banner daniela marszałka

Archiwum: '2014a_Appennini' Kategorie

Corno alle Scale

Autor: admin o 6. lipca 2014

PODJAZD > https://www.strava.com/activities/167654697

Każda nawet najdłuższa droga kiedyś kończy. Ta wyprawa miała mieć swój finał w niedzielę 6 lipca. Darek wywiesił białą flagę już w sobotnie popołudnie. Nie miałem mu tego za złe. Wiedziałem ile sił kosztowała nas ta wycieczka. Dla mojego przyjaciela okazała się ona bardzo przydatna w zbudowaniu formy na dalszą część sezonu. Trudy i znoje na apenińskich drogach nie poszły na marne. Podczas sierpniowej wyprawy do Valtelliny w lombardzkiej prowincji Sondrio Dario był w najlepszej formie od lat. Momentami dorównując tak mi jak i naszym młodszym kolegom. Tym niemniej to niedzielne przedpołudnie postanowił spędzić „na leniucha” czyli nieco odpocząć przed długą drogą powrotną. Ja wciąż miałem apetyt na górskie przygody. Do przejechania pozostała mi droga na Corno alle Scale (1503 m. n.p.m.). Przynajmniej z trzech względów był to dla mnie obowiązkowy punkt programu. Cel z którego nie byłem gotów zrezygnować. Uważałem, że bez dotarcia na szczyt tej góry nasza wielodniowa eskapada byłaby niepełna. Jakkolwiek odpuściliśmy sobie niejedno z wybranych zawczasu wzniesień to jednak ta góra była dla mnie zbyt cenna. Po pierwsze ma ona przeszło tysiąc metrów przewyższenia. Po drugie może się pochwalić „szlacheckim rodowodem” czyli udziałem w Giro d’Italia. Po trzecie należy do najtrudniejszych na terenie Emilia-Romagna. Tylko po pokonaniu tego wzniesienia mogłem sobie powiedzieć, że ustrzeliłem emiliański hat-trick czyli trzy najwartościowsze podjazdy w tym rozległym regionie. Dwa pierwsze kroki zrobiłem w piątkowe i sobotnie popołudnia zdobywając Penice Vetta w prowincji Piacenza oraz Monte Cimone w prowincji Modena. W niedzielę chciałem zwieńczyć to dzieło. Jak wiadomo osiągnięcie ambitnego celu wymaga poświęcenia. Ja musiałem się wyrzec dłuższego snu z soboty na niedzielę. Po późnym powrocie z trasy przedostatniego etapu poszedłem spać około północy. Tymczasem biorąc pod uwagę jak długim podjazdem jest Corno alle Scale i chcąc wrócić do Sasso Marconi około południa musiałem wstać z łóżka około 6:30. W dwunastoletniej historii swych górskich wojaży nie zwykłem się zrywać tak wcześnie po to tylko by pokonać pojedyncze wzniesienie. Owszem bywało, że budziłem się jeszcze wcześniej, lecz tylko wtedy gdy musiałem zdążyć na start imprezy z gatunku Gran Fondo, Cyclosportive czy Radmarathon. Nigdy jednak z własnej nieprzymuszonej woli.

Plan na niedzielne przedpołudnie był więc mocno napięty. Niemniej okoliczności mi sprzyjały. Po pierwsze w trakcie wieczornej kolacji w sobotę udało mi się zabukować u naszej gospodyni śniadanie o możliwie najwcześniejszej porze czyli przed siódmą. Po drugie dojazd do podnóża góry był niezbyt długi czyli niespełna 40-kilometrowy, a przy tym dobrze mi znany gdyż poprzedniego dnia przetestowany. Wystarczyło tylko dotrzeć do drogi krajowej SS64, pognać nią prosto na południe i w końcu nie przegapić zjazdu do miasteczka Silla czyli ulicy Johna Fitzgeralda Kennediego. Na miejsce dotarłem około ósmej. Przede mną był blisko 28-kilometrowy podjazd, który w trakcie Giro z 2004 roku był dla uczestników tego wyścigu pierwszą okazją do stoczenia górskiej potyczki. Był to ledwie trzeci odcinek tej imprezy. Po starcie z toskańskiego Pontremoli kolarze musieli pokonać 191 kilometrów, w tym jeszcze przed dojazdem do Silli dwa mniejsze mniejsze wzniesienia tzn. Foce Carpinelli i passo Oppio. Etap ten przyniósł zmianę lidera. Od prologu na ulicach Genui prowadził Australijczyk Bradley McGee. Jednego tego dnia nie miał on szans w starciu z włoskimi góralami. Dublet w postaci etapowego zwycięstwa i koszulki lidera ustrzelił obrońca tytułu (triumfator Giro z lat 2001 i 2003) Gilberto Simoni. Na stromej końcówce podjazdu odskoczył od swych najgroźniejszych rywali i na mecie usytuowanej na wysokości 1471 metrów n.p.m. wyprzedził o 15 sekund swego kolegę z drużyny Saeco niespełna 23-letniego Damiano Cunego. Były mistrz świata juniorów wygrał dzień wcześniej górzysty etap do Pontremoli, zaś nazajutrz okazał się lojalnym adiutantem swego lidera udanie kontrolując poczynania asów z innych ekip. Sekundę po nim finiszowali Franco Pellizotti, Giuliano Figueras i Ukrainiec Jarosław Popowicz. Z biegiem dni uczeń przerósł jednak swego mistrza. Cunego wygrał jeszcze trzy etapy jak i cały wyścig, zaś „Gibo” Simoni musiał się zadowolić ledwie trzecim miejscem w „generalce”.

Stacja narciarska Corno alle Scale zawdzięcza swą nazwę pobliskiej górze o tej samej nazwie. Wznosi się ona na wysokość 1945 metrów n.p.m. i jest najwyższym szczytem prowincji Bologna. Na stokach właśnie tej góry uczył się narciarskiego fachu pochodzący z tych okolic Alberto Tomba. Wielki mistrz alpejskich slalomów z lat 80. i 90. W swej bogatej karierze „La Bomba” zdobył trzy złote medale olimpijskie oraz dwa tytuły mistrza świata. Wygrał też klasyfikację generalną Pucharu Świata w sezonie 1994/95, jak również ma w swej kolekcji po cztery tzw. małe kryształowe kule za slalom specjalny i slalom gigant. W sumie aż 50 razy triumfował w pucharowych zawodach, choć specjalizował się tylko w dwóch konkurencjach. Tym niemniej na starcie wspinaczki nie miałem zimowych skojarzeń. Mimo, że startowałem bardzo wcześnie czyli o godzinie 8:11 powietrze było już nagrzane do 26 stopni. Jako się rzekło podjazd jest bardzo długi. Rozpoczyna się w Silli leżącej na wysokości 326 metrów n.p.m. Tym niemniej na pierwszych piętnastu kilometrach jest na tyle łatwy, iż zarówno książka wyścigu z Giro 2004 jak i moja lektura czyli „Passi e Valli in Bicicletta n. 22” liczą go od poziomu 718 metrów n.p.m. To znaczy od wjazdu na drogę SP71 podczas przejazdu przez Villaggio Europa (14,5 km). Do tego momentu średnie nachylenie wynosi ledwie 2,7 %. Muszę przyznać, iż podobnie jak na Monte Cimone spory fragment tego wzniesienia pojechałem innym szlakiem niż „profi” przed dziesięciu laty. Zawodowcy na początku czwartego kilometra skręcili w kierunku Gaggio Montano by następnie przejechać przez Gabbę, Querciolę i dotrzeć do Villaggio Europa od strony północnej. Tymczasem ja uparcie trzymałem się drogi SP324, wobec czego do miejscowości tej dojechałem od strony południowej. Po drodze minąłem największą miejscowość tej gminy czyli Lizzano al Belvedere, która może się pochwalić efektownym kościołem wybudowanym w stylu bizantyjskim. Na tym zasadniczo łagodnym wzniesieniu zdarzały się krótkie odcinki zjazdu, najdłuższy z nich pod koniec ósmego kilometra. W połowie dziesiątego kilometra stało się ono nieco bardziej konkretne, albowiem kolejne 5 kilometrów miało już średnio 4,3 %.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dopiero jednak po ostrym zakręcie w połowie piętnastego kilometra podjazd nabrał bardziej górskiego charakteru, choć wciąż był nierówny. Najpierw 3,5 kilometra o średnim nachyleniu 6,1 %. Na tym odcinku przejechałem się przez Maenzano (15,3 km) i nieco większe Vidiciatico (16 km). Mimo wczesnej pory ta druga miejscowość była już nieźle ożywiona. Na zjeździe odkryłem, że ta odświętna atmosfera związana była z górskim biegiem, którego start wyznaczono właśnie w tej wiosce. Na kilkaset metrów przed La Ca’ (18,5 km) droga znów się wypłaszcza. Na początku dwudziestego kilometra wjeżdża na teren utworzonego w roku 1988 Parku Regionalnego Corno alle Scale. Nieco dalej na wysokości Torlaino (19,5 km) skręca na południe. W tej okolicy przez około kilometr trzeba się było nieco sprężyć, po czym na około półtora kilometra znów zrobiło się płasko. Kolejną miejscowością na tym szlaku jest Ca’ di Gianninoni (20,6 km). Następny krótki odcinek wspinaczki zaczął się za mostkiem nad rzeczką Ri (22 km). Miał on ledwie 1200 metrów długości, lecz o średnim nachyleniu 8,2 %. Potem na dojeździe do Madonna dell’Acero (24,3 km) teren mieszany czyli 500 metrów przy średniej 2,6 % oraz 600 metrów ze stromizną 9,5 %. Niemniej to wszystko jest tylko przygrywką do trudnego finału. Ta góra jest jak skorpion, gdyż w swym ogonie skrywa kolec jadowy. Na wysokości powstałego w początkach XVI wieku sanktuarium Matki Boskiej Klonowej droga odbija w lewo i niemal od razu zaczyna się piąć ostro pod górę. Kolejne 2500 metrów prowadzące do znajdującego się na wysokości 1424 metrów n.p.m. Rifugio Cavone (26,8 km) ma średnie nachylenie 9,8 %. Co więcej w ramach tego odcinka trzeba pokonać cały kilometr o stromiźnie 12,9 %. Po blisko 25 kilometrach przejechanych ze średnią prędkością powyżej 20 km/h nagle musiałem się pogodzić z mozolną wspinaczką w tempie 10-12 km/h. Taka zmiana rytmu potrafi być zabójcza, a przynajmniej ciężka do przełknięcia. Po dojechaniu do strefy wypoczynkowej ulokowanej wokół niewielkiego stawu oraz wspomnianego schroniska miałem jeszcze do pokonania finałowy kilometr o średniej 7,9 %. Na tym odcinku minąłem hotelik Lo Chalet i budynki gospodarcze należące do ośrodka narciarskiego Corno alle Scale. Z braku tablic drogowych w drodze powrotnej na tle jednego z nich zrobiłem sobie pamiątkowe zdjęcie. Dwieście metrów przed finałem przejeżdża się jeszcze przez krótki tunel. Asfalt dochodzi bezpośrednio pod stok narciarski. Ja jednak zatrzymałem się nieco wcześniej, gdyż podjazd kończy się na wysokości miejscowej szkółki narciarskiej.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Całą wspinaczkę o długości niemal 27,9 kilometra i średnim nachyleniu 4,2 % przejechałem w czasie 1h 29:39 czyli z przeciętną prędkością 18,7 km/h. Pomimo, że wzniesienie to było niemal o półtora kilometra dłuższe od Monte Cimone (Pian Cavallaro) jego pokonanie zajęło mi mniej czasu. Wszystko za sprawą mniejszego przewyższenia czyli 1177 metrów i tym samym łagodniejszego profilu tego podjazdu. Czy to dobry wynik trudno było ustalić w bazie wyników zarejestrowanych na strava.com. Pełen podjazd w takim kształcie przejechało jak dotąd tylko 10 użytkowników tego programu. Lepiej mogłem się ocenić porównując czasy z niektórych fragmentów tego wzniesienia. Wyszło całkiem nieźle. Dla przykładu 8-kilometrowy odcinek z La Ca’ do Rifugio Cavone przejechałem w 32:06 (avs. 15,0 km/h) co daje mi 15 miejsce pośród 87 osób. Natomiast najbardziej strome 2200 metrów od Madonna dell’Acero do owego schroniska pokonałem w czasie 12:19 (avs. 10,8 km/h) co jest 13 wynikiem wśród 102 zarejestrowanych czasów. Na szczyt dotarłem około 9:40. Pokonanie długiego zjazdu, uwzględniając łagodny profil tego wzniesienia i wszystkie foto-przystanki, zajęło mi pewnie dobrą godzinę. W sumie przejechałem 56 kilometrów o łącznym przewyższeniu 1293 metrów. Do B&B Ca de Taruffi dotarłem około wpół do dwunastej. Wziąłem szybki prysznic i około południa zaczęliśmy się pakować. Uprzejmi gospodarze bynajmniej nas nie poganiali. Teoretycznie mieliśmy się wymeldować do godziny jedenastej, a w praktyce gościnne progi tej willi opuściliśmy około trzynastej. Do przejechania mieliśmy niemal 1700 kilometrów. Na szczęście w zdecydowanej większości po włoskich, austriackich i niemieckich autostradach. Jedynie początkowy odcinek do Bolonii i polski fragment trasy między Kołbaskowem a Gdańskiem nas spowalniał. Do Trójmiasta dotarliśmy w poniedziałkowy poranek przed szóstą. Na swoim górskim szlaku od San Marino po Corno alle Scale przejechałem w sumie 1275 kilometrów o łącznej amplitudzie 37.346 metrów. W ciągu osiemnastu dni udało mi się zdobyć 37 nowych wzniesień, z których 34 miało przewyższenie co najmniej 500 metrów, zaś 20 więcej niż 1000. Dario na tym polowaniu ustrzelił aż 30 górek, w tym 15 „olbrzymów”. Dla mnie osobiście była to bodaj trzecia najtrudniejsza wyprawa w życiu. Chyba tylko o rok wcześniejsza Route des Grandes Alpes oraz 18-dniowa wycieczka po włoskich Alpach z czerwca 2008 roku (z racji startów w trzech wysokogórskich Gran Fondo) kosztowały mnie więcej sił. Dlatego też na pierwszy dłuższy trening po powrocie wybrałem się dopiero w niedzielę 13 lipca. W tygodniu robiąc sobie tylko godzinną przejażdżkę w środowe popołudnie.

