknych przygód i drugi niezapomniany wyścig po legendarnych przełęczach. A przed nami trzeci tydzień naszego prywatnego Giro i najdłuższy maraton na rowerze, ale o tym opowiem w trzecim odcinku swej mini-powieści.

Napisany w 2005-12 Gran Fondo | Możliwość komentowania Gran Fondo Pantani została wyłączona

Gran Fondo Campagnolo – cz. II

Autor: admin o 15. czerwca 2008


Jak miało się jednak okazać to nie pozostały do przejechania dystans, ani też trzy czekające nas jeszcze przełęcze dały się wszystkim najbardziej we znaki. W Cencenighe na wysokości nad poziom morza zbliżonej do tej w Zakopanem świeciło słońce przy temperaturze 16 stopni. Osiem kilometrów dalej w położonym blisko 400 metrów wyżej Falcade temperatura pozostawała bez zmian i nic jeszcze nie zapowiadało załamania pogody. Do tej miejscowości dojechałem w czasie niemal równych pięciu godzin na 178 miejscu. Do passo Valles, będącej najwyższym punktem trasy całego wyścigu pozostawało jednak ponad jedenaście bardzo ciężkich kilometrów o przewyższeniu 840 metrów. Zmęczenie po raz pierwszy dało mi o sobie znać, a do tego jeszcze pojawiły się opady deszczu. Przejechanie odcinka z Falcade na przełęcz Valles zajęło mi nieco ponad godzinę. W tym czasie temperatura zleciała z 16 do zaledwie 6 stopni, zaś deszczyk zmienił się w chłodną ulewę co wielu uczestników zmusiło do postojów na poboczu drogi i wdziania czegoś cieplejszego jeszcze przed końcem wspinaczki. Ja postanowiłem nie wybijać się ze swego i tak słabnącego rytmu, więc na przełęcz dotarłem ubrany na krótko. Tam jednak zanim rzuciłem się na bufet podciągnąłem rękawki i nogawki oraz ubrałem na siebie co tylko miałem w kieszeniach. Na bufecie też się nie spieszyłem i poza skosztowaniem standardowych przysmaków tutejszej kuchni wypiłem jeszcze dwa kubki gorącej kawy. Po trwającym prawie siedem minut postoju byłem gotów do dalszej jazdy w warunkach pogodowych rodem z przedwiośnia czy późnej jesieni.

Na początek czekał mnie blisko 7-kilometrowy zjazd ku drodze S50 prowadzącej z Predazzo na passo Rolle. Mimo koniecznej w tych warunkach ostrożności momentami przekraczałem 50 km/h jadąc w strumieniu wody. Ta prędkość wystarczała do spotęgowania uczucia chłodu i tak już dokuczliwego z uwagi na wszechogarniającą wilgoć. Zjazd kończy się nieco powyżej miejscowości Paneveggio. Po skręcie w prawo zacząłem z pozoru łatwy podjazd pod passo Rolle. W pełnej wersji czyli od Predazzo to ładny, choć niezbyt stromy kawał góry. Natomiast w opcji czyli od bivio Valles to tylko 6,6 km przy średnim nachyleniu 6,1 %. Niemniej cały 29-minutowy podjazd musiałem pokonać w ulewnym deszczu. Człowiek nasiąka wodą i ma wrażenie, że wwozi do góry więcej kilogramów. Moja średnia prędkość na tym odcinku to 13,7 km/h. Z pewnością niezbyt imponująca, ale był to już 150 kilometr trasy. Na przełęczy Rolle pogoda była jeszcze gorsza niż na Valles. Temperatura ledwie 4 stopnie i do tego mgła.

W takich warunkach zacząłem najdłuższy ze wszystkich sześciu zjazdów. W normalnej sytuacji uznałbym, że już prawie wszystkie przeszkody za nami czyli wystarczy tylko sturlać się do Ponte d’Oltra (410 m. n.p.m.) i jakoś pokonać ostatnią przeszkodę w postaci Croce d’Aune. Normalnie bowiem na tym wiodącym cały czas w dół 39-kilometrowym odcinku można by zjeść „małe co nieco”, odpocząć w kołach rywali i tym sposobem zebrać siły na finał. Jednak przy tej pogodzie zjazd ten okazał się nieomalże walką o przetrwanie. Tym bardziej, że gnaliśmy w dół przy otwartym ruchu drogowym i najlepiej trzymać się swego pasa drogi. Szczególnie przy przejeździe przez miasteczka takie jak w San Martino di Castrozza czy też Fiera di Premiero, bo inaczej można wpaść na jakiś samochód czy wielki autobus z turystami. Szczęśliwie byłem odpowiednio ubrany i na zjeździe minąłem nawet kilkadziesiąt bardziej wyziębionych osób.

Za miejscowością Imer (177,5 km) musiałem się jednak na chwilę zatrzymać z uwagi na skórcze. W ten sposób straciłem „miejscówkę” w swojej grupce i po minucie czy dwóch złapałem kolejny taki „pociąg” do Feltre.

Z nowymi towarzyszami niedoli dojeżdżam do podnóża ostatniej przełęczy. Croce d’Aune w odróżnieniu od Duran, Staulanzy, Valles czy Rolle nie zapisała się jakoś szczególnie w historii Giro d’Italia. Niemniej ta wznosząca się niewiele ponad 1000 metrów nad poziom morza przełęcz zapisała się w dziejach włoskiego i światowego kolarstwa z innych ważnych względów. To na zboczach tej góry ówczesny kolarz, a wkrótce założyciel najsłynniejszej w świecie fabryki osprzętu rowerowego czyli Tullio Campagnolo uznał, że trzeba znaleźć sposób na to by mniej męczyć się przy jeździe pod górę i w efekcie wpadł na pomysł swojej pierwszej przerzutki.

Na początku tego wzniesienia udaje mi się zgubić większość „sąsiadów”. Później spory kawałek podjazdu przejechałem w towarzystwie pewnego Włocha, który zainteresowany przybyszem z dalekiej Polski starał mi się pomóc swym doświadczeniem. Massimo potwierdził to co wiedziałem w teorii czyli że trudniejsza jest druga połówka wspinaczki, a szczególności trzeci kilometr od końca. Ten fragment przebyliśmy razem, ale wkrótce i tak nieznacznie mi odjechał. Cóż po blisko dwustu kilometrach mordęgi każdy radzi sobie po swojemu i lepiej trzymać swój rytm niż za wszelką cenę walczyć o utrzymanie koła nieco mocniejszego kolegi-konkurenta. Z późniejszych analiz wynika, iż mój przewodnik na mecie zjawił się 2:23 przede mną, ale tylko dwadzieścia sekund zyskał na samym podjeździe. Zjazd wiódł przez naszą Pedavenę, ale stamtąd bynajmniej nie najkrótszą drogą do Feltre, lecz musieliśmy odbić na wschód ku Foen. Tam praktycznie już na płaskim terenie złapało mnie trzech-czterech gości. Pchany siłą woli i mamiony bliskością mety mogłem jeszcze w miarę szybko jechać, ale nie na tyle by samotnie uciekać przed kilkuosobową grupką pościgową. Postanowiłem zawalczyć z nimi na finiszu, lecz po wjeździe do Feltre czekała mnie niemiła niespodzianka.

W centrum miasta musieliśmy skręcić w lewo i przez średniowieczną bramę wjechać na stare miasto by ostatnie kilkaset metrów pokonać po kostce i pod górę po wąskiej uliczce znanej nam z sobotniego spaceru. W mojej grupce każdy finiszował na swój sposób. Nie było już zaciętej walki o pozycje. Minęliśmy linię mety na rynku w kilkusekundowych odstępach. Ja dotarłem do kresu tej niesamowitej podróży w czasie realnym czyli od przekroczenia linii startu: 8 godzin 56 minut i 32 sekundy (czas wyścigu 9h 00:51). To daje mi 164 miejsce w wyścigu, lecz de facto 155 czas przejazdu. Jak się okazało był on blisko dwie godziny gorszy od zwycięzcy Rosjanina Aleksandra Bażenowa z zespołu Guru Parkpre Selle Italia. Co ciekawe ten niby-amator dwa tygodnie później na Mistrzostwach Rosji ze startu wspólnego przegrał tylko z Siergiejem Iwanowem. Natomiast we wrześniu godnie reprezentował swój kraj podczas Mistrzostw Świata w Varese zajmując 27 miejsce ze stratą 3:24 do Alessandro Ballana.