Napisany w 2014a_Appennini | Możliwość komentowania Corno alle Scale została wyłączona

Monte Cimone

Autor: admin o 5. lipca 2014

PODJAZD > https://www.strava.com/activities/167654685

Nasza wielka podróż przez Apeniny miała się ku końcowi. Do przejechania pozostały tylko dwa weekendowe odcinki. Moja forma fizyczna szła w górę. Jednak narastało zmęczenie psychiczne. Już ponad dwa tygodnie byliśmy w drodze i niemal codziennie byliśmy zmuszeni do przeprowadzki. Chociaż dystanse i prędkości mieliśmy zgoła amatorskie to przy takim programie wycieczki mogliśmy sobie wyobrazić co czuje kolarski „profi” w trzecim tygodniu Wielkiego Touru. Męczyły nas kolejne transfery samochodowe, często dzielone na trzy krótsze odcinki. Do tego „strefy bufetu” nieregularne i niekiedy z mizerną ofertą kulinarną. To była cena jaką musieliśmy zapłacić za podbój północnej i środkowej części Apenin. Z czasem zaczęliśmy twardo stąpać po ziemi, ograniczając swe poznawcze żądze tylko do dwóch celów dziennie. W ostatnim tygodniu od środy do piątku robiliśmy korekty polegające na wyrzuceniu z naszego planu tzw. najsłabszego ogniwa. Potem jeszcze wiele do myślenia dały mi trudy piątkowego dojazdu do Pianostano. Dlatego w programie na finałowy weekend zdecydowałem się dokonać prawdziwej rewolucji. Zamiast wstępnie przewidzianych czterech gór i jednej hopki zostawiłem w nim tylko dwa wzniesienia. Niemniej te najwyższe, największe, najdłuższe czyli po prostu najtrudniejsze. Zatem pod każdym względem najbardziej godne naszej uwagi. Mój wstępny pomysł na etap siedemnasty przewidywał dwa podjazdy w prowincji Parma. Najpierw podjazd z miasteczka Anzola na Passo del Tomarlo (1474 m. n.p.m.) czyli 10 kilometrów o średniej 7,1 %. Potem przejazd do Ghiare i stamtąd wjazd na Passo Sillara (1200 m. n.p.m.) czyli 17,3 kilometra o średniej 5,3 %. W grę wchodził też ewentualnie tj. zamiast Tomarlo podjazd do Lago Calamone (1363 m. n.p.m.) w prowincji Reggio-Emilia czyli 11 kilometrów o średniej 7,3 %. Dodatkowo po dwóch pierwszych górach długi transfer do Bolonii i już wieczorową porą krótki wypad na słynne z semi-klasyku Giro dell’Emilia wzgórze San Luca (258 m. n.p.m.) czyli 2,1 kilometra o średniej 10,4 % i z maksymalną stromizną aż 23 %. Jednak prawdziwie mocne uderzenie szykowałem na sam koniec wyprawy czyli niedzielę. Tego dnia chciałem zdobyć Corno alle Scale czyli najtrudniejszy podjazd prowincji Bolonia oraz Monte Cimone czyli najtrudniejsze wzniesienie w prowincji Modena i całym regionie Emilia-Romagna. Tym samym podczas ostatniego etapu mielibyśmy do pokonania niemal 110 kilometrów dystansu i ponad 2500 metrów przewyższenia.

Przyznam, że przebieg naszej eskapady wyleczył mnie z tego rodzaju mocarstwowych ambicji. Przynajmniej z dwóch względów wolałem skasować w całości sobotni odcinek, zaś etap niedzielny rozbić na dwa niezależne kawałki. W temacie sobota naszym wrogiem była geografia północnych Apenin. Przejazdy z Mandroli do Anzoli i następnie do Ghiare jedynie pozornie wyglądały na niedługie. W praktyce najkrótsze połączenia drogowe pomiędzy tutejszymi dolinami prowadzą przez tereny górzyste czyli są zarówno ciężkie jak i czasochłonne. Po drugie jeśli chodzi o niedzielę to sześć godzin na rowerze tuż przed kilkunastogodzinną trasą powrotną do Polski wydało się być nazbyt śmiałym pomysłem. Dlatego też postanowiliśmy pojechać z Mandroli prosto do Sasso Marconi, by będąc już zameldowani w B&B Ca’ De Taruffi wyruszyć bez bagaży na podbój Monte Cimone. Mieliśmy do pokonania aż 184 kilometry, lecz w zdecydowanej większości po autostradzie A1, co miało nam zająć mniej niż dwie godziny. Wyjechaliśmy z Agriturismo Mandrola około godziny jedenastej. Tuż po starcie czyli jeszcze na zjeździe do drogi krajowej SS45 napotkaliśmy z minuty na minutę rosnącą grupkę miejscowych amatorów kolarstwa, którzy zbierali się na weekendową przejażdżkę po wzgórzach wokół Piacenzy. My wyjątkowo zostawiliśmy sobie górskie harce na późne popołudnie. Do Sasso Marconi dojechaliśmy około 13:30. To miasteczko znane było niegdyś jako Praduro e Sasso. W 1938 roku nadano mu obecną nazwę celem uczczenia fizyka Guglielmo Marconiego, który urodził się w pobliskiej Bolonii i zasłynął jako jeden z wynalazców radia. Nasz ostatni nocleg mieliśmy spędzić w dużej wilii, w której wynająłem pokój ze śniadaniem za cenę 65 Euro. Dzień był upalny, więc pozwoliliśmy sobie na sjestę pod dachem Ca’ De Taruffi. Dopiero po szesnastej zeszliśmy do samochodu. Z dwóch wzniesień, które pozostały nam do przejechania na sobotę wybrałem Monte Cimone jako wzniesienie bardziej oddalone od miejsca naszego noclegu. W niedzielę chciałem mieć krótszy dojazd do podnóża góry, aby wyrobić się z całym zadaniem przed południem i wziąć prysznic przed czekającą nas długą podróżą.

Monte Cimone to najwyższa góra północnych Apenin. Wznosi się na wysokość 2165 metrów n.p.m. i leży na terenie Parco Regionale dell’Alto Appennino Modenese, utworzonego w roku 1988 i znanego też pod nazwą Parco del Frignano. Ponoć z żadnego innego miejsca we Włoszech nie można objąć okiem równie wielkiej przestrzeni. Przy optymalnych warunkach pogodowych z wierzchołka tej góry można dostrzec zarówno Alpy na północy jak i Korsykę na południu, zarazem Morze Tyrreńskie na zachodzie i Adriatyk na wschodzie. Z kolei we wnętrzu góry ukryto obiekty wojskowe, więc w okresie Zimnej Wojny wejście na ten szczyt było zabronione. Oczywiście nie sposób tam wjechać rowerem szosowym. Niemniej i tak można się wdrapać bardzo wysoko, gdyż asfalt kończy się na wysokości 1861 metrów n.p.m. w miejscu zwanym Pian Cavallaro. Podjazd zaczyna się niemal 1400 metrów niżej, na moście ponad potokiem San Leo. Niespełna cztery kilometry przed miasteczkiem Fanano. Aby dojechać do tego miejsca musieliśmy pokonać samochodem niespełna 65 kilometrów. Najpierw dłuższy odcinek drogą SS64 w kierunku południowym, aż do zjazdu na miasteczko Silla. Potem kawałek krótszy w kierunku zachodnim, lecz już górzystą drogą SP324. Tymczasem już sama jazda po drodze krajowej nie należała do przyjemności. Droga okazała się pagórkowata i nad wyraz kręta. Darek po 35 kilometrach jazdy w roli pasażera miał dość. Postanowił zrezygnować z dalszej podróży samochodem i wrócić do Sasso Marconi na rowerze. Tym samym zamiast kolejnej wspinaczki zrobił sobie ponad godzinny rozjazd. Dla mojego kompana był to już ostatni etap tej podróży. Ja ruszyłem dalej i przeoczyłem zjazd na Sillę, więc jakiś kwadrans straciłem na błąkanie się wokół uzdrowiska Porretta Terme. Ostatecznie do podnóża Monte Cimone dojechałem krótko przed osiemnastą i zaparkowałem auto jakieś kilkaset metrów za wspomnianym mostem. Według „Passi e Valli in Bicicletta no. 22” miałem do pokonania podjazd o długości 25,3 kilometra przy średnim nachyleniu 5,5 % (max. 15,2 %) i przewyższeniu 1394 metrów. Pod względem przewyższenia pośród wzniesień wcześniej przez nas przejechanych tylko Blockhaus wyraźnie nad nim górował. Campo Imperatore było nieco większe licząc z poziomu Paganiki, zaś słynna Sella Leonessa (Terminillo) była niemal identyczna.

Giro d’Italia nigdy nie dotarło na Pian Cavallaro. Ta przyjemność zdaje się być zarezerwowana przede wszystkim dla amatorów kolarstwa. Tym niemniej dwukrotnie etapy tego wyścigu kończyły się na tym podjeździe, tyle że na niższym pułapie. W 1971 roku kolarze dotarli do Pian del Falco czyli na wysokość 1346 metrów n.p.m. Na etapie rozpoczętym w Forte dei Marmi tzn. toskańskim kurorcie nad Morzem Liguryjskim trzeba było też pokonać wzniesienia Cipollalo i Radici. Na mecie tego docinka pierwszy był Hiszpan Jose-Manuel Fuente, który o 3 sekundy wyprzedził Włocha Lino Farisato oraz o 17 sekund Szweda Erika Petterssona. Co ciekawe cały wyścig wygrał starszy brat tego ostatniego czyli Gosta Pettersson. Po wielu latach organizatorzy Giro zaserwowali „profim” nieco dłuższą wspinaczkę. Giro z roku 2014 mieliśmy świeżo w pamięci. Metę dziewiątego etapu z Lugo do Sestoli usytuowano na Passo del Lupo czyli na wysokości 1548 m. n.p.m. Kilka tygodni przed własną próbą miałem nawet okazje komentować ten etap w naszym Eurosporcie. Tym razem finałowy podjazd został poprzedzony niegroźnymi pagórkami: Sant’Antonio i Rocchetta Sandri. Na czele stawki do dotarli do mety dwaj uciekinierzy. Wygrał Holender Pieter Wenning przed Włochem Davidem Malacarne. Trzeci ze stratą 42 sekund finiszował Włoch Domenico Pozzovivo, który jako jedyny z asów zdecydował się na śmielszą pogoń za harcownikami. Pozostali faworyci przyjechali razem w 23-osobowej grupie, którą przyprowadził Włoch Diego Ulissi. Na dziewiątym miejscu finiszował nasz Rafał Majka. Gdy o godzinie 18:03 ruszałem pod górę wciąż było ciepło tzn. 27 stopni. Tym niemniej półtorej godziny później i niemal półtora tysiąca metrów wyżej nie mogłem liczyć tak cieplarniane warunki. Podjazd jest trudny nie tylko za sprawą długości i przewyższenia, lecz także z powodu dwóch trudnych odcinków, które zmuszają do wyraźnej zmiany rytmu. Klasyczna trasa wiedzie przez Sestolę, ośrodek narciarski położony na wysokości około 1020 metrów n.p.m. Tym niemniej można też skorzystać z alternatywnego południowego szlaku przez wioskę Canevare. Ta opcja jest o jakieś 3400 metrów krótsza od wersji podstawowej i ma z nią tylko dwie części wspólne tzn. początkowy odcinek do Fanano oraz finał od poziomu Lago della Ninfa.

Ja wybrałem klasykę, lecz przypadkowo potrafiłem jej nadać swój prywatny charakter. Początek miałem równy i szybki. Po przejechaniu kilometra minąłem rondo na styku z drogą SP4. Pod koniec czwartego kilometra dotarłem do Fanano (3,7 km). Cztery kilometry dalej minąłem tereny Monte Cimone Golf Club (7,7 km). Po przejechaniu 9,7 kilometra dojechałem do dużego ronda pomiędzy miejscowościami Lama di Sopra i Madonna di Poggioraso. Trzysta metrów dalej widząc pierwsze znaki na Pian del Falco zjechałem z drogi SP324. Cały ten odcinek o skromnym nachyleniu 4,55 % przejechałem ze średnią 19,9 km/h. Dziś wiem, że aby pokonać książkową wersję podjazdu powinienem był pozostać na tej drodze jeszcze przez kolejne 1700 metrów. Następnie pod koniec dwunastego kilometra miałem zjechać ku centrum Sestoli i jadąc dalej przez osady Ca d’Albino i La Gondolina dotrzeć na Pian del Falco od północy. Prawdopodobnie z tej drogi skorzystali w tym roku uczestnicy Giro. Tymczasem ja przejechałem przez wschodnie obrzeża Sestoli. W drugiej połowie dwunastego kilometra miałem nawet kilkaset metrów zjazdu. Następnie wjechałem do lasu na wysokości Casa Ronco i na Pian del Falco (16,5 km) dojechałem od strony południowej jadąc po via Passerino. Tym sposobem wydłużyłem sobie cały podjazd o 1200 metrów. Tym niemniej również na moim odcinku dojazdowym do Polany Sokoła nie brakowało 15 %-owej stromizny. Kolejne cztery kilometry doprowadziły mnie na Passo del Lupo (20,6 km), gdzie siedem tygodni wcześniej triumfował kolarz Orica-Greenedge. Tu musiałem wybrać drogę w lewo ku Lago della Ninfa (21,5 km). Jezioro leży jakieś 45 metry niżej niż przełęcz, więc ten krótki odcinek był z gruntu zjazdowy. Minąłem znajdujące się po prawej stronie schronisko z restauracją oraz bramę do Adventure Park Cimone, a także dochodzącą z lewej strony drogę od Canevare. Pojechałem prosto i po chwili wjechałem na niewielki plac, który przez moment wyglądał mi na koniec drogi. Jednak szybko spostrzegłem, że w lewo za szlabanem odchodzi z tego placu węższa dróżka (21,9 km). Nie miałem wątpliwości, że to już początek finałowego odcinka całej wspinaczki. Liczy on sobie 4,5 kilometra i ma średnie nachylenie 7,7 %. Tylko fragment przed Pian del Falco stawia na tej górze wyższe wymagania.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Kilkaset metrów dalej napotkałem przeszkodę. Strażnicy parku postawili w poprzek drogi płot z zakazem przechodu i przejazdu. Tymczasem według moich informacji cykliści mieli prawo wjazdu na samą górę. Jedynie samochody musiały się zatrzymać przy Lago della Ninfa. Poza tym nie po to przejechałem tysiące kilometrów z ziemi polskiej do włoskiej by łatwo rezygnować ze zdobycia jednej z najciekawszych gór w całych Apeninach. Przecisnąłem się boczkiem aby zbadać sytuację. Zagadka wyjaśniła się na najbliższym zakręcie. W przepaść osunał się lewy skraj drogi. Niemniej po prawej stronie wciąż było dość miejsca by spokojnie ominąć to niebezpieczne miejsce swym jednośladem. Z lasu wyjechałem na dobre po przejechaniu 23,3 kilometra. Kilkaset metrów dalej minąłem fontannę Bedini (23,7 km) skąd miałem ładny widok na wierzchołek góry. Jak na złość kilkanaście minut później gdy dotarłem do końca tej drogi to szczyt schował się już w chmurach. Na ostatnich trzech kilometrach szosa wiła się wśród soczyście zielonej górskiej łąki. Osiemset metrów przed finałem minąłem efektowne skałki o nazwie Salto della Capra (25,7 km). Wyżej były już tylko wyciągi narciarskie, anteny telekomunikacyjne i radary lotnicze. Na górze znajduje się też stacja meteo. Jakieś sto metrów przed końcem asfaltu narysowano linię mety. U kresu szosy znajduje się brama do wnętrza góry, zaś w prawo z tego miejsca odchodzi kamienisty dukt, który ujarzmić można tylko na rowerze górskim. Wspinaczkę zakończyłem po przejechaniu 26,5 kilometra w czasie 1h 32:16 (avs. 17,2 km/h). Na stravie nie znalazłem wyników z całego podjazdu, a jedynie zestawienia cząstkowe. Moje Pian del Falco czyli odcinek Via Europa o długości 3,7 kilometra zrobiłem w 18:08 co jest piątym czasem pośród 72 rezultatów. Natomiast finałowe 4,4 kilometra przejechałem w 19:43 co daje mi 17 miejsce pośród 175 zdobywców tej góry. Ponieważ na podjeździe było parę odcinków zjazdowych na całym dystansie 53 kilometrów pokonałem przewyższenie 1520 metrów. Do samochodu zjechałem niedługo przed 21:00, więc na koniec dnia czekała mnie nocna jazda do bazy. Po zmroku wolałem uniknąć górzystej SP324, więc wybrałem prowadzącą na północ SP4. Ta opcja była dłuższa, lecz znacznie łatwiejsza. Na wysokości Vignoli wjechałem na SP569 aby dotrzeć do Casalecchio di Reno. Stąd do Sasso Marconi miałem już tylko kilka kilometrów, lecz pozostało mi jeszcze znaleźć w ciemnościach uliczkę prowadzącą do B&B Ca’ De Taruffi. Gdy dotarłem do wilii byłem głodny jak wilk. Na szczęście trwała tam jakaś impreza towarzyska, więc gospodyni i dla mnie przygotowała skromną wieczerzę w sąsiedniej sali.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Napisany w 2014a_Appennini | Możliwość komentowania Monte Cimone została wyłączona

Monte Lesima & Monte Penice

Autor: admin o 4. lipca 2014

PODJAZD NR 1 > https://www.strava.com/activities/167654660

PODJAZD NR 2 > https://www.strava.com/activities/167654671

Szesnasty etap naszej podróży podobnie jak dwa wcześniejsze odcinki został okrojony. Moje optymistyczne plany nie wytrzymały próby czasu. Początkowo na trasie z Genui do osady Mandrola w pobliżu Rivergaro chciałem przejechać trzy wzniesienia. Do tego każde w innym regionie. Wedle prowizorycznych założeń niedługo po starcie mieliśmy się zatrzymać w Campomorone by na pożegnanie Ligurii wjechać na Passo della Bocchetta (772 m. n.p.m.). Następnie podczas krótkiej „przeprawy” przez południową Lombardię mieliśmy wspiąć się z Pianostano na Monte Lesima (1711 m. n.p.m.). Na koniec czekać nas miał najdłuższy z całej trójki podjazd na Penice Vetta (1460 m. n.p.m.) od strony Bobbio w regionie Emilia-Romagna. Ot przystawka i dwa dania główne. Ostatecznie z tak ambitnego programu na piątek 4 lipca wypadła nam pierwsza góra. Tym niemniej ta decyzja była trudniejsza niż mogłoby się to wydawać na bazie prostego porównania wysokości owych trzech wzniesień. Bocchetta to podjazd niski i stosunkowo niedługi, lecz całkiem interesujący. Po pierwsze dość trudny, gdyż ma 8,5 kilometra długości o średnim nachyleniu 7,7 %. Po drugie jest kluczową premią górską na trasie Giro dell’Appennino. Prestiżowego semi-klasyku rozgrywanego od roku 1934. Właśnie z tego drugiego względu zdobycie owej górki byłoby dla nas cennym skalpem. Szczególnie podczas wyprawy, której wyłącznym tematem były Apeniny. Mimo to przy podjęciu decyzji argumenty geograficzne przeważyły nad historycznymi. Wybrałem Monte Lesima i Penice Vetta, gdyż pod względem sportowym (fizycznym) były one dla nas większym wyzwaniem. Przed godziną jedenastą ruszyliśmy w drogę. Początkowo nic nie wskazywało na to, iż będzie to najtrudniejszy z naszych samochodowych odcinków. Mieliśmy do przejechania 93 kilometry. Pierwsza część transferu na drodze A7 minęła nam szybko i sprawnie. Kłopoty zaczęły się gdy już na terenie Piemontu przyszło nam zjechać z tej autostrady, co uczyniliśmy na wysokości Vignole-Borbera. Dalsza część dojazdu po szosach SP40 i SP48 to już była istna „golgota”. Taki nasz prywatny Dakar Rally. Droga była nie tylko kręta i wąska, lecz nierzadko dziurawa, a nawet szutrowa. W dodatku prowadziła w terenie jakby zapomnianym przez Boga i ludzką cywilizację, więc każdy defekt samochodu mógł nas tu drogo kosztować. Psuła się pogoda, zaś tuż przed końcem trzeba było jeszcze sforsować 17-kilometrowy podjazd z Cabella Ligure na Capanne di Cosola (1496 m. n.p.m.).

Po zjechaniu do Pianostano już byłem zmęczony, choć na rowerze nie zrobiłem ani kilometra. Dario całą tą podróż przeżył na fotelu pilota, więc wyszedł z niej na wpół żywy. Nie czuł się na siłach by wsiąść na rower. Postanowił odreagować te przeżycia za pomocą ukrytych w swym telefonie multimediów. Monte Lesima wolał spisać na straty. Takty ulubionej muzyki lub jakiś ciekawy film miały go postawić na nogi przed wyprawą na Penice Vetta. Ja mimo zmęczenia postanowiłem nadać sens przebytej właśnie drodze przez mękę. Pianostano czyli wioska, w której się zatrzymaliśmy leży na terenie rejonu Oltrepo Pavese. To południowe kresy lombardzkiej prowincji Pavia, jedynego fragmentu Lombardii, który zahacza o Apeniny. Ten najludniejszy i najbogatszy region Włoch kojarzy się chyba wszystkim z Alpami, kilkoma jeziorami polodowcowymi oraz Niziną Padańską. Kolarskim kibicom przywodzi na myśl dwa klasyczne monumenty, niebotyczne podjazdy pod Stelvio i Gavię, mordercze Mortirolo oraz piękne dla oka wzniesienia wokół Lago di Como. Tymczasem okazuje się, że powspinać się można także na przeciwległym krańcu tej krainy. Według legendy Monte Lesima (łac. „lesa manus”) zawdzięcza swą nazwę temu, iż właśnie w tych stronach ranny w rękę został Hannibal. Słynny wódz Kartagińczyków zmierzających na podbój Rzymu. Giro d’Italia nigdy nie zajrzało na tą górę, ani też na pobliskie wzniesienia Pian dell’Arma (1470 m. n.p.m.) czy Passo di Giova (1371 m. n.p.m.). Niemniej bywało z wizytą w kilku miejscowościach na terenie Oltrepo czyli położonych po południowej stronie Padu. W 1977 roku jeden z etapów zakończył się nawet w Varzi, miasteczku leżącym ledwie 16 kilometrów od Pianostano. Odcinek ten wygrał mało znany Włoch Giancarlo Tartoni. Wyścig Dookoła Włoch zajrzał też do Voghery i Stradelli, zaś w leżącym między nimi Broni zamieszkał po zakończeniu swej błyskotliwej, acz krótkiej kariery Rosjanin Jewgienij Bierzin, zwycięzca Giro i Liege-Bastogne-Liege z sezonu 1994. Na profilu znalezionym w przepastnym „archivio salite” podjazd pod Monte Lesima zdaje się zaczynać w Casanova Staffora. Niemniej ten 8-kilometrowy fragment wzniesienia ma skromne nachylenie 2,8 %. Tak łatwy wstęp do właściwej wspinaczki już zawczasu postanowiłem sobie odpuścić.