Za metą postanowiłem wstrzymać się z wyprawą na stołówkę i zaczekać na Piotra, który podczas tego wyjazdu wyjątkowo oddał mi palmę pierwszeństwa czy jak kto woli fotel lidera w naszej dwuosobowej drużynie. Niepokojąco dłużący się czas oczekiwania spędziłem na przyglądaniu się pracy hałaśliwego wodzireja o wyglądzie porucznika Kojaka i oklaskiwaniu zwycięzców poszczególnych kategorii, którzy za swe indywidualne bądź zbiorowe dokonania odbierali nagrody rzeczowe w postaci sprzętu kolarskiego. W międzyczasie do mety dotarli też trzej panowie Pinarello, w tym 46-letni Fausto – obecny właściciel fabryki rowerów, którą na świecie rozsławił przede wszystkim Miguel Indurain. W końcu na mecie ujrzałem znajomą sylwetkę kolarza z Pruszkowa w stroju Caisse d’Epargne.

Jak się okazało Piotrek na trasie przeszedł nad wyraz ciężką próbę charakteru. Podjeżdżając pod passo Valles około dwadzieścia minut po mnie złapał „gumę” co przy tej pogodzie było fatalne w skutkach. Kilkanaście minut potrzebował na rozgrzanie dłoni aby móc w ogóle zabrać się do pracy. Oczywiście sama zmiana dętki również nie mogła przebiec tak sprawnie jak w normalnych okolicznościach. Do tego zziębnięty owym przymusowym postojem trafił na jeszcze gorszą pogodę na passo Rolle. Jakieś pół godziny po moim przejeździe zamiast ulewy padał tam już śnieg z deszczem. Przemarznięty do szpiku kości Piotrek pokonał jednak te wszystkie przeciwności losu i dotarł do mety w czasie 10h 14:33. W ten sposób obaj przetrwaliśmy swą kolarską Golgotę i w myśl powiedzenia „co cię nie zabije, to cię wzmocni” z nadzieją mogliśmy patrzeć na kolejne dwa tygodnie wspinaczek, w tym pozostałe nam do przejechania wyścigi – najtrudniejszy test był już za nami. Aha za rok nie będzie już GF Campagnolo, choć tego rodzaju wyścig na tej samej trasie i o tej samej porze roku odbędzie się. Kto jednak będzie chciał przeżyć podobną do naszej przygodę będzie musiał szukać jej pod hasłem GF Sportful – bowiem jej nowym sponsorem tytularnym został właśnie ów producent odzieży sportowej.

Napisany w 2005-12 Gran Fondo | Możliwość komentowania Gran Fondo Campagnolo – cz. II została wyłączona

Gran Fondo Campagnolo – cz. I

Autor: admin o 15. czerwca 2008

W niedzielny poranek jak zwykle przy takiej okazji pobudkę mieliśmy przed brzaskiem, a śniadanie około 5:30. O tej porze dnia człowiek chętniej by się przykrył kołdrą i przewrócił na drugi bok, ale niestety starty imprez w stylu Gran Fondo są wyznaczane w godzinach 7:00 – 7:30. Rozum podpowiada by dobrze się najeść przed maratońskim dystansem i wszystkimi czekającymi nas podjazdami, ale żołądek jest jeszcze „zaspany” i nie przyswaja z ochotą większej ilości pożywienia. Po śniadaniu oraz drobiazgowym dobraniu strojów i wszelkiej maści zapasów po szóstej wyjechaliśmy z naszej bazy w Pedavenie do Feltre na start wyścigu pośród rzeszy 3.500 uczestników.

Organizatorzy przewidzieli dla wszystkich dwie trasy. Łatwiejsza zwana Medio Fondo liczyła 110 kilometrów okraszonych ledwie dwoma podjazdami: passo Cereda (1369 m. n.p.m. na 58 km – będącą przedłużeniem „naszej” Forcella Franche) oraz Croce d’Aune (1015 m. n.p.m., na 95 km). Trudniejsza czyli Gran Fondo była czymś dla ludzi szukających prawdziwych wyzwań. Nawet najbardziej wybrednych może bowiem zadowolić dystans 216 kilometrów z sześcioma górami. Czekały nas kolejno: Forcella Franche (992 m. n.p.m., na 43 km), passo Duran (1605 m. n.p.m., na 69 km), Forcella Staulanza (1775 m. n.p.m., na 89 km), paaso Valles (2032 m. n.p.m., na 136 km), passo Rolle (1970 m. n.p.m., na 149 km) i w końcu wspomniane już passo Croce d’Aune (na 201 km). Po powrocie do kraju i zrzuceniu danych z licznika na domowy komputer dowiedziałem się, że te wszystkie podjazdy złożyły się na łączną sumę przewyższeń rzędu 5283 metrów!

Nasze numery startowe czyli 2983 i 2984 oznaczały, że na starcie musieliśmy stanąć bliżej końca niż początku stawki. Jak się okazało z całego peletonu 1624 śmiałków podjęło próbę przejechania najtrudniejszego z włoskich Gran Fondo, zaś na metę dotarło nas jedynie 1286. Początkowe 38 kilometrów prowadziło w terenie pagórkowatym z tendencją wznoszącą do osady California położonej przeszło 300 metrów wyżej niż Feltre. Ten fragment trasy dla uczestników startujących klika minut po rywalach z pierwszego szeregu to ciągły slalom celem odrobienia wielu pozycji. Mamy tu jednak pewien dylemat taktyczny. Z jednej strony nie należy szaleć na takim zapoznawczym odcinku, aby w miarę wypoczętym dojechać do prawdziwych gór. Z drugiej strony jednak warto możliwie szybko znaleźć się w grupie kolarzy na zbliżonym do swego poziomie. Przy starcie z odległych pozycji ciężko pogodzić te dwie racje. Dodam tylko, że Piotr zdaje się być zwolennikiem pierwszej opcji, zaś ja drugiej. Dlatego też na trasach tego rodzaju wyścigów jeździmy osobno, każdy w właściwym sobie stylu i spotykając się przez chwilę jedynie wówczas gdy zdarza mi się „przeholować”. Nasz pierwszy podjazd czyli Forcella Franche liczył sobie 6,8 km przy średnim nachyleniu 6,6%. Poszedł mi dość sprawnie tzn. w tempie ponad 17 km/h.

Na górze chcąc kontynuować udział w Gran Fondo należało skręcić w prawo i zacząć zjazd do Agordo, gdzie na drugim tego dnia punkcie pomiaru czasu byłem 348. Ten wstępny fragment trasy przejechałem ze średnią prędkością blisko 29 km/h. Po nim czekała nas sekwencja podjazdów pod Duran i Staulanzę, znana nam z maja 2007 roku czyli trasy Gran Fondo Dolomiti Stars. Musiałem na chwilę przystanąć by zdjąć z siebie część ciuchów. Minęła godzina dziewiąta i robiło się coraz cieplej, a wiedziałem, że szczególnie pierwsze z powyższych wzniesień potrafi zgrzać. Tym razem byłem jednak byłem tego podjazdu znacznie lepiej przygotowany i jechało mi się świetnie. Na podjeździe pod Duran (12,5 km przy 7,9 %) przeszedłem chyba samego siebie. Podjechałem na przełęcz w średnim tempie 14 km/h co dało mi na tym odcinku 78. czas pośród wszystkich uczestników. Dzięki temu awansowałem już na 187. miejsce w całej stawce. Można powiedzieć, że zameldowałem się w swojej „okolicy” jeśli chodzi o prezentowany poziom sportowy.