Gdy o godzinie 13:05 ruszałem pod górę było ciepło (25 stopni Celsjusza), lecz zbierało się na burze. Już po przejechaniu 130 metrów musiałem sobie zrobić pierwszy przystanek, gdyż eksplodował mój bidon. Szosa była chropowata, a ja bezmyślnie nalałem sobie do kolarskiej manierki wodę gazowaną. Bidonu nie dałem rady naprawić na miejscu, więc zostawiłem go na poboczu aby zabrać w drodze powrotnej. Pierwszy kilometr podjazdu zaczynającego się na drodze SP131 był trudny, bo miał średnio 8,9 %. Pod koniec drugiego kilometra dojechałem do Cencerate i na wysokości restauracji Rossi zamiast skręcić w prawo pojechałem prosto. Tym razem błąd kosztował mnie niewiele. Po przejechaniu 270 metrów musiałem się zatrzymać gdyż wybrana przez mnie ścieżka skończyła się na skraju wioski. Wracając zatrzymałem się przed restauracją i wszedłem do środka, aby zapytać jej bywalców o właściwą drogę. Pewien starszy jegomość wskazał mi właściwy kierunek, lecz szczerze odradzał dalszą wspinaczkę spodziewając się rychłego nadejścia ulewy. Postanowiłem jednak zaryzykować i zobaczyć jak daleko uda mi się zajechać. W razie takiej potrzeby zawsze przecież mogłem zawrócić. Na razie nie wydawało mi się to jeszcze konieczne. Przejechałem kolejne 500 metrów po czym skręcając w prawo wybrałem boczną ścieżkę w kierunku miejscowego cmentarza. Następny odcinek o długości niemal pięciu kilometrów doprowadził mnie do drogi SP88. Pierwsze 7,15 kilometra tego podjazdu ma średnio 8 %. Z tego miejsca w lewo odchodzi szlak na Cima Colletta (1379 m. n.p.m.), lecz aby dojechać na Monte Lesima musiałem wybrać opcję prawą czyli kierunek Passo di Giova. Następne 2150 metrów okazało się najłatwiejszym fragmentem całego wzniesienia o średniej 5,8 %. To była jednak przysłowiowa „cisza przed burzą”. Przejechawszy niespełna 10 kilometrów (wliczając zbędne 540 metrów) spostrzegłem odchodzącą w lewo „ściankę wspinaczkową”. To znaczy początek ekstremalnego finału o długości 1900 metrów i średnim nachyleniu 12,9 % i to pomimo 300-metrowego wypłaszczenia za wzgórzem Monte Tartago. Maksymalna stromizna czyli 19 % uderza tu od razu, zaś pierwsze 1200 metrów ma średnio 15 %. Wrzuciłem przełożenie 34 x 27, ale i to nie pomogło. Szosa była nie tylko mokra, ale też kiepskiej jakości. Nie miałem sposobu na pokonanie tego „muro”. Gdy stawałem w pedałach ślizgało się tylne koło. Gdy przysiadłem to z kolei do góry podrywało się kółko przednie. Do tego jeszcze trzeba było omijać liczne dziury. Tak czy owak traciłem równowagę.

Dlatego za trzecim podejściem postanowiłem przejść pierwsze metry tej ścianki, aby spróbować ponownego startu na pierwszym napotkanym wirażu. W ten sposób zrobiłem sobie około 200 metrów spaceru zanim ponownie wystartowałem. Udało mi się pokonać najdłuższą ze stromizn oraz uniknąć ataku pasterskiego pieska. Już „witałem się z gąską”, lecz wyjechawszy zza ostatniego zakrętu ujrzałem żywą blokadę, która powstrzymała mnie przed dotarciem do samego szczytu. Na łące po obu stronach drogi jak i na samej szosie rozlokowało się stado krów. Stanąłem na początku finałowej stromizny i czekałem aż przerzedzą się szeregi mego niespodziewanego przeciwnika. Tymczasem zrobiłem pierwsze zdjęcia. Jak się okazało w samą porę, gdyż niebawem naszła chmura i widoczność spadła do kilkunastu metrów. Gdy wyczułem okazję podjechałem jeszcze ze sto-kilkadziesiąt metrów, ale nie zaryzykowałem bezpośredniego starcia z maruderami pozostałymi na drodze. W ten sposób nie dojechałem do bramy okalającej wierzchołek góry. Za bramą znajduje się radar należący do urzędu kontroli lotnictwa. Za sprawą pomyłki na ulicach Cencerate i krótkiego spaceru na początku finałowego odcinka nie mogłem zarejestrować swojego czasu z całej góry na „strava.com”. Z zestawienia trzech odcinków (1,8 + 7,3 + 1,8) wynika, że podjeżdżałem przez 10,9 kilometra w łącznym czasie 51:08 (avs. 12,7 km/h). Według oficjalnych danych ten podjazd ma 11,2 kilometra o średniej 8,4 %. Przygoda nie skończyła się jednak wraz z końcem wspinaczki. Już na samym początku zjazdu zdałem sobie sprawę, że przedni hamulec w zasadzie nie działa. Obręcze były mokre, zaś klocki hamulcowe zabrudzone. Na domiar złego odkryłem, że tylna opona mocno się przetarła i w każdym momencie grozi mi przebicie dętki. W tym stanie rzeczy nie mogłem ryzykować zjazdu po stromym odcinku. Znów czekał mnie spacerek, ale żeby oszczędzić bloki do pedałów postanowiłem ściąć drogę w paru miejscach schodząc trawiastym zboczem. Dopiero po dotarciu do drogi SP88 ponownie wskoczyłem na rower. Jadąc ostrożnie dotarłem bezpiecznie na sam dół. Opony Continental 4000s poddałem ciężkiej próbie już na Monte Subasio i Croce Arcana. Teraz tylna guma, choć była w stanie niemal agonalnym oddała mi ostatnią przysługę. Do samochodu zjechałem około 15:20. Przed nami była wycieczka do Bobbio. Po wcześniejszych doświadczeniach szukaliśmy w atlasie możliwie najłatwiejszej drogi.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Jadąc po szosach SP48 i SP186 zjechaliśmy do San Pietro Casasco. Tu już jednak aby nie robić sporego objazdu musieliśmy wybrać SS461 i skierować się na Passo del Penice (1149 m. n.p.m.). Pogoda wciąż była niepewna, choć na razie nie padało. Obawiając się pogorszenia aury zastosowaliśmy fortel godny Onufrego Zagłoby. Wiadomo, że podjazd w deszczu to tylko mała niedogodność, lecz zjazd w takich warunkach to już ciężka próba dla organizmu. Dlatego dojechawszy na „passo” zamiast zjeżdżać do Bobbio wyładowaliśmy się na dużym parkingu przy pomniku mnicha San Colombano. Ten irlandzki misjonarz na przełomie VI i VII wieku wraz z kolegami „chrystianizował” Europę i w 614 roku dotarł w te strony rządzone wówczas przez Longobardów. W Bobbio założył opactwo, zaś na Penice Vetta pierwsze sanktuarium na miejscu dawnej pogańskiej świątyni liguryjskich Celtów. Dziś ten szczyt wieńczy kościółek, którego budowę ukończono w roku 1600. Cały podjazd ma 16,9 kilometra o średniej 7 % i przewyższeniu 1184 metrów. My postanowiliśmy zacząć tą wyprawę od 13-kilometrowego zjazdu z Passo del Penice do Bobbio. W ten sposób mieliśmy większe szanse na zjazd po suchej nawierzchni. Nawet gdyby później spełnił się pesymistyczny scenariusz pogodowy to po zdobyciu góry pozostałoby nam do pokonania w deszczu niespełna cztery kilometry. Oczywiście Giro nigdy nie dotarło na sam szczyt Monte Penice. Tym niemniej przez pobliską przełęcz peleton tego wyścigu przemknął jak dotąd 9 razy. Trzykrotnie w okresie międzywojennym. Po raz pierwszy w 1924 roku na 300-kilometrowym odcinku z Mediolanu do Genui wygranym przez Bartolomeo Aymo. Następne wizyty miały miejsce w latach 1927, 1936 i 1956. Jednym ze zdobywców tej przełęczy był wielki Gino Bartali. W ostatnim półwieczu pięć razy wyznaczano tu linię górskiej premii. Trzykrotnie podjeżdżano od naszej wschodniej strony. W 1964 roku na etapie do Alessandrii wygranym przez Bruno Meallego pierwszy na tej górze był Franco Balmamion. Piętnaście lat później tak na przełęczy jak i na mecie w Vogherze najszybciej zameldował się Szwed Bernt Johansson. Natomiast w sezonie 1981 tak premia jak i etap z finałem w Pavii należały do Szwajcara Daniela Gisigera. Po raz ostatni uczestnicy Giro zameldowali się tu podczas edycji z roku 1989. Na etapie do La Spezii wygranym przez Francuza Laurenta Fignona najwyżej zapunktował Kolumbijczyk Luis Herrera. Tym niemniej przy tej okazji podjeżdżano od łatwiejszej zachodniej strony.

Według „cyclingcols” podjazd rozpoczynający się w Varzi ma 15,4 kilometra przy średniej 4,8 %, zaś nasz wschodni dokładnie 13,3 kilometra o przeciętnej 6,5 %. Niemniej mieliśmy też apetyt na deser czyli finałowe 3,6 kilometra o średniej 8,6 % i max. 15 % w samej końcówce tej wspinaczki. Ponieważ przed zjazdem musiałem wymienić oponę w tylnym kole Dario ruszył nieco wcześniej. Na zjeździe zatrzymywałem się jeszcze na foto-przystankach. Dlatego też minęliśmy się parę kilometrów przed miastem. Mój kompan jechał w dobrym rytmie. Od razu zdałem sobie sprawę, że tym razem nie nadrobię nad nim kilkunastu minut. Ostatecznie do Bobbio zjechałem około 17:50. Strzeliłem jeszcze trzy fotki i byłem gotów do starcia z najtrudniejszym podjazdem w prowincji Piacenza. Początek solidny, acz bez żadnych ekscesów czyli pierwsze trzy kilometry przy średniej 6,4 %. Następnie tu i ówdzie nachylenie spada poniżej 5 %, ale nigdy na dłużej niż 500-600 metrów. Po drodze mija się kilka zjazdów do okolicznych miejscowości tzn. Ceci (3,7 km), Santa Maria (5,3 km) czy Cadelmonte (7,8 km). Jedyną większą osadą na samym szlaku jest położona na początku ósmego kilometra wieś Vaccarezza. Wyżej mija się jeszcze restaurację Chalet de Volpe (10,1 km) oraz nieopodal wzgórza Monte Castello zjazd na drogę SP412 prowadzącą do Romagnese. Przełęcz znajduje się na delikatnym łuku. Sto metrów dalej odbija w lewo finałowy odcinek na Penice Vetta. Czternasty kilometr schowany jest w lesie. Dalej jedzie się w terenie otwartym. Wzdłuż drogi nie brak domów oraz masztów. Pod koniec piętnastego kilometra mija się niewielki kościół i chwilę później budynek koszar. Szczyt góry widoczny jest z oddali. Ponieważ tym razem na szczyt dotarłem drugi załapałem się na filmik, które Dario zwykł kręcić na zdobytych wzniesieniach. Według danych ze „strava.com” całą górę o długości 16,4 kilometra przejechałem w czasie 1h 08:34 (avs. 14,3 km/h) co jest drugim wynikiem pośród zaledwie 24 sklasyfikowanych osób. Większość osób poprzestaje na zdobyciu samej przełęczy. Dla porównania „cronoscalatę” z Bobbio do poziomu Passo del Penice zrobiło 124 użytkowników „stravy”. Mój czas na dystansie 12,9 kilometra czyli 50:50 daje mi wśród nich 17 miejsce. Jak dla mnie był to kolejny konkretny, acz niezbyt długi etap. Tego dnia przejechałem 56,5 kilometra o łącznym przewyższeniu 2014 metrów. Od noclegu w Agriturismo Mandrola dzieliło nas ponad 40 kilometrów. Do przebycia w głównej mierze po „krajówkach” SS461 i SS45. Niemniej kilka ostatnich kilometrów to była znów jazda pod górę wiejskimi dróżkami. Pod dachem tego gospodarstwa zameldowaliśmy się po zmierzchu. Dlatego, że wcześniej zrobiliśmy sobie dłuższy popas w Bobbio wpadając na obiadokolację do jednej z tamtejszych restauracji.