Do mety pozostawało jeszcze blisko 160 kilometrów, lecz peleton rozciągnął się już na tyle mocno, że o kolejne awanse nie było łatwo. Po technicznym zjeździe do Dont od razu przyszedł czas na podjazd pod Staulanzę (12,7 km przy 6,6 %). Przełęcz ta jest wyżej położona niż jej poprzedniczka, ale sam podjazd mimo podobnej długości oraz stromego pierwszego kilometra jest łatwiejszy niż Duran. W drodze na szczyt minęliśmy kurort Zoldo Alto gdzie Paolo Savoldelli wygrał etap podczas Giro d’Italia 2005. Udało mi się wjechać na przełęcz w średnim tempie 14,8 km/h i nieznacznie poprawić zajmowaną pozycję. Teraz czekało nas jednak 27 kilometrów zjazdu do podnóża passo Valles. Z początku był to szybki odcinek do Selva di Cadore, na którym udało mi się utrzymać kontakt z kilkunasto-osobową grupką niezłych ścigantów. Niestety „puściłem koła” na serpentynach pomiędzy Selvą a Caprile. Co prawda od ubiegłego roku znacznie poprawiłem swe kiepskie umiejętności zjazdowe i nie traciłem już 2-3 minut do najlepszych na każdych 10 kilometrach zjazdów, ale odpuszczenie tej grupy na jakieś 30 sekund i tak okazało się brzemienne w skutkach. Za Caprile czekał mnie bowiem 13-kilometrowy odcinek przez Alleghe do Cencenighe. Prowadził on co prawda lekko w dół, ale samotna jazda w wietrznej dolinie nieco mnie wymęczyła przed pozostałymi stu kilometrami wyścigu.

Napisany w 2005-12 Gran Fondo | Możliwość komentowania Gran Fondo Campagnolo – cz. I została wyłączona

L’Etape du Tour – cz. II

Autor: admin o 16. lipca 2007


Wzniesienie to zaczynało się tuż za miejscowością Mauleon-Barousse, która powitała uczestników L’Etape du Tour odświętnie i kolorowo. Podjazd ten został odczarowany przez kolarzy zawodowych dopiero w ubiegłym roku podczas czerwcowego wyścigu Route du Sud i co godne podkreślenia górską czasówkę z metą na tej przełęczy wygrał wówczas nasz Przemysław Niemiec. Pierwsza 7,5-kilometrowa część podjazdu okazała się stosunkowo łatwa o średnim nachyleniu zaledwie 3,2 %. Tempo naszej jazdy było jednak na tyle wysokie, że już w tym miejscu moja grupka rozsypała się i znalazłem się na jej czele w towarzystwie trzech najmocniejszych kompanów. Zabawa skończyła się w punkcie zwanym Granges de Crouhens gdzie po minięciu mostku na rzeczce Ourse de Ferrere gdzie po skręcie w lewo od razu trzeba się było zderzyć ze stromą ścianą o nachyleniu co najmniej 10%. Stąd już każdy z nas jechał własnym tempem. Ja przepychając najlżejsze ze swych przełożeń czyli 39 (duża) x 27 (mała) starałem się nie tracić kontaktu ze swoimi „sąsiadami”. Wszyscy mieliśmy mniejsze i większe kryzysy walcząc o utrzymanie swojego rytmu jazdy.

Nic dziwnego bowiem byliśmy już po 150 kilometrach jazdy, a tu tymczasem przyszedł czas na zmierzenie się z 7,5-kilometrowym odcinkiem o średnim nachyleniu pomiędzy 8 a 11 % i z maksymalną stromizną 14%. Podjazd prowadził drogą średniej jakości, zaś temperatura była już wysoka gdy na jednym z wiraży zauważyłem sporą warstwę smoły. Przyszło mi na myśl, że jadąc zbyt wolno można by się z tym miejscu przykleić do tej mocno łatanej szosy. Zmęczenie narasta z każdym kilometrem, a tu tymczasem wyprzedza mnie przeszło 50-letni Francuz narzekając, że po raz ostatni w życiu tak się katuje w tej imprezie. Mój Boże pozazdrościć tylko takiej kondycji w tym wieku. Męki skończyły się około 3 kilometry przed szczytem w miejscu gdzie szosa została przekuta między skałami. Ostatni odcinek podjazdu poprowadzony wśród wysokogórskich łąk również nie należał do łatwych, lecz świadomość bliskości przełęczy dodawała tylko sił. Na szczycie po raz drugi zatrzymałem się na bufecie zrobić zapasy, które miały mi wystarczyć na ostatnie 37 kilometrów trasy.

Początek zjazdu czyli pierwsze 5,5 kilometra do wioski Bourg-d’Oueil wiodło po nowiutkiej, lecz bardzo wąskiej drodze. Poza tym nie było tam żadnych barierek oddzielających pobocze drogi od stromego stoku po naszej prawej ręce. Na szczęście nie była to przepaść. Niemniej w zjeżdżaniu, w tym przede wszystkim składaniu się w zakręty przeszkadzał porywisty wiatr. Środkowa 6-kilometrowa faza zjazdu wiodąca przez Mayregne aż do wioski Saint Paul-d’Oueil była znacznie bardziej płaska przez co trzeba tu było nieco „pokręcić”. W końcu ostatnie 3 kilometry tego długiego zjazdu znów było bardzo strome i przez to szybkie. Trzeba było uważać i zadbać o swe bezpieczeństwo. Przyznam, że skończyłem ten zjazd z bolącymi dłońmi i krzyżem. Podobnie jak na zjeździe na Portet-d’Aspet również tutaj prosto ze zjazdu wjeżdżało się na „przeciwstok” w postaci kolejnej przełęczy czyli w tym przypadku wschodniej strony Col de Peyresourde.

Na wzniesienie to wypadaliśmy niespełna kilometr przed miejscowością Saint-Aventin czyli około 10 kilometrów przez wierzchołkiem przełęczy. W praktyce mieliśmy więc do pokonania m/w dwie-trzecie pełnej wersji tego podjazdu, który w swej klasycznej formie zaczyna się w bardzo zasłużonym dla historii Tour de France miasteczku Bagneres-de-Luchon. Ów ostatni podjazd sam w sobie byłby całkiem przyjemny gdyby nie dystans, który wszyscy mieli już w nogach. Ot taki średniak pośród wielkich i sławnych przełęczy. Średnie nachylenie około 6,5 %, najtrudniejszy kilometr na poziomie 8%, lecz nie brakło też krótkich fragmentów na złapanie oddechu. Pozostawało już tylko trzymać swój rytm, modlić się by starczyło paliwa na ostatnie trzy kwadranse męczarni i zerkając na tablice oraz napisy na drodze odliczać ostatnie kilometry wspinaczki. Tu też każdy wokół mnie jechał swoje. Na ostatnim kilometrze pozytywnie zaskoczyła mnie liczba kibiców. Przybyli oni w to miejsce najpewniej aby dopingować swych bliskich, lecz prawdę powiedziawszy zagrzewali każdego do wzmożonego wysiłku, w razie potrzeby „częstowali” wodą, a poza tym niektórzy informowali też nas o zajmowanej pozycji na trasie.

Gdy wjechałem na przełęcz zerknąłem na licznik, który pokazał mi czas jazdy 7 godzin 45 minut z sekundami. Dodam, że przed wyścigiem wyznaczyłem sobie 8 godzin jako orientacyjny czas, w którym powinienem ukończyć całe zawody. Postanowiłem bardziej zaryzykować na tym zjeździe tym bardziej, że nie był on zbyt trudny technicznie. Jednak aby dopiąć swego musiałbym pokonać ostatnie 11,5 kilometra w mniej niż kwadrans. Byłoby to może i realne gdyby do mety pozostawał już tylko cały czas zjazd. Niemniej droga wiodła w dół tylko przez 7,5 kilometra do miejscowości Estarvielle. Ostatnie 4 kilometry wiodły już był w terenie pagórkowatym więc tempo musiało spaść. Znalazłem się w gronie kilku osób, które wyprzedziły mnie na zjeździe. Na ostatnim kilometrze pozostało mi tylko wykrzesać z siebie resztki sił po to by wygrać finisz z tej małej grupki. Ostatecznie jak się okazało linię mety minąłem na 313 miejscu (104. w kategorii wiekowej 30-latków) w czasie 8h 25:09. Biorąc zaś poprawkę na spóźniony start tak mój jak i wielu innych uczestników realnie uzyskałem czas 8h 01:15 (przeciętna 24,872 km/h) co dało mi 325 wynik na trasie.

Moi koledzy dotarli do mety jakieś 15-20 minut przede mną. Daniel, który dłuższy czas jechał w czołowej „setce”, lecz zapłacił odwodnieniem za przeoczenie jednego z kluczowych bufetów ostatecznie uzyskał realny czas 7h 43:33 i wynik nr 189. Natomiast Piotr poobijany i oszlifowany był niewiele od niego gorszy finiszując z czasem 7h 46:45 co było 212 wynikiem dnia. Wyścig ukończyło w sumie 4655 spośród około 6500 uczestników. Ostatni zawodnicy dotarli do Loudenvielle przeszło dwanaście i pół godziny po wyruszeniu z Foix. Moim zdaniem właśnie ci „maruderzy” są najbardziej godni podziwu. To oni wycierpieli na trasie najwięcej, siedząc w siodełku od rana do wieczora i pokonując najtrudniejsze fragmenty podjazdów w tempie piechura, zaś czasami pewnie idąc z rowerem. Z reporterskiego obowiązku dodam, że wyścig wygrał francuski ex-profesjonał Nicolas Fritsch. Ten sam, który przed pięcioma laty minimalnie przegrał rywalizację z naszym Piotrem Wadeckim o drugie miejsce w klasyfikacji generalnej Tour de Suisse. Pokonał on blisko dwustukilometrową trasę o łącznym przewyższeniu 4380 metrów w czasie 6h 21:19 i o ponad jedenaście minut wyprzedził swych rodaków Philippe Argans i Michela Roux. Dla porównania tydzień później podczas wielkiego Tour de France Kazach Aleksander Winokurow – wspomagany czerwonymi krwinkami obcego pochodzenia – ten sam etap przejechał w czasie 5h 34:28.

Tuż po przekroczeniu linii mety trzeba było się rozstać się z „wypożyczonym” przy akredytacji chipem do pomiaru czasu, ale w zamian każdy z nas otrzymywał od wolontariusza pamiątkowy medal świadczący o ukończeniu tegorocznej edycji tego wyścigu. Chwilę później opłacało się wykorzystać otrzymane we Foix kupony i „nabyć” za nie w bufecie „małe co nieco” do picia i jedzenia. Odszukałem też za metą skrajnie wyczerpanego Daniela, który dochodził do siebie w towarzystwie swojej rodzinki. Mój imiennik był wyraźnie zawiedziony swym wynikiem. Za błąd taktyczny czy też chwilę nieuwagi na jednym z bufetów zapłacił odwodnieniem. Stracił przez to jakieś 10-15 minut i zarazem szansę na wywalczenie miejsca w pierwszej „100”, które było z pewnością w zasięgu „orlika” z Kaszub. Odpocząłem sobie trawce i w cieniu drzewa jakieś pół godzinki i po godzinie 16-tej postanowiłem się wycofać z zatłoczonej mety na miejsce naszej zbiórki wyznaczone przez naszego gospodarza Allana i dwójkę jego przyjaciół.

Trzeba było jeszcze przejechać dalsze 10 kilometrów przez Adervielle i Avajan do miejscowości Borderes-Louron. Po przyjechaniu na miejsce gdzie zaparkowane były „nasze” samochody miałem aż nadto czasu by odpocząć, wziąć prysznic w pobliskim hoteliku, przebrać się, zapakować rower do samochodu i w końcu podzielić się wrażeniami z wyścigu z naszymi kierowcami. Kolejni zawodnicy z naszego „zaciągu” spływali na to miejsce nieśpiesznie tak, iż w drogę powrotną mogliśmy wyruszyć dopiero grubo po godzinie 19-tej. Powrót zajął nam przeszło trzy godziny poniekąd z tego powodu, iż musieliśmy w pewnym momencie zjechać z naszego szlaku aby zabrać z drogi Brytyjkę, która wycofała się na trasie wyścigu. Ostatecznie dotarliśmy do L’Alpage około godziny 23:00. Czekała nas jeszcze kolacja przygotowana przez Allana, która co chyba nie trzeba dodawać smakowała nam bardzo po tak wzmożonym wysiłku. Atmosfera przy naszym brytyjsko-polskim stole była wesoła, bowiem prawie wszyscy ukończyliśmy tą jedną z najtrudniejszych imprez dla kolarskich amatorów. Dodam tylko nie bez satysfakcji, że to my przybysze z kraju nad Wisłą byliśmy królami podwórka. Obaj z Piotrem uzyskaliśmy bowiem czasy lepsze od naszych kolegów z Anglii i Szkocji.

Napisany w 2005-12 Gran Fondo | Możliwość komentowania L’Etape du Tour – cz. II została wyłączona

L’Etape du Tour – cz. I

Autor: admin o 16. lipca 2007

Jak się okazało Alan nie był jedynym Anglikiem w tym rejonie oferującym tego rodzaju usługę. Następnego dnia rano w drodze do Foix zatrzymaliśmy się na kilka minut w Les Cabannes gdzie dołączyły do nas dwie dalsze furgonetki prowadzone przez kolegę i koleżankę Alana. Tym samym udaliśmy się do Foix w sile przeszło dwudziestu śmiałków płci obojga. Start wyścigu zaplanowany został na godzinę 7:00. Dlatego zbudzić trzeba się było tuż po 4:00. Z L’Alpage musieliśmy bowiem wyruszyć około 5:00 po to by do obrzeży Foix spokojnie dojechać na m/w 6:00. Stamtąd zaś już na rowerach dostaliśmy się do centrum miasta na miejsce startu. Otwarcie stref startowych zostało przewidziane na czas między 5:00 a 6:30. Spóźniwszy się można byłoby stanąć jedynie na końcu długiego ogonka wszystkich uczestników. Daniel, który zatrzymał się we Foix był na starcie wcześniej od nas. Umożliwiło mu to zajęcie jednego z lepszych miejsc w naszej trzeciej strefie i w efekcie start tylko dwie minuty po pierwszych uczestnikach. My stanęliśmy zaś gdzieś w środku naszej zony przez co mogliśmy wystartować około czterech minut po wystrzale startera. Pierwsze szeregi tradycyjnie zarezerwowane są dla faworytów wyścigu takich jak choćby późniejszy zwycięzca i ex-profesjonał Nicolas Fritsch czy VIP-owie śród nich w tym roku m.in. dawne sławy zawodowego peletonu Greg Lemond i Abraham Olano.

Wszystkich nas nieco zziębniętych na starcie czekała już wkrótce 199-kilometrowa próba sił i charakteru na pirenejskim szlaku. Po drodze pięć przełęczy czyli Col de Port (1249 m. n.p.m. – na 31 kilometrze), Col de Portet-d’Aspet (1069 m. n.p.m. – na 103 km), Col de Mente (1349 m. n.p.m. – na 117 km), Col du Port de Bales (1755 m. n.p.m. – na 163 km) i Col de Peyresourde (1569 m. n.p.m. – na 188 km). Na trasie były przewidziane trzy duże bufety (tzn. z napojami i żywnością). Pierwszy w Saint-Girons na 69 kilometrze, zaś dwa kolejne na przełęczach Mente i Port de Bales. Czwarty czekał zaś na wszystkich bohaterów dnia już na mecie w Loudenvielle. Słabiej przygotowani uczestnicy musieli natomiast uważać na dwie strefy eliminacyjne wyznaczone we wspomnianym już Saint-Girons i Estenos na 133 kilometrze. Dodam jednak, że limity czasu były „wyrozumiałe” dla ludzkich słabości bowiem do Saint-Girons trzeba było przyjechać przed godziną 10:50, zaś do Estenos przed 14:30.