2014_0704_026

20140704_monte penice 1

20140704_monte penice 2

Napisany w 2014a_Appennini | Możliwość komentowania Monte Lesima & Monte Penice została wyłączona

Monte Beigua & Madonna della Guardia

Autor: admin o 3. lipca 2014

PODJAZD NR 1 > https://www.strava.com/activities/167654665

PODJAZD NR 2 > https://www.strava.com/activities/167654661

Jakby nie patrzeć w czwartek 3 lipca rozpoczęliśmy już trzeci tydzień naszej wycieczki po półwyspie Apenińskim. Piętnasty etap tej śmiałej eskapady zawiódł nas do Ligurii, która stała się już ósmym włoskim regionem na naszej trasie. Plany na ten dzień podobnie jak te środowe zakłady trzy wspinaczki. Dwie dłuższe tzn. 15-20 kilometrowe oraz jedną krótszą o długości niespełna 10 kilometrów. Ze względów o których napisałem już w poprzednim odcinku tej opowieści zdawaliśmy sobie sprawę, że pomysł ten raczej nie wytrzyma próby czasu. Czekał nas wszak już na wstępie długi transfer z Carrary do okolic Varazze (w prowincji Savona), a potem niełatwe poszukiwanie noclegu zarezerwowanego w Genui. Niewątpliwie największym mieście na całym naszym szlaku. Tym razem w grę wchodziły następujące wzniesienia: Monte Beigua (1287 m. n.p.m.), passo del Faiallo (1061 m. n.p.m.) i Santuario Madonna della Guardia (804 m. n.p.m.). Trzymając się prowizorycznego programu mielibyśmy do przejechania jakieś 88 kilometrów z łącznym przewyższeniem niema 3000 metrów. Do przerobienia w trzech odcinkach przedzielonych krótszymi transferami. Zadanie niewykonalne w jedno popołudnie. Zatem znów mój projekt musiał zostać profilaktycznie przycięty. Pozostało nam tylko ustalić, która góra wypadnie z naszego czwartkowego programu. Każda z nich – acz tylko raz – została sprawdzona na trasie Giro d’Italia. Przy tym podjazd do najważniejszego sanktuarium maryjnego Ligurii wystąpił na tym wyścigu w prominentnej roli etapowej mety. Do tego mimo, że stosunkowo niski i krótki jest on na tyle „sztywny”, że zapowiadał się na surowy test naszych sportowych możliwości. W starciu dwóch pozostałych niewątpliwie więcej atutów miała Monte Beigua. Co prawda krótsza od swego sąsiada z Voltri, lecz z drugiej strony wyższa jak i przede wszystkim większa (przewyższenie). Poza tym ogólnie trudniejsza niż łagodne i nie pozbawione „przestojów” Faiallo. To ostatnie kusiło głównie tym, iż pierwsza połowa tego wzniesienia wiedzie na passo del Turchino (525 m. n.p.m.). Tym samym wybierając ten podjazd poznalibyśmy około 10-kilometrowy odcinek rodem z klasycznego monumentu Milano – San Remo. Pomimo tej atrakcji zaproponowałem Darkowi duet pt. Monte Beigua & Madonna della Guardia. Mój kompan będąc miłośnikiem gór stromych tylko przyklasnął temu pomysłowi.

Mając w perspektywie tylko dwie wspinaczki nie zrywaliśmy się wcześnie z łóżek. Śniadanie zjedliśmy po godzinie dziesiątej. Nasze gniazdo na wzgórzu („Il Nido del Cucolo”) opuściliśmy około jedenastej. W ramach dojazdu do podnóża pierwszej góry mieliśmy do pokonania aż 155 kilometrów. Zdecydowaną większość tego odcinka spędziliśmy na biegnącej wzdłuż brzegów Morza Liguryjskiego Autostradzie Lazurowej czyli A12. Zjechaliśmy z niej dopiero na wysokości Genui, zresztą nie bez przeszkód. Następnie wjechaliśmy na drogę krajową nr 1 czyli SS1 powstałą na bazie starożytnej Via Aurelia. Teoretycznie wspinaczkę pod Monte Beigua mogliśmy zacząć już na ulicach Varazze. Niemniej służąca nam za przewodnik „Passi e Valli in Bicicletta – Liguria 2, Il Ponente” odradzała swym czytelnikom takie rozwiązanie. Początkowy odcinek w dolinie potoku Teiro liczy sobie 4,7 kilometra i ma skromne nachylenie rzędu 2,4 %. Poza tym wiedzie on po drodze krajowej tzn. SS542. Prawdziwa wspinaczka zaczyna się we wiosce Pero na wysokości 118 metrów n.p.m. Monte Beigua pojawiła się na trasie wyścigu Dookoła Włoch jedynie w 1997 roku. Jednak na etapie z La Spezii do Varazze wspinano się wówczas od łatwiejszej czyli wschodniej strony. Ten podjazd zaczynał się w San Pietro d’Olba i miał 11,6 kilometra o średniej 6,4 %. Pierwszy na premii górskiej był tu Kolumbijczyk Jose „Chepe” Gonzalez (dwukrotny triumfator klasyfikacji górskiej Giro). Zabrakło go jednak w 5-osobowej grupce, która po długim zjeździe stoczyła walkę o etapowe zwycięstwo na ulicach Varazze. Najszybszy był Sycylijczyk Giuseppe Di Grande, który na finiszu wyprzedził Hiszpana Marcosa Serrano i Kazacha Aleksandra Szefera. Wybrany przeze mnie podjazd zachodni jest znacznie trudniejszy. Ma długość 14,4 kilometra o średnim nachyleniu 8,2 % i przewyższenie aż 1169 metrów. Z tą wersją owej góry zmierzyły się w 2013 roku uczestniczki Giro Rosa. Zdecydowanie najlepsza podczas tej finałowej wspinaczki była Amerykanka Mara Abbott. Wyprzedziła ona o niemal dwie minuty Włoszki: Franceskę Cauz (+ 1:44) i Fabianę Luperini (+ 1:49). Prowadząca przed tym etapem sławna Holenderka Marianne Vos na mecie była ledwie piętnasta ze stratą 5:15. Abbott objęła prowadzenie w tym wyścigu i następnie utrzymała różową koszulkę liderki do mety w Cremonie.

Nasz podjazd zaczynał się u zbiegu wspomnianej SS542 z prowincjonalną drogą SP57. Jakieś dwieście metrów za zakrętem między skrajem szosy a zboczem góry znaleźliśmy dość miejsca by zaparkować samochód. Słońce dokazywało kolejny dzień z rzędu. Na starcie kilka minut przed czternastą licznik pokazał mi temperaturę 32 stopni, zaś niedługo potem bo na trzecim i czwartym kilometrze wzniesienia nawet 35. Beigua od samego początku jest solidnym podjazdem. Pierwszy kilometr ma średnie nachylenie 7,3 %. Natomiast pierwsza kwarta tego podjazdu kończąca się we wiosce Alpicella (3,6 km) ma średnio 8 %. Na tym odcinku mija się skręt w prawo do Campomarzio (0,4 km), osadę Ronco (2,1 km) oraz skręt w lewo ku San Martino (3,3 km). Ten fragment podjazdu pokonałem w około 15 minut. Szybko dogoniłem Darka, który najwyraźniej nie miał dobrego dnia. Jechało mi się dobrze, chyba aż za bardzo. Wjechawszy do centrum Alpicelli tak się rozpędziłem na kawałku płaskiej drogi, że pojechałem prosto, zamiast skręcić w lewo przy pomniku żołnierza. Nie zdając sobie sprawy ze swego błędu szykowałem się na najgorsze czyli dwie 15 %-owe stromizny w połowie piątego i szóstego kilometra. O dziwo choć wybrałem niewłaściwą drogę trudniejsze odcinki mi się zgadzały. Tylko jakość nawierzchni ulegała stopniowej degradacji, aż w końcu po przejechaniu 6,3 kilometra od startu skończył mi się asfalt i przed oczyma miałem już tylko wąziutki kamienisty dukt. Byłem zdezorientowany. Na szczęście nieopodal pewien gospodarz kosił trawnik na swej łące, więc miałem kogo zapytać o właściwą drogę na Monte Beigua. Okazało się, że muszę wrócić do Alpicelli i dojechawszy do małego placu odbić w prawo. Podczas tej wyprawy popełniłem kilka błędów w nawigacji. Ten był chyba najkosztowniejszy. Nadrobiłem jakieś 2700 metrów w każdą stronę. Czasowo straciłem blisko 20 minut. Ponad dziesięć na zbędny podjazd, kilka kolejnych na spokojny zjazd oraz parę na postój u końca ślepej drogi oraz rozmowę z tubylcem. Wróciwszy na właściwy szlak byłem pewien, że nie dogonię już swego wspólnika i Dario mocno się zdziwi, że pierwszy dojechał na szczyt. Pomimo, że zjazd na podjeździe wybija z rytmu po re-starcie jechało mi się nadal bardzo dobrze. Miałem kolejny dobry dzień. Choć może raczej po dwóch tygodniach nie dojadania waga spadła mi do optymalnych okolic czyli 73 kg. Jakkolwiek narastało zmęczenie fizyczne i mentalne to wzrost mocy i spadek wagi zdawał się z nawiązką rekompensować te minusy.