Pierwsza część wyścigu aż do Tarascon-sur-Ariege (474 m. n.p.m.) przebiegała po terenie pagórkowatym z delikatną tendencją zwyżkową. Podczas tych zapoznawczych 15 kilometrów należało rozważnie przemieszczać się do przodu, lecz jednocześnie uważać na siebie w wielkim peletonie pełnym samych ambitnych amatorów o różnej technice i zwyczajach jazdy. Po minięciu Tarascon-sur-Ariege trzeba było skręcić w kierunku zachodnim gdzie czekał nas pierwszy z pięciu podjazdów czyli Col de Port (17 km przy średnim nachyleniu 4,6 %). Zgodnie z oczekiwaniami wzniesienie to było co prawda długie, lecz stosunkowe łatwe czyli szybkie. Niewiele było na nim odcinków „trzymających”, a do tego zdarzały się jeszcze fragmenty niemal zupełnych wypłaszczeń. Dlatego też na całej górze w użyciu miałem przełożenie 39 x 21 czy tam gdzie było łatwiej nawet 39 x 19. Zgodnie z planem starałem się utrzymywać puls na maksymalnym poziomie 160-165 bpm.

Mimo dość oszczędnej jazdy na całym podjeździe wyprzedzałem kolejnych „rywali” i na górze złapałem już koła ludzi jadących w tempie zbliżonym do mojego. Oczywiście wiele miejsc i kilka minut straciłem na krętym zjeździe do Massat. Dla przykładu Piotr, który wjechał na przełęcz jak sądzę półtorej czy dwie minuty po mnie dopadł mnie i minął już po 4-5 kilometrach tego zjazdu. Nie da się ukryć, że choć całkiem niezły ze mnie „góral” to jednocześnie wyjątkowo nędzny „zjazdowiec”. Nie ukrywam, że podczas tego rodzaju wyścigów najwięcej obaw mam na pierwszym zjeździe gdy mi przychodzi gnać na złamanie karku przy niezbyt jeszcze rozrzedzonej stawce z masą szybszych rywali na plecach. Nieco na usprawiedliwienie mogę tylko wspomnieć, iż tego dnia na zjazdach musiałem zachować szczególną ostrożność z uwagi na drobną usterkę manetki przedniego hamulca przez co w 100% polegać mogłem tylko na hamulcu tylnym.

Na szczęście po zjeździe udało mi się złapać ogon jakiejś grupki. Ta grupka złapała kolejną itd. itd. Tym sposobem po kilkunastu kilometrach znalazłem się na końcu już wcale niemałego peletonu, który po jakimś czasie w dolinie rzeki Arac złapał kolejną grupę podobnych rozmiarów. Oczywiście momentami trzeba było zachować czujność i kilometrowym zrywem przeskoczyć między pękniętymi częściami takiego dużego peletonu. Koniec końców zanim dojechaliśmy do podnóża Portet-d’Aspet zdążyłem się zorientować, że wokół mnie są ludzie których mijałem tuż przed szczytem Col de Port przez co miałem pewność, iż straty poniesione na pierwszym zjeździe zostały już odrobione.

Oczywiście ów najdłuższy płaski odcinek tej imprezy rozciągający się od 44 do 97 kilometra trasy trzeba było rozsądnie wykorzystać. Był to właściwy czas na sięgnięcie do kieszonek po pierwsze zapasy żywności zanim wyścig wkroczy w swą decydującą fazę. Ja przy sobie miałem dwa bidony o pojemności 750 ml, a także jakieś ciastko, baton energetyczny i sześć kupionych dzień wcześniej żeli (trojakiego typu, po dwa na każdą z trzech faz wyścigu). Ostatecznie wykorzystałem pięć z sześciu. Postanowiłem też nie zatrzymywać się na pierwszym bufecie w Saint-Girons i skorzystałem jedynie z szerokiej oferty dwóch kolejnych bufetów. Na przełęczach Mente i Port de Bales za każdym razem zatrzymałem się m/w na półtorej czy dwie minuty. W menu owych „restauracji” znajdowały się m.in. ciastka, kawałki bananów i pomarańczy, suszone morele, żele energetyczne i co najistotniejsze woda, cola czy napoje izotoniczne do uzupełnienia bidonów.

Druga góra wyścigu czyli Col de Portet-d’Aspet była na papierze najłatwiejszym z czekających nas pięciu podjazdów. Na dobre wzniesienie to zaczynało się za miejscowością Saint-Lary (nie mająca poza nazwą nic wspólnego z wioską u podnóża góry Pla d’Adet) i liczyło sobie zaledwie 5,5 kilometra. Już na początku podjazdem minąłem postać dobrze znaną mi z ekranu Eurosportu. Był to słynny Bask Abraham Olano o pięć lat starszy i kilka kilogramów cięższy niż w ostatnich chwilach swej kariery zawodowej, ale co sława to sława. Cytując przy tej okazji słowa Hugh Granta z filmu „Notting Hill” wyprzedzanie tego rodzaju „rywala” było dla mnie przeżyciem surrealistycznym, acz miłym. Zadałem sobie pytanie czy aż tak dobrze mi idzie? Wszak Olano w odróżnieniu od Grega Lemonda czy Stevena Rooksa to zaledwie 37-letni gość utrzymujący się przynajmniej do niedawna w bardzo dobrej formie fizycznej. Przecież to do niego, a nie Lance’a Armstronga czy Laurent’a Jalaberta należy nieoficjalny rekord świata w maratonie pośród kolarskich emerytów. Olano w rodzimym San Sebastian przebiegł ów klasyczny dystans poniżej 2 godzin i 40 minut przed dwoma czy trzema laty. W moich oczach jedynym usprawiedliwieniem dla postawy mistrza świata z 1995 roku mógł być fakt, iż jechał w towarzystwie przyjaciela, którego nie wypadało mu gubić. Niemniej kto o tym będzie pamiętał. W annałach wyścigu zostanie zapisane, że Formela, Mrówczyński & Marszałek pokonali Olano, Rooksa i Lemonda!

Ostatnie 2,5 kilometra tego podjazdu były bardzo strome tzn. o średnim nachyleniu około 9%. Na początku tego odcinka zobaczyłem przed sobą Piotra, który jechał w towarzystwie jakiegoś Brazylijczyka. Przyśpieszyłem nieco i dojechałem do swego nieco pokiereszowanego kolegi. Jak się okazało Piotr leżał w kraksie, która wydarzyła się gdzieś w okolicach pierwszego bufetu. Zważywszy, że upadł przy prędkości zbliżonej do 50 km/h miał sporo szczęścia że skończyło się tylko na potłuczeniach i szlifach. Razem dojechaliśmy do szczytu przełęczy i tyle go widziałem już do samej mety wyścigu. Piotr nie zrażony bowiem przykrym zdarzeniem z bufetu pognał w dół we właściwym sobie stylu. Ja zjeżdżałem z Aspet nad wyraz ostrożnie i nie bez przyczyny. Zjazd kilkukilometrowy, szybki i trudny technicznie. Na poboczu wciąż te same kamienne bloki, o które przed dwunastu laty śmiertelnie rozbił się Włoch Fabio Casartelli. Jeden z odcinków tego zjazdu był też nad wyraz stromy dochodzący do 17 %. W końcowej fazie zjazdu kątem oka uchwyciłem białą bryłę skrzydlatego pomnika ufundowanego ku pamięci w/w mistrza olimpijskiego z Barcelony.

Zjazd z przełęczy Aspet po lekkim skręcie w lewo przechodził od razu w podjazd pod trudniejszą przełęcz Mente. Na dzień dobry kilometrowy odcinek o nachyleniu blisko 10 %. Potem kilkaset metrów zjazdu i pozostała rzekłbym zasadnicza część owego podjazdu czyli 7 kilometrów o średnim nachyleniu 8,4 %. Z tego względu Mente należy uznać za najbardziej stromy podjazd na trasie tegorocznego L’Etape du Tour. Całe szczęście, że wzniesienie to nie było zbyt długie, albowiem jego każdy kilometr dawał się we znaki. Powoli dochodziło już południe, więc słońce nieźle już zaczęło przypiekać. Niemniej tym razem warunki były znośniejsze niż przed rokiem na trasie do L’Alpe d’Huez. Jak już wspomniałem na szczycie zatrzymałem się chwilę na bufecie i po około dwuminutowym postoju ruszyłem w dół ku miejscowości Saint-Beat.

Pomny legend jakie słyszałem o niektórych pirenejskich drogach, w tym m.in. o tym właśnie zjeździe znanym z pechowego upadku Luisa Ocany spodziewałem się kolejnego trudnego technicznie zjazdu po niezbyt dobrej jakości drodze. Spotkała mnie jednak miła niespodzianka. Droga była dość szeroka i najwyraźniej w ostatnich latach zmodernizowana, zaś wiraże bezpieczne. Oczywiście i tu straciłem nieco pozycji, ale zważywszy na fakt, iż stawka uczestników była już bardziej rozrzedzona a i ja mam w zwyczaju ze zjazdu na zjazd się nieco rozkręcać straty te nie były szczególnie bolesne. Na 15-kilometrowym płaskim odcinku z Saint-Beat do Mauleon-Barousse znalazłem się w jakiejś około 20-osobowej grupie, w której jak to zwykle bywa chętnych do pracy było ledwie trzech czy czterech. Widząc co się święci również przestałem się zanadto udzielać w dyktowaniu tempa. Postanowiłem się posilić oraz zaoszczędzić siły na najtrudniejszy z czekających nas tego dnia podjazdów czyli niedawno „odkryty” Port de Bales.

Napisany w 2005-12 Gran Fondo | Możliwość komentowania L’Etape du Tour – cz. I została wyłączona

GF Maratona dles Dolomiti

Autor: admin o 1. lipca 2007

W niedzielę 1 lipca czekało na nas nie lada wyzwanie. Na starcie Maratony stanęło blisko 9 tysięcy amatorów kolarstwa, acz niektórzy na poziomie quasi-zawodowym. W sumie trzy trasy do wyboru, wszystkie ze startem w La Villa i metą w Corvara alta Badia. Trasa krótka (percorso corto) ma 55 kilometrów i składa się kilkukilometrowego dojazdu do Corvara alta Badia oraz szlaku nazywanego Sella ronda tzn. polegającego na zrobieniu kółeczka wokół masywu Sella przez przełęcze Campolongo (od północy), Pordoi (od wschodu), Sella (od południa) i Gardena (od zachodu). Trasa średnia (percorso medio) miała 106 km i składała się z całej trasy krótkiej wydłużonej o drugą wspinaczkę pod Campolongo oraz podjazd pod przełęcz Falzarego od strony zachodniej. Natomiast trasa długa (percorso lungo) liczyła sobie 138 kilometrów i w dużej części pokrywała się z trasa średnią. Niemniej po drugim wjeździe pod Campolongo i zjazdowym odcinku w dolinie Livinallongo trzeba było zjechać na południe pokonać niewielki podjazd San Luca, potem znany nam już bardzo trudny Giau oraz Falzarego, lecz od wschodu czyli tak samo jak na majowym GF Dolomiti Stars. Trasy średnia i długa łączyły się ze sobą na passo Falzarego skąd trzeba było jeszcze podskoczyć nieco ponad kilometr na passo Valparola, po czym zjechać do La Villa i zafiniszować na wspomnianym już dojeździe do Corvary.

Start oczywiście około 6:30. Przynajmniej o takiej porze wyruszyli szczęśliwcy z niskimi numerami startowymi. My załapaliśmy się w losowaniu na numerki 9631 i 9639, więc na starcie musieliśmy zająć miejsca w ogonie mega-peletonu co wiązało się z ruszeniem na trasę co najmniej kwadrans po liderach. Ja szybko straciłem jeszcze kilkaset lokat po tym jak jeszcze przed Corvarą spadł mi łańcuch i musiałem kilkadziesiąt sekund pogrzebać przy rowerze. Kilka kilometrów dojazdu do pierwszego wzniesienia (passo Campolongo) oczywiście nie było w stanie rozbić tak wielkiej rzeszy cyklistów. Wobec czego na pierwszym podjeździe trzeba było sobie radzić z korkami. Kiedy nadarzała się okazja trzeba było wyprzedzać słabszych konkurentów niczym w regularnym ruchu drogowym czyli od lewej flanki. Niekiedy trzeba było sobie radzić slalomem. Generalnie jednak taka jazda nie była zbyt szybka. W takich warunkach sporo były zmian rytmu co mimo niewielkiej średniej prędkości kosztowało niemało wyścigu. Przypuszczam, że podjechałem ze średnia około 15 km/h podczas gdy oficjalnie zmierzony mi drugi przejazd pod Campolongo zajął mi nieco ponad 21:13 co dawało średnią ponad 18,1 km/h. Niewiele więcej przestrzeni życiowej miałem pod Pordoi, choć z biegiem czasu i dystansu peleton przerzedzał się w związku z czym można było w końcu złapać właściwy sobie rytm jazdy. Niemniej od razu dodam, że to co zyskiwałem na podjazdach w jakimś tam stopniu traciłem na zjazdach nie potrafiąc w tym tłoku podjąć większego ryzyka.

Po przejechaniu Sella ronda zjawiłem się ponownie w Corvarze w czasie 2h 36:40 co dawało mi w tym momencie 1178 miejsce na około 4200 śmiałków, którzy wyruszyli na najdłuższą z tras Maratony. Piotrek pokonał ten odcinek o 12 minut szybciej i zdołał się już wywindować na 515 pozycję. Jak wynika z nadesłanych nam przez organizatorów międzyczasów mniej więcej w tym samym tempie pokonaliśmy Campolongo, zaś na zjeździe na prowadzącym przez Arabbę, Pieve di Livinallongo i Santa Lucia zjazdowym odcinku do Selva di Cadore straciłem do Piotra dalsze trzy minuty. U podnóża najtrudniejszego ze wszystkich podjazdów czyli passo Giau dzielił nas kwadrans. Piotr był 551. z czasem 3h 34:35, zaś ja 1114. z czasem 3h 49:32. Obaj sporo zyskaliśmy na stromej wspinaczce pod Giau. „Pietro” wspiął się na przełęcz w 50:17 i awansował na 405 miejsce, zaś mi ten sam odcinek zajął 56:59 co dało mi awans na 973 lokatę. Zważywszy na bardzo dalekie miejsca startowe taki wynik końcowy byłby dla mnie umiarkowanym sukcesem. Do letniej wyprawy w Dolomity byłem przygotowany już znacznie lepiej niż do wcześniejszej „majówki”. Niestety tym razem przeholowałem z taktyką. Na ostatnim podjeździe okazało się, iż za mało jadłem i piłem bowiem dopadł mnie spory kryzys głodowy. Resztkami sił wjechałem na nieszczególnie trudną przecież passo Falzarego spadając na 1129 pozycję. Piotr jechał dalej mocno, odcinek pomiędzy Giau a Falzarego przejechał o 14 minut szybciej i awansował jeszcze na 390 miejsce.