Odcinek tuż za Alpicellą był nieco łatwiejszy tzn. 900 metrów o średniej 6,7 %. Niemniej tuż za nim przyszła pora na najtrudniejszy fragment całego wzniesienia czyli półtora kilometra o średniej 10,3 % ze wspomnianymi rampami na poziomie 15 %. Zmienił się też krajobraz. Poniżej Alpicelli mijaliśmy drzewka oliwne i ogródki warzywne. Powyżej wioski wjechaliśmy do lasu. W środkowej fazie podjazdu był on liściasty, potem iglasty. Jeśli wierzyć książkowej specyfikacji niżej dominowały buki i kasztany, zaś wyżej sosny nadmorskie. Rzecz jasna nie traciłem czasu na badanie miejscowej flory. Trzeba było się skoncentrować na mądrym gospodarowaniu własnymi siłami. Pierwsze trzy kilometry ponad Alpicellą mimo stosunkowo łatwego początku miały średnio 9 %. Kolejne 3400 metrów do końca dziesiątego kilometra 9,1 %. W tym czasie minąłem osadę Sordi (4,5 km) i skręt w prawo do Casermette (8,9 km) nieopodal szczytu Bric Bernengo (893 m. n.p.m.). Na jedenastym i dwunastym kilometrze łatwiejsze odcinki rzędu 5 % przeplatały się z trudniejszymi o stromiźnie 9 %. W końcu zaś ostatnie 2400 metrów miało średnio 7 %. Pod koniec dwunastego kilometra minąłem wierzchołek Bric Galliano (1124 m. n.p.m.). Wyżej od czasu do czasu po prawej ręce miałem piękny widok na Morze Liguryjskie w prostej linii oddalone od szczytu Monte Beigua o jakieś 6-7 kilometrów. Ponoć w całej Italii nie ma drugiej równie bliskiej morskim falom góry o tak znaczącej wysokości. Niespodziewanie dla siebie około kilometr przed szczytem dogoniłem Darka. Mój kolega był tym faktem bardziej zaskoczony ode mnie. Gdy zagadnąłem go zza pleców, omal nie spadł z roweru. Dwieście metrów przed szczytem minąłem budynek restauracji i strefę piknikową, na terenie której wkrótce zrobiliśmy sobie zdjęcia. Natomiast na samej górze w otoczeniu masztów RTV od roku 1930 stoi neo-romański kościółek pod wezwaniem Nostra Signora Regina Pacis. Wspinaczkę zakończyłem w czasie 1h 03:25 (avs. 13,6 km/h), odliczając straty na zbędnym odcinku na wschód od Alpicelli. Ponieważ podjazd pokonałem na raty to nie mogę porównać swego wyniku na całej górze z osiągami innych użytkowników „stravy”. Niemniej tabela z odcinka Alpicella – Beigua o długości 10,3 kilometra daje mi powody do zadowolenia. Tą część wzniesienia przejechałem w czasie 47:31 z prędkością 13,1 km/h i wartością VAM 1110 m/h. W gronie 278 osób jak na razie mam tu 26. wynik tracąc do lidera, a w zasadzie liderki niespełna siedem minut. Na stravie rządzi tu bowiem Ashleigh Moolman z RPA, 29-letnia zawodniczka z RPA, która na wspomnianym etapie Giro Rosa była dziewiąta.

2014_0703_001

Do Pero zjechaliśmy około 16:30. Teraz czekał nas odwrót w kierunku wschodnim i po przejechaniu około 35 kilometrów wjazd do Genui. Miasto Krzysztofa Kolumba ma obecnie niemal 600 tysięcy mieszkańców i jest szóstym co do wielkości miastem Italii. Oprócz odkrywcy Ameryki urodzili się tu również: słynny skrzypek Niccolo Paganini, bohater walk o zjednoczenie Włoch Giuseppe Mazzini oraz Giacomo delle Chiesa zasiadający na tronie Piotrowym jako Benedykt XV w latach 1914-22. Oczywiście wielokrotnie gościł tu wyścig Giro d’Italia, acz po raz ostatni w 2004 roku gdy prolog wygrał Australijczyk Bradley McGee. Projektując trasę całej wycieczki starałem się unikać tak dużych miejscowości. Dla największego portu Włoch zrobiłem wyjątek, gdyż było stąd blisko do dwóch z trzech wstępnie przewidzianych na ten dzień podjazdów. Dość szybko udało nam się znaleźć Hotel Primavera na Piazza Vittorio Veneto 72. Jak się okazało znajdował się on w bardzo ruchliwej części miasta niedaleko portowego nabrzeża. O tej porze dnia znalezienie miejsca parkingowego w najbliższej okolicy było nie lada wyzwaniem. Cena pokoju czyli 50 Euro za dobę zdradzała niskobudżetowy charakter tego przybytku. Przedstawiony nam pokój był więcej niż kompaktowy, nawet toaleta była w salonie. Na szczęście za niewielką dopłatą udało nam się zamienić tą dziuplę na lokal o nieco większym metrażu i lepszym standardzie. Na wieczór zostawiłem nam krótki, acz konkretny podjazd pod sanktuarium Nostra Signora (Madonna) della Guardia, wybudowane na górze Monte Figogna (804 m. n.p.m.). Matka Boska miała się tu objawić pewnemu pasterzowi w roku 1490, a pierwsze sanktuarium powstało już 40 lat później. Przez cztery wieki tą górę zdobywały jedynie piesze pielgrzymki. W latach 1929-67 można było dojechać na szczyt specjalnym tramwajem. Drogę asfaltową położono dopiero w 1964 roku. Obecnie można tu dojechać od czterech stron tzn. rozpoczynając wspinaczkę w Granarze, Sestri Ponente, Gazzolo i przede wszystkim w Geo. Ta ostatnia droga została wykorzystana na Giro d’Italia w 2007 roku. Podjazd ten ma długość 8,1 kilometra i średnie nachylenie 9 %. Maksymalna stromizna to aż 17 %. Nic dziwnego, że na Giro wygrała tu typowa „kolarska kozica” czyli Leonardo Piepoli. Włoch wyprzedził dwóch najmocniejszych kolarzy tamtego wyścigu tzn. swego rodaka Danilo Di Lukę o 18 i zaledwie 22-letniego Luksemburczyka Andy Schlecka o 24 sekundy. Ogółem dwunastu kolarzy zmieściło się w minucie, zaś dziesiąty na kresce 38-letni weteran Andrea Noe’ odebrał różową koszulkę lidera Marco Pinottiemu.

Do podnóża tej góry nie mieliśmy daleko. Ledwie osiem kilometrów. Pojechałem sam, gdyż Dario czuł się przemęczony. Kłopotliwy był jedynie sam wyjazd z miasta. Dalej wystarczyło jechać w górę doliny Polcevera. Na wysokości Bolzaneto należało zjechać z Via Ugo Polonio. Góra znajduje się po zachodniej stronie tej doliny. Podjazd wiedzie po drodze SP52 i zaczyna się przed wysokim mostem kolejowym. Mimo późnej pory czyli 19:40 wciąż było gorąco, na liczniku miałem 29 stopni. Gdy szykowałem się do startu minął mnie około 30-osobowy peletonik, złożony z biegaczy obu płci w bardzo różnym wieku. Jak się wkrótce okazało zaczynali oni właśnie górski bieg z metą w miejscu do którego i ja pragnąłem jak najszybciej dotrzeć. Stopniowo wszystkich ich wyprzedziłem, acz najszybsi biegli niewiele wolniej niż ja wjeżdżałem. Moja wersja podjazdu miała 8,7 kilometra. Najwidoczniej pierwsze kilkaset metrów na dojeździe do Geo nie jest wliczane do oficjalnych danych. Podjazd cały czas mocno trzyma. Najłatwiejszy czwarty kilometr ma średnie nachylenie 7,1 %. Pierwsze trzy kilometry mają średnio 8,5 %, przy max. 12 %. Kolejne trzy są niewiele łatwiejsze ze średnią 8 %. Jedyną wioską na szlaku jest mijana pod koniec trzeciego kilometra San Bernardo. Wspinając się miałem na uwadze to, że najtrudniej ma być w końcówce. Dlatego rezerwowałem sobie nieco sił na finisz. Ostatnie 2100 metrów ma tu średnie nachylenie aż 11,1 %. Przy czym siódmy kilometr tylko 9,5 %, zaś finałowy nieco dłuższy odcinek już 12,6 %. Zresztą wszelkie atrakcje są tu stopniowane do samego końca. Około 450 metrów przed szczytem pod kołami kończy się asfalt i poza stromizną trzeba się jeszcze zmagać z nawierzchnią w postaci drobnej, acz śliskiej kostki – „acciottolato”. Ten finałowy odcinek ma średnio 15,3 %, przy max. 17,1 % jakieś 100 metrów przed metą. Całe szczęście nie padało, więc nie miałem problemów z utrzymaniem równowagi. Pojechałem mocno, finiszowałem jeszcze lepiej. Według danych ze „strava.com” 8,6 kilometra pokonałem w czasie 38:04 (avs. 13,6 km/h – VAM 1161 m/h). To daje mi obecnie 12 miejsce pośród 146 sklasyfikowanych śmiałków. Lider niejaki Carlo Fino wykręcił nieosiągalny dla mnie czas 31:13. Morderczy ostatni kilometr zrobiłem w 5:55 (avs. 10,2 km/h – VAM 1406 m/h). Tego dnia przejechałem tylko 52 kilometry, lecz o godnym przewyższeniu 2032 metrów. Po powrocie do hotelu wybraliśmy się z Darkiem na miasto aby zjeść coś gorącego. Skład etniczny tej dzielnicy był mocno egzotyczny. Na ulicach dominowali imigranci z Azji i Afryki. Adekwatnie do okoliczności głód zaspokoiliśmy nie we włoskiej pizzerii, lecz w swego rodzaju bliskowschodnim KFC.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Napisany w 2014a_Appennini | Możliwość komentowania Monte Beigua & Madonna della Guardia została wyłączona

Monte Serra & Campo Cecina

Autor: admin o 2. lipca 2014

PODJAZD NR 1 > https://www.strava.com/activities/167654651

PODJAZD NR 2 > https://www.strava.com/activities/167654667

Trzeci i ostatni dzień w Toskanii spędzić mieliśmy poza głównym grzbietem Apenin. Czekała nas przeprowadzka z Bagni di Lucca do Carrary. W swych planach na środę 2 lipca mieliśmy aż trzy wspinaczki. Najpierw jeszcze w trasie gdzieś około południa krótki wypad na górę Monte Serra (916 m. n.p.m.) w górskim paśmie Monte Pisano. Natomiast popołudniu już po zameldowaniu się pod nową strzechą dwie dłuższe wspinaczki w tzw. Alpach Apuańskich czyli Passo del Vestito (1061 m. n.p.m.) oraz Campo Cecina (1300 m. n.p.m.). W sumie mielibyśmy do przejechania 101 kilometrów i to w trzech odcinkach. Będąc bogatsi o niemal dwa tygodnie naszych doświadczeń wiedzieliśmy, że czekałoby nas sześć-siedem godzin jazdy na rowerze, uwzględniając postoje na każdej górze i liczne foto-przystanki na zjazdach. Do tego trzeba było jeszcze dodać co najmniej dwie godziny na transfery samochodem oraz dodatkową godzinkę na trzykrotne wypakowanie się i zapakowanie się do auta pod kolejnymi górami. Ponadto między górą pierwszą i drugą musielibyśmy jeszcze poświęcić nieco czasu na znalezienie kolejnego noclegu oraz zameldowanie i rozpakowanie się pod tą nowym dachem. Z góry było widać, że ten program jest zbyt napięty. Jeden z trzech jego punktów trzeba było zawczasu skreślić. Monte Serra z uwagi na udział w dwóch edycjach Giro d’Italia, prestiż w światku cykloturystów oraz wartość testową dla mieszkających w tej okolicy „profich” była dla nas zbyt cenna abyśmy mogli ją pominąć. Pozostało nam wybierać pomiędzy dwoma sąsiadkami z Gór Księżycowych, jak starożytni nazywali Alpi Apuane. Obie około 20-kilometrowe z porządnym przewyższeniem. Pierwsza rodem z Massy, druga wywodząca się z Carrary. Porównując profile skopiowane z „Passi e Valli in Bicicletta n. 7” uznaliśmy, że więcej atutów ma Campo Cecina. Jest wyższa i większa, a przy tym pozbawiona wypłaszczeń, których nie brak w pierwszej połowie podjazdu na przełęcz Vestito. Tą drugą polecał mi jej dobry znajomy tzn. Sylwester Szmyd przez wiele lat mieszkający w pobliskim Montignoso. Tym niemniej jako ambitni amatorzy zdecydowaliśmy się wybrać na audiencję do królowej Alp Apuańskich. Taki przydomek nadali Campo Cecina autorzy wspomnianej książeczki.