Ja przed ostatnim krótkim odcinkiem wspinaczki na passo Valparola musiałem sobie zrobić chwilkę przerwy. W tym czasie traciłem kolejne lokaty, ale to już nie miało dla mnie znaczenia. W głowie kołatała myśl, jeszcze tylko ten krótki odcinek w górę i potem jakoś się sturlam. Raz jeszcze zapłaciłem za nadmiar ambicji, lecz tym razem na szczęście nie było mowy o problemach z mięśniami. Ostatecznie na metę dotarłem w czasie 6h 37:37 ze średnią prędkością 20,823 km/h co dało mi 1267 miejsce w gronie 4175 dżentelmenów, którzy pokonali percorso lungo. Piotr pojechał rewelacyjnie. Ukończył wyścig na 395 miejscu w czasie 5h 55:28. Ten sam dystans pokonało też 211 pań, w tym trzy niewiasty przemknęły przez naszą trasę w czasie nieosiągalnym nawet dla mojego mocnego kolegi – zwyciężczyni Barbara Lancioni męczyła się na trasie tylko przez 5h 10:22. Cały wyścig w czasie 4h 32:28 wygrał ex-profi Timothy Jones z reprezentujący … Zimbabwe. Jako drugi linię mety przeciął sławny-niesławny Litwin Raimondas Rumsas, który jednak został zdyskwalifikowany za trzymanie się samochodu na passo Falzarego. Ostatecznie pozostałe miejsca na podium przypadły Białorusinowi Aleksandrowi Pauliakowiczowi oraz włoskiemu mistrzowi sceny Gran Fondo Emanuele Negriniemu.

Ogółem całe zawody ukończyło 8009 osób, bowiem trasę średnią przejechało 2547 panów i 268 pań, zaś trasę krótką 1287 mężczyzn i 279 kobiet. Po wyścigu wpadliśmy na swych rodaków z Wielkopolski panów Boruta. Mogliśmy wymienić się wrażeniami ze startu w Maratonie. Okazało się, że senior rodu pan Bogdan przejechał percorso lungo, zaś jego syn Mateusz zmierzył się z percorso medio. Niemniej jak wynika z lustracji wyników na stronie wyścigu żaden z zawodników z dalekiej Polonii nie mógł się tego dnia równać z Piotrem. W nocy z niedzieli na poniedziałek rozpoczęliśmy odwrót do kraju po to by tylko na kilka dni wrócić od wtorku do swych obowiązków pracowniczych. Na naszym horyzoncie była już bowiem główna atrakcja sezonu 2007 czyli dwutygodniowa wyprawa do Francji na L’Etape du Tour w Pirenejach.

Napisany w 2005-12 Gran Fondo | Możliwość komentowania GF Maratona dles Dolomiti została wyłączona

GF Dolomiti Stars

Autor: admin o 26. maja 2007

Nazajutrz pobudka przed 6:00 i śniadanie około 6:30, albowiem start Gran Fondo przewidziano na godzinę 8:00 co i tak jest uprzejmością ze strony organizatorów, albowiem Francuzi z la Marmotte czy L’Etape du Tour ze względu na dłuższy dystans ich imprez zwykli puszczać uczestników swych wyścigów nie później niż o 7:00 czy 7:15! Na podstawie lektury magazynu „Cicloturismo” wydawanego przez redakcję Bicisport dowiedzieliśmy się dzień później, iż tylko w ten weekend w całych Włoszech odbywało się w sumie osiem tego typu imprez, w tym m.in. wyścigi imienia byłych asów włoskiego kolarstwa takich jak Gastone Nencini czy Michele Bartoli.

Jednak pośród nich tylko Gran Fondo Giro d’Italia – Dolomit Stars opatrzono najwyższą kategorią i nic dziwnego zważywszy, iż na dystansie 135 kilometrów trzeba było pokonać łączne cztery znaczące premie górskie o łącznym przewyższeniu rzędu 3650 metrów. Miłą niespodzianką dla nas już dzień wcześniej okazały się bardzo niskie (w zasadzie VIP-owskie) numery startowe czyli „16” dla Piotra i „17” dla mnie. Dzięki temu mogliśmy stanąć na starcie niemal w pierwszym szeregu pośród ex-profesjonałów takich jak Massimiliano Lelli i Andrea Ferrigato (choć jak się póżniej okazało obaj pojechali na trasę Medio Fondo) czy też w towarzystwie triumfatora wszelakich górskich „maratonów” tego typu Emanuele Negriniego. Niemniej trzeba od razu powiedzieć, że przy liczbie 800 uczestników pozycja startowa w tym wyścigu nie miała takiego znaczenia jak na La Marmotte, L’Etape du Tour czy jak się spodziewamy w Maratona dles Dolomiti gdzie startujących jest od 6.500 do 8.000 i sam przejazd wszystkich śmiałków przez linię startu trwa co najmniej 20-25 minut!

Pierwsze 40 kilometrów po starcie prowadziło niemal cały czas w dół. Momentami nieznacznie, innym zaś razem po szybkich bądź technicznych zjazdach. W każdym razie na tym dystansie trzeba było zjechać blisko 1000 metrów z Arabby położonej na poziomie 1602 m. n.p.m. do Agordo położonego już tylko 611 m. n.p.m. Organizatorzy za pomocą pilotów w samochodach na pierwszych kilometrach wyścigu przytomnie postarali się o ograniczenie prędkości czoła peletonu aby nie doszło do kraks w sytuacji gdy uczestnicy jechali jeszcze w dużej zwartej grupie. Po drodze tzn. na 16 kilometrze w Caprile mniej więcej połowa przeszło 800-osobowego peletonu skręciła w lewo czyli na wschód ku przełęczom Santa Lucia i Giau czyli na trasę Medio Fondo. My pojechaliśmy prosto ku większemu wyzwaniu. Nieco w dolince na bardziej płaskim terenie nasz peleton rozpędził się i wyciągnął w długiego węża, który momentami pękał do tego stopnia, że przez chwilę zwątpiłem już nawet czy zobaczę jeszcze na trasie tego wyścigu Piotra i pozostałych członków pierwszej części peletonu. W najbliższym miasteczku grupy zjechały się jednak i dalej peleton już dość spokojnie zdążał ku Agordo. Zanim do niego dotarliśmy odnalazłem w peletonie mojego kompana w biało-czerwono-czarnych barwach „Tour de Pologne – Vitesse” i zgodnie dokończyliśmy zjazd ku podnóżu przełęczy Duran. Do Agordo dotarliśmy w czasie 54 minut, lecz wkrótce mój liczniko-altimetr zaczął mi sprawiać kłopoty przez co z pozostałej części trasy nie miałem już w pełni wiarygodnych danych.

Podjazd pod Duran (1601 m. n.p.m.) tradycyjnie już zacząłem szybciej od Piotra. Wydawało mi się, że bez jadę bez większego wysiłku. Niemniej wkrótce dało o sobie znać nie marne trenowanie w maju. Wystarczy powiedzieć, że na skutek odpuszczenia sobie dwóch weekendów (w związku z komentarzami do Giro d’Italia w Eurosporcie) i przez kiepską pogodę w środku tygodni na przestrzeni ostatnich 17 dni przed wyjazdem przejechałem ledwie 200 kilometrów, zamiast 600-700 km jakie normalnie przebyłbym w tym czasie. Tym samym na każdym z kolejnych podjazdów sił starczało mi na pierwsze 3-4 km podjazdu, a potem było już tylko mozolne przepychanie pedałów, szczególnie uciążliwe pod bardzo strome bo 9-procentowe wzniesienie Giau. Pod Duran Piotr przeszedł mnie w połowie wzniesienia i dojechał na szczyt z przewaga kilkudziesięciu sekund. Spotkaliśmy się jeszcze przez chwilę na szczycie gdy mój kolega zatrzymał się tam za tzw. „małą potrzebą fizjologiczną”. Obaj wjechaliśmy tu około setnego miejsca.

Przy końcu zjazdu jeden z miejscowych najwidoczniej liczący kolejnych zawodnik krzyknął w moim kierunku, że jestem 134-ty. To mniej więcej by się zgadzało z liczbą ludzi, która minęła mnie w czasie krótkiego postoju na górze i podczas ostrożnego zjazdu. Potem już obaj we właściwym sobie stylu i tempem zjechaliśmy ku miejscowości Villa gdzie od razu zaczął się podjazd pod przełęcz Staulanza (1773 m. n.p.m.). Wzniesienie to aczkolwiek równie długie co Duran było jednak bardziej przyjazne dla wszystkich uczestników wyścigu. Szczególnie zaś tych jak ja czyli nie-dotrenowanych. Udało mi się początkowo złapać kontakt z około 10-osobową grupą w której prym wiodła pewna „donna” w różowym stroju Pinarello,a której jechał też nieco straszy i niezbyt wycieniowany jegomość z Holandii Rene Martens – zwycięzca Ronde van Vlaanderen z 1982 roku. Jak już jednak zostało powiedziane tego dnia nie byłem jednak w stanie zmusić się do skrajnego wysiłku i wypadłem z tego towarzystwa na jednym z łatwiejszych odcinków w środkowej części podjazdu. Jak się później „ragazza” o imieniu Costanza zajęła 135 miejsce z czasem 5h 47:56, zaś wspomniany Rene był 156. w czasie 5h 59:39 czyli z wynikami o 20-30 minut lepszymi od mojego. Staulanza okazała się jednak wzniesieniem, które można w miarę zgrabnie pokonać nawet przy niepełnej dyspozycji.