Gościnne progi „Hotelu Corona” w Bagni di Lucca opuściliśmy po godzinie dziesiątej. Na początek mieliśmy do pokonania około 35 kilometrów w kierunku południowym. Drogami SS12, SP29 i SS439 przez Borgo a Mozzano i Capannori omijając od wschodu stolicę całej tej prowincji czyli Lukkę. Rodzinne miasto Mario Cipolliniego. Legendarnego sprintera, który w sezonie 2002 w belgijskim Zolder zdobył tytuł mistrza świata, zaś kilka miesięcy wcześniej triumfował w klasyku Milano – San Remo. Co godne podkreślenia „Super Mario” w latach 1989-2003 wygrał aż 57 etapów na trasach trzech Wielkich Tourów. Na południe od tego miasta wznosi się pozornie niewysokie, acz wyniosłe na tle płaskiej okolicy pasmo Monte Pisano. Najwyższym ich szczytem jest Monte Serra (917 m. n.p.m.), zwieńczona masztami należącymi do stacji RAI. Kolarze mogą zdobyć tą górę z trzech różnych stron. Od strony północnej po starcie w Pieve di Compito (wg. „archivio salite” to 10,5 kilometra o średnim nachyleniu 7,8 %). Od strony południowo-zachodniej rozpoczynając wspinaczkę w Calci (11,2 km przy średniej 7,8 %) bądź południowo-wschodniej ruszając z Buti (12,2 km przy średniej 6,8 %). W każdym układzie trzeba pokonać przeszło 800 metrów przewyższenia. Dwie południowe opcje łączą się z sobą przeszło cztery kilometry przed szczytem na passo Prato Ceragiola (635 m. n.p.m.). Następnie południe spotyka się z północą na passo Prato a Calci (814 m. n.p.m.). Odtąd na szczyt wiedzie już tylko jeden wspólny szlak. Giro d’Italia przemknęło po zboczach tej góry dwukrotnie w latach 1971 i 1978. W obu przypadkach kolarze docierali jedynie na wysokość Prato Ceragiola, wspinając się prawdopodobnie od strony Buti. Za pierwszym razem na etapie z San Vicenzo do Casciana Terme kiedy to pierwszy na górze był Włoch Lino Farisato, zaś na mecie jego rodak Romano Tumellero. Tego dnia Claudio Michelotto odebrał koszulkę lidera Aldo Moserowi. Siedem lat później wzniesienie to „namieszało” jeszcze bardziej. Tym razem różowym trykotem wymienili się Belgowie. Sprinter Rik Van Linden oddał ją góralowi Johanowi De Muynck. Ten drugi wygrał etap La Spezia – Cascina z przewagą 52 sekund nad 40-osobowym peletonikiem z Francesco Moserem na czele. Pomimo, że był to ledwie trzeci etap Giro z roku 1978 Belg wytrwał na prowadzeniu przez kolejne siedemnaście dni do samej mety wyścigu w Mediolanie.

Częściej zaglądały w te strony kobiety uczestniczące w Giro Rosa (dawniej Giro Donne). Pięciokrotnie wyznaczano na tej górze etapowe finisze. Między innymi przez trzy lata z rzędu w drugiej połowie minionej dekady. W 2007 roku na czasówce z Buti na Prato a Calci najlepsza była Litwinka Edita Pucinskaite. W dwóch kolejnych sezonach organizowano tu etapy ze startu wspólnego. Przy obu okazjach panie najpierw wspinały się z Calci na Prato Ceragiola, by potem zjechać do Buti i po krótkim płaskim odcinku na drodze SS439 zacząć finałową wspinaczkę z Pieve di Compito do mety na Prato a Calci. W 2008 roku pierwsza na kresce była Włoszka Fabiana Luperini, zaś rok później Amerykanka Mara Abbott. Ja zdobyłem już tą górę podczas toskańskich wakacji z lipca 2011 roku. Wspinałem się wówczas od strony Calci. Teraz przyszedł czas na wypróbowanie północnego szlaku. Dlatego też po około 45 minutach jazdy zatrzymaliśmy się przy drodze prowadzącej do Pieve di Compito, niespełna kilometr po zjechaniu z szosy SS439. Trafił nam się kolejny słoneczny dzień. Na szczęście nieprzesadnie upalny. Na starcie było tylko 25 stopni, zaś na całej górze max. 27. Wystartowaliśmy kwadrans po jedenastej. Pierwsze 1400 metrów okazało się zaledwie wstępem do prawdziwego podjazdu. Ten rozgrzewkowy odcinek o średnim nachyleniu około 3 % skończył się na wysokości Sant’Andrea di Compito. Via delle Pieve odbijała w tym miejscu w prawu ku wiosce. My musieliśmy wybrać odchodzącą w lewo Strada del Monte Serra, która biegła na południe pod prąd rzeczki Visona di Compito. Tu podjazd zaczął się na dobre, acz nie od razu stawiał wysokie wymagania. Na początek 1500 metrów o średniej 5,1 %. Kolejny kilometr już na poziomie 7,7 %. Na tym odcinku, dokładnie pod koniec drugiego kilometra trzeba było pokonać dwa pierwsze wiraże. W książce doliczono się ich w sumie jedenastu. Najtrudniejszy niemal 5-kilometrowy odcinek zaczyna się w połowie trzeciego kilometra. Ma on średnio 9,5 %, przy max. 12,5 % i kończy się po serii pięciu wiraży w miejscu zwanym Colle di Calci (7,4 km). Z tego miejsca w prawo odchodzi dróżka na płaskowyż Santallago. Tymczasem szosa na Monte Serra skręca w lewo i stopniowo łagodnieje. Niemniej następne 600 metrów jest wciąż jeszcze dość wymagające. Dopiero gdy z końcem ósmego kilometra szlak na dobre skręca w kierunku wschodnim podjazd wyraźnie odpuszcza i na kolejnych 800 metrach przechodzi w niegroźne „falsopiano”. Ten łatwy odcinek kończy się na Passo Prato a Calci (8,8 km) w pobliżu restauracji „Monte Serra”.

To miejsce jest w zasadzie mini-placem i zarazem skrzyżowaniem dróg. Od zachodu dochodzi do niego droga z Pieve di Compito. W kierunku północnym odchodzi boczna dróżka na szczyt Monte Cascetto (902 m. n.p.m.). Na południe zjeżdża szersza droga ku Prato Ceragiola. Natomiast na wschód odbija ostatni fragment podjazdu pod Monte Serra czyli dodatkowe 1600 metrów o średnim nachyleniu 6,7 %. Dlatego przez skrzyżowanie trzeba było pojechać na wprost. Ten finałowy odcinek wiedzie przez gęsty las i kończy się pod bramą państwowej stacji radiowo-telewizyjnej czyli RAI. Wspinaczkę o długości 10,4 kilometra ukończyłem w czasie 43:41. Całą górę przejechałem więc z przeciętną prędkością 14,3 km/h. Obecnie zbierając materiał przydatny do spisania tego odcinka wspomnień z podróży porównałem swój wynik z osiągnięciami innych użytkowników programu „strava”. W poprzedniej dekadzie na zboczach Monte Serra testowali swą formę najlepsi zawodowcy z Ivanem Basso na czele. Niemniej korzystali oni z odcinka o długości 6,3 kilometra gdzieś pomiędzy Buti a Prato Ceragiola. Po północnej stronie góry zdają się dominować profesjonaliści znacznie młodszej generacji. Na całej górze najlepszy wynik zarejestrował Jesper Hansen (rocznik 1990) z ekipy Tinkoff-Saxo. Duńczyk wykręcił czas 34:09. Drugi na tej liście z czasem o blisko pięć minut gorszym jest nasz rodak z Krakowa, ukrywający się pod nickiem „Don Carlo Michele”. Mój wynik jest na razie ex-aequo 11-12 pośród 188 odnotowanych rezultatów. Tym niemniej większość śmiałków jak i niemal wszyscy zawodowcy zwykli kończyć swe wspinaczki na poziomie Prato a Calci. Na tym odcinku o długości 8,8 kilometra (wg. „stravy” 8,6 km) zdecydowanie najlepszy jest Chad Haga, 26-letni Amerykanin z Giant-Shimano. Teksańczyk dojechał tu w 27:36 (avs. 18,8 km/h). Drugi z wynikiem 29:15 jest wspomniany Hansen, zaś trzeci z czasem 29:46 zaledwie 21-letni Belg Louis Vervaeke, od lipca tego roku neo-profi z Lotto-Belisol. Ja ten sam fragment góry pokonałem w 37:44 co daje mi ex-aequo 69-71 miejsce pośród 518 osób. Ciekawe, który byłbym w swej kategorii wagowej około 75 kilogramów. Wspinałem się z prędkością niemal 1100 metrów w pionie na godzinę (VAM 1092 m/h). Tym niemniej wartość tą znacząco zaniża tu każdemu ostatnie kilkaset metrów przed Prato a Calci. Jeśli wierzyć programowi „strava” na konkretnym wzniesieniu było więcej niż dobrze, przynajmniej jak na moje możliwości. Na pierwszych ośmiu kilometrach wykręciłem VAM na poziomie 1147 m/h, zaś na pięciu najbardziej stromych nawet 1227 m/h.

2014_0702_001

Kilka minut po trzynastej zjechaliśmy do samochodu. Teraz czekał nas ponad 65-kilometrowy transfer do Carrary i poszukiwania B&B „Il Nido del Cucolo”. Zanim na dobre się rozpędziliśmy po kilku minutach jazdy w bocznej uliczce spostrzegliśmy Pawła Poljańskiego. Nasz krajan z Rumii mieszka w tej okolicy podczas kolarskiego sezonu. Zapewne wyjechał właśnie na jeden ze swych ostatnich treningów przed rozpoczynającym się 6 lipca wyścigiem Dookoła Austrii. „Poljan” skręcił w stronę Monte Serra, zaś my wręcz przeciwnie pomknęliśmy na północ. Najpierw w stronę Lukki drogami SR439 i SP26. Potem autostradą nr 11 ku Morzu Liguryjskiemu. Dalej po A12 wzdłuż wybrzeża mijając znane kurorty Lido di Camaiore i Forte dei Marmi. W końcu na wysokości Massy należało zjechać z autostrady i odbić w głąb lądu ku Carrarze. Miastu rozsławionemu przez biały marmur wydobywany w okolicznych górach już od czasów etruskich. To z niego rzeźbili swe najsłynniejsze dzieła mistrzowie renesansu i baroku czyli: Filippo Brunelleschi, Michelangelo Buonarroti czy Giovanni Lorenzo Bernini. Żaden z nich nie pochodził jednak z Carrary. W przeciwieństwie do żywej legendy piłki nożnej czyli Gianluigi Buffona. Ten mistrz świata z roku 2006 i zdaniem wielu ekspertów najlepszy bramkarz pierwszej dekady XXI wieku wystąpił w reprezentacji Włoch aż 146 razy. Organizatorzy Giro właściwie docenili Carrarę tylko w roku 1960. Zakończył się tu wówczas etap 3a ze startem w Livorno wygrany przez Belga Emile’a Daems’a. Natomiast po popołudniu rozegrano bardzo oryginalny etap 3b z finałem pod Cave di Carrara czyli w pobliżu tutejszych kamieniołomów. To była górska czasówka na niemal sprinterskim dystansie 2,2 kilometra. Najlepsze czasy tzn. 4:50 wykręcili w niej Katalończyk Miguel Poblet i późniejszy triumfator całego wyścigu Francuz Jacques Anquetil. Trzeci ze stratą 2 sekund próbę tą ukończył Luksemburczyk Charly Gaul. Pół wieku później Giro znów kręciło się po okolicy. Tym niemniej w 2010 roku metę wyznaczono w nadmorskiej filii tego miasta czyli Marina di Carrara. Po śmiałej akcji triumfował Australijczyk Matthew Lloyd z przewagą 1:06 nad Szwajcarem Rubensem Bertogliatim i 1:15 nad peletonem, który przyprowadził Niemiec Danilo Hondo.