Potem zjazd do Selva di Cadore i podjazd pod przełęcz, która miała być prawdziwym testem sił fizycznych i odporności psychicznej czyli Giau (2233 m. n.p.m.). Jak ujął to w krótkim zdaniu pewien wysoki Włoch będący chwilowym kompanem mojej wycieczki wokół Arabby – „jeśli pokonasz ten podjazd to już prawie jesteś na mecie”. Tej skali wzniesienie mogąc się „pochwalić” średnim nachyleniem rzędu 9% robi wrażenie. Niech się schowa przy nim L’Alpe d’Huez. Całe szczęście, że ma ono tylko około 10 kilometrów długości oraz przyszło je nam pokonywać po pokonaniu tylko wcześniej 82 kilometrów wyścigu. Morderczy podjazd z chwilami wytchnienia jedynie na mostkach nad wijącą się w tych okolicach malutką rzeczką. Na tak ciężkim wzniesieniu i w tej fazie wyścigu niemal każdy jechał już własnym tempem zmierzając do najwyższego punktu na trasie Gran Fondo Dolomiti Stars. W żółwim tempie niejednokrotnie spadającym do 8-9 km/h oraz jednym przystankiem w połowie podjazdu na prywatny bufet dotarłem w końcu do szczytu niemal pewien ukończenia kolejnego „maratonu hors-categorie”. Wkrótce okazało się jednak, że posilając się i uzupełniając bidony na przełęczy nie przeczuwałem jeszcze kolejnych niespodzianek ze strony swego nie wytrenowanego odpowiednio organizmu.

W połowie blisko 11 kilometrowego zjazdu z Giau do Pocol złapała mnie ulewa i zaczęły się przygody z mięśniami ud. Jeszcze na ostatnich 5 kilometrach zjazdu złapały mnie dwa skurcze. Potem kolejny na początku podjazdu pod Falzarego (2105 m. n.p.m.). Raz jedna, raz druga noga. Cóż było robić? Za każdym razem minuta czy dwie postoju i próby rozmasowania bolących miejsc. Potem wrzucenie możliwie miękkiego obrotu i próba jazdy „z pewną taką nieśmiałością” – powolutku aby do mety. Jak widać na załączonym obrazku akurat 10,5-kilometrowe (od zakrętu w Pocol) Falzarego było najłatwiejszym ze wszystkich czterech. Pamiętam, że w 2003 roku cały ten podjazd od tej strony czyli z samej Cortiny d’Ampezzo pokonałem w 57 minut czyli ze średnią prędkością 16,5 km/h. Tym razem raczej nie szej ze starości, lecz z powodu kilku innych wymienionych tu już przyczyn przyszło mi pokonywać to wzniesienie ten odcinek znacznie wolniej.

Dotarłem w końcu na szczyt, zaś na zjeździe największym wyzwaniem była próba ominięcia dwóch autokarów z niemieckimi turystami. Tępawi i uparci kierowcy jakoś nie chcieli zrozumieć, że na tych krętych i wąskich trasach rower nawet nieszczególnie błyskotliwego zjazdowca może jechać znacznie szybciej od ich maszyn. Niemniej nie było się specjalnie o co denerwować wszak okazja do wykręcenia dobrego wyniku i zajęcia przyzwoitej lokaty już dawno przepadła. Pozostało wiec mi jak i moim „sąsiadom” z wyścigowej tabeli spokojnie czekać na okazje do śmignięcia obok autokarów. Po około 10 kilometrach zjazdu wjechaliśmy od drugiej strony na pierwsze kilometry trasy wyścigu i minęliśmy m.in. Pieve di Livinallongo (1475 m. n.p.m.). Tam już szosa wypłaszczała się, zaś na ostatnich 3 kilometrach szła już nawet lekko pod górę.

Oczywiście próby skromnego choćby przyśpieszenia po wrzuceniu twardszego obrotu kończyły się kolejnymi skurczami – w sumie naliczyłem ich pięć czy sześć. Ostatni trafił mnie na ostatnim kilometrze i już spokojnie dowlokłem się do mety z czasem 6h 19:50 na 213 miejscu pośród 356 śmiałków, którzy ukończyli Gran Fondo (na metę Medio Fondo dojechało 464 zawodników). Pomimo problemów z nogami wyścig ukończyłem ogólnie w dobrej kondycji – żadnych problemów z oddechem czy tym bardziej odwodnieniem jak w zeszłym roku we Francji. Wydawać by się mogło, że nie jeden trening na Kaszubach dał mi bardziej w kość szczególnie w dni niby wyścigów z lokalnymi młodzieżowcami czy asami ze świata mastersów. No cóż wynik żaden, ale kolejny piękny wyścig zaliczony i trzy zupełnie nowe dla mnie podjazdy czyli: Duran, Staulanza i Giau zdobyte. Poza tym zważywszy na podobieństwo tras Gran Fondo Giro d’Italia i Maratona dles Dolomiti można powiedzieć, że zrobiliśmy sobie z Piotrem udany rekonesans, albowiem już 1 lipca przyjdzie nam powtórzyć odcinek 32,5 kilometra od podnóża Giau do szczytu Falzarego. Piotr mimo, że przed wyjazdem narzekał na wahania formy i brak mocy w Gran Fondo spisał się na medal tzn. zajął 76 miejsce z czasem 5h 33:08 nieco ponad godzinę gorszym od zwycięzcy. Triumfował zaś podobnie jak przed rokiem wspomniany już przeze mnie Negrini, który nomen omen wygrał tez ubiegłoroczne edycje La Marmotte i Maratona dles Dolomiti. Ważniejsza od problemów z mocą okazała się chyba znakomita wytrzymałość mego przyjaciela, a poza tym fakt że przy wzroście 183 cm zjechał z wagą do poziomu 64 kilogramów. W stromych Dolomitach niska waga to atut większy niż w Alpach francuskich gdzie podjazdy są z reguły dłuższe, lecz łagodniejsze.

Po wyścigu dla wszystkich obiadek przy linii mety i powrót do hotelu po oddaniu chipów i obejrzeniu wyników. Potem powrót do hotelu i oglądania etapu Giro do Bergamo, na którym aktywnie jechał nasz człowiek. Sylwek najpierw był w ucieczce, a potem po wycofaniu go do peletoniku z liderem wyścigu Di Lucą jak i swoim liderem Cunego wziął się do pracy w gonitwie za groźnymi dla wspomnianych asów Simonim i Mazzolenim. Tymczasem niezmordowany lider mojego zespołu jeszcze tego samego popołudnia wybrał się w przeszło dwugodzinna samochodowa podróż do Rovereto gdzie stacjonował jego znajomy – człowiek z ekipy Caisse d’Epargne. Ja zostałem w Pieve di Livinallongo i odpoczywałem sobie po wyścigu. Późnym popołudniem zadzwoniłem do Sylwka by zdał relację z przebiegu czternastego etapu. Co tu dużo mówić był on zniesmaczony postawą kolarzy Astany czyli Savoldelliego i Mazzoleniego, których niespodziewany i nieszczególnie opłacalny atak na pozycje Di Luki pokrzyżował tego dnia szyki harcownikom wśród, których był nasz człowiek.

Napisany w 2005-12 Gran Fondo | Możliwość komentowania GF Dolomiti Stars została wyłączona