Nasza kolejna „nocna meta” przy Via Nuova Bergiola 33 okazała się być dobrze ukryta powyżej miasta. Znalezienie tego miejsca zabrało nam, więc niemało czasu. Na marginesie dodam, że był to najdroższy z zarezerwowanych przeze mnie noclegów. Kosztował nas 70 Euro za dobę. „Dycha” ponad standard zapewne za piękny widok na karraryjskie kamieniołomy. Po rozpakowaniu się i dłuższym odpoczynku kwadrans przed osiemnastą znów wsiedliśmy do samochodu. Tym razem aby dostać się do podnóża podjazdu pod Campo Cecina. Wzniesienie to można zaatakować od strony południowo-zachodniej ze startem w miasteczku Molicciara (23,8 km przy średniej 5,4 %) lub w opcji południowo-wschodniej z początkiem w Carrarze (20,2 km przy średniej 5,9 %). Ta pierwsza jest nie tylko dłuższa, ale też nieco większa i trudniejsza za sprawą nieregularnego początku o stromiźnie dochodzącej do 15 %. Obie łączą się z sobą na wysokości 665 metrów n.p.m. i mają wspólne ostatnie 10,7 kilometra. Wybraliśmy wariant wschodni bardziej regularny i bliższy naszemu lokum. Do Carrary mogliśmy zjechać na rowerach. Jednak liczyliśmy się z tym, iż wracać będziemy już po zmroku. Przy takiej ewentualności woleliśmy zaś błądzić samochodem niż dodatkowo męczyć się na rowerze. Tymczasem zdążyliśmy już trochę pobłądzić w trakcie poszukiwań samej góry. Południowo-wschodni wariant podjazdu pod Campo Cecina zaczyna się na Via Apuana w pobliżu Chiesa di San Rocco. Mimo dość późnej pory na starcie mieliśmy 30 stopni Celsjusza. Wystartowałem dokładnie o 18:11 Dario ruszył nieco wcześniej. Niedługo po nim z młodzieńczym entuzjazmem „odpalił pod górę” pewien nastolatek ubrany zgoła nie po kolarsku tzn. w trampki, szorty i t-shirt. Już po trzystu metrach należało skręcić w lewo i wjechać z miasta drogą SP73. W połowie drugiego kilometra minąłem osadę Linara (1,5 km), zaś z końcem trzeciego kilometra dojechałem do większej wioski czyli Gragnary (3,0 km). Tu rozegrała się akcja rodem z wyścigów kolarskich. Miejscowy „scalatore” dopadł Darka, by dosłownie po chwili zostać dogoniony przez mnie. Dla naszego młodego rywala był to już kres owej wspinaczki. Tymczasem nam musiało starczyć sił na 17 dalszych kilometrów. Następną miejscowością na tym szlaku jest Castelpoggio (6,5 km). Dojazd do tej wioski był już znacznie trudniejszy. Na pierwszych 3 kilometrach średnie nachylenie wynosi tylko 4,7 %. Natomiast nieco dłuższy odcinek między Gragnarą a Castelpoggio ma już średnio 8,2 %, zaś najtrudniejsze 500 metrów „trzyma” na poziomie 10,2 %.

W połowie dziesiątego kilometra trzeba było zjechać z drogi SP73 by jakieś 250 metrów dalej zawrócić na wschód w kierunku osady Maesta (11,4 km). Środkowa faza wzniesienia jest stosunkowo łatwa. Odcinek 8,5 kilometra liczony od Castelpoggio do końca piętnastego kilometra ma średnio 4,5 %. Ani na moment nachylenie nie przekracza tu 8 %. Na początku piętnastego kilometra przejeżdża się przez Passo della Gabellaccia (892 m. n.p.m.). Dopiero ostatnie 5 kilometrów jest znów trudniejsze. Szczególnie 4300 metrów na dojeździe do Colle Uccelliera (1249 m. n.p.m.), które ma średnio 7,7 % przy max. 11 %. Na wysokości tej przełęczy szosa została poszerzona. Z myślą o turystach zrobiono tu parking, gdyż po prawej stronie drogi rozpościera się bajkowy widok na pobliskie kamieniołomy. W tle dobrze widoczne jest również morskie wybrzeże. Dojechawszy na tą przełęcz popełniłem błąd i pojechałem prosto zamiast skręcić w lewo. Po 600 metrach zorientowałem się, że nie tędy droga i zawróciłem na Colle Uccelliera. Dojechawszy na plac od przeciwnej strony musiałem teraz skręcić w prawo by pokonać ostatnie 800 metrów owej wspinaczki. Podjazd kończy się w miejscu zwanym Acquasparta, de facto na wysokości 1275 metrów n.p.m. Dojechałem tu w czasie netto – tzn. bez zbędnych 1200 metrów – 1h 11:32 (z przeciętną prędkością 16,8 km/h). Za linią mety można sobie jeszcze przejechać rundkę wokół niewielkiego placu ozdobionego rzeźbami z miejscowego „złota” czyli białego marmuru. Schronisko Campo Cecina, które dało oficjalną nazwę temu wzniesieniu wybudowano na położonej nieco wyżej polanie. Prowadzi na nią nieprzyjazny rowerom szosowym kamienisty dukt. Trakt ten odchodzi w prawo od asfaltowej drogi jakieś 150 metrów przed finałem wspinaczki. Tymczasem na „strava.com” rejestrowane są czasy uzyskiwane na odcinku od Carrara San Rocco do Piazzale dell’Uccelliera. Mój wynik 1h 09:04 jest na razie szósty pośród 105 wyświetlonych rezultatów. Do prowadzącego w tym zestawieniu duetu Carlo Gabrielli & Gianluca Silvi tracę tylko 3:27 co pozwala mi sądzić, że w te strony zapuszczają się jedynie podobni nam cyklo-amatorzy i cykloturyści. Na początku drogi powrotnej zrobiliśmy sobie dłuższy postój na placu Uccelliera. W dalszej części zjazdu zatrzymywałem się rzadziej niż zwykle z uwagi na słabsze światło o tak późnej porze dnia. Podczas czternastego etapu przejechałem w sumie 66 kilometrów o łącznym przewyższeniu 2031 metrów. Po dotarciu do Carrary naszym priorytetem było zaspokojenie głodu. Trafiliśmy pod właściwy adres. Miejscowa pizza al forno serwowana prosto z pieca była wyborna.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

20140702_campo cecina 1

20140702_campo cecina 2

Napisany w 2014a_Appennini | Możliwość komentowania Monte Serra & Campo Cecina została wyłączona

Radici & Pradarena

Autor: admin o 1. lipca 2014

PODJAZD NR 1 > https://www.strava.com/activities/167654653

PODJAZD NR 2 > https://www.strava.com/activities/167654649

Wtorek 1 lipca był jednym z tych dwóch dni, gdy śniadanie jak i kolację mogliśmy zjeść w tym samym mieście. Dwa kolejne noclegi w tym samym miejscu były wyjątkiem w trakcie naszej 18-dniowej podróży przez północne i środkowe Apeniny. Taki był jednak urok mojego śmiałego planu. Naczelnym celem tej wyprawy było wszak zaliczenie jak największej liczby trudnych podjazdów na obszarze od Emilia-Romagna po Molise. To zaś było niewykonalne bez ciągłych transferów między poszczególnymi górami i zmiany zakwaterowania niemal każdego dnia. Na przełomie czerwca i lipca mogliśmy sobie pozwolić na luksus spędzenia dwóch nocy pod dachem Hotelu Corona w Bagni di Lucca i to za cenę niewiele wyższą od tej za jedną dobę w większości innych lokalizacji. Z tego miejsca mieliśmy ruszyć na podbój najtrudniejszych podjazdów w rejonie Garfagnana. Ta kraina geograficzna i historyczna położona jest w górnym biegu rzeki Serchio pomiędzy głównym grzbietem Apenin na wschodzie i pasmem tzw. Alp Apuańskich na zachodzie. Ze względu na dużą liczbę opadów miejscowe góry są gęsto zalesione. Słyną one szczególnie z kasztana jadalnego, z którego wyrabia się lokalną mąkę – Farina di Neccio della Garfagnana. Tereny te przez pierwszych kilkadziesiąt lat po zjednoczeniu Włoch należały do prowincji Massa-Carrara, by dopiero w 1923 roku przejść pod zwierzchnictwo Lukki. W tych stronach spędziłem kilka godzin już przed trzema laty. Było to dokładnie 9 lipca 2011 roku, gdy wraz z Iwoną przemieszczaliśmy się z Volastry w rejonie Cinque Terre do Borgo a Cascia (Reggello) we wschodniej Toskanii. Udało mi się wówczas pokonać dwa lokalne wzniesienia znane z tras Giro d’Italia. Oba strome, przy czym pierwsze długie (passo di Pradaccio), zaś drugie krótkie (Il Ciocco). Dlatego teraz podjąłem się innych wyzwań. Szykowałem się na zdobycie 30-kilometrowej passo di Radici (1529 m. n.p.m.) oraz 20-kilometrowej passo di Pradarena (1579 m. n.p.m.). Tym niemniej ponieważ Pradaccio i Radici mają wspólne miejsce startu tą pierwszą gorąco polecałem Darkowi. Tym samym po dojeździe do Castelnuovo di Garfagnana mogliśmy przetestować manewr, który zamierzałem wdrożyć w życie już dzień wcześniej przy wyprawie na Abetone i Croce Arcana. Dzięki niedługim dojazdom do wtorkowych podjazdów mogliśmy sobie pozwolić na spokojne przedpołudnie. Około wpół do dziesiątej zjedliśmy śniadanie na hotelowym tarasie z widokiem na potok Lima. Spadając z kaskady hałasował on niczym wodospad.

20140701_bagni di lucca

Z Bagni di Lucca wyjechaliśmy dobrze po jedenastej. Tuż za miastem na wysokości Chifenti skręciliśmy w prawo na drogę SR445 by po pokonaniu niespełna 30 kilometrów szlakiem przez Ghivizzano i Fornaci di Barga dotrzeć do Castelnuovo di Garda. Ponieważ w centrum tej miejscowości ciężko było znaleźć spokojne miejsce na zaparkowanie pokręciliśmy się trochę po okolicy. Ostatecznie zatrzymaliśmy się jakiś kilometr od miasta przy drodze Via Vecchiacchi. Tym samym do startu, który wyznaczyłem nam u zbiegu Via della Rimembranza i Via Enrico Fermi musieliśmy zjechać jakieś 800 metrów. Czekał mnie podjazd o długości aż 29,8 kilometra, lecz ze średnim nachyleniem ledwie 4,2 % przy max. 8 %. Miałem do pokonania przewyższenie 1243 metrów, a uwzględniając wszystkie „odzyski” po wcześniejszych mini-zjazdach nawet 1282 metry. Wystartowaliśmy kwadrans po dwunastej z poziomu 286 metrów n.p.m. Znów w pełnym słońcu i przy temperaturze 32 stopni, która na moim liczniku utrzymała się do połowy siódmego kilometra. Pierwsze trzy kilometry mieliśmy wspólne. Na tym odcinku trzeba było przejechać przez rondo na skrzyżowaniu z „obwodnicą” Castelnuovo (1,3 km) oraz miasteczko Pieve Fosciana (2,2 km). Po przebyciu 2,9 kilometra dalej miałem się trzymać drogi SP72. Natomiast Dario miał odbić w prawo wybierając drogę SP71 ku Campori. Moja przełęcz czyli passo di Radici w latach 1967-76 czterokrotnie znalazła się w programie Giro. Potem popadła w zapomnienie, a jeśli już nawet Giro zaglądało w te strony to dyrektorzy wyścigu wybierali jej – atrakcyjniejszą dla kibiców – sąsiadkę czyli Pradaccio, znane lepiej jako San Pellegrino in Alpe. Na cztery przejazdy przez Radici dwa pierwsze były zbieżne z moim pomysłem na tą górę. W 1967 roku premię górską na tej przełęczy jak i cały etap z La Spezii do Prato wygrał Włoch Michele Dancelli, zaś w sezonie 1971 podobny dublet ustrzelił na odcinku z Forte dei Marmi do Sestola / Pian di Falco Hiszpan Jose-Manuel Fuente. Następnie w latach 1974 i 1976 wspinano się już od łatwiejszej wschodniej strony ze startem w Pievepelago. Etapy kończyły się we wspomnianym już ośrodku wypoczynkowym Il Ciocco. Za pierwszym razem górę zdobył Włoch Giuseppe Perletto, zaś etap wygrał Fuente. Po dwóch latach na premii górskiej pierwszy był Hiszpan Andres Oliva, lecz na mecie triumfował Belg Ronald De Witte.

Za rozjazdem miałem kilkaset metrów zjazdu i przejazd przez most nad rzeczką Esarulo. Następnie spokojny dojazd do otoczonej średniowiecznymi murami miejscowości Castiglione di Garfagnana (528 m. n.p.m.), znajdującej się na wspominanej już przez mnie liście „i borghi piu belli d’Italia”. Powyżej tego miasteczka trzeba pokonać 8 kilometrów o średnim nachyleniu 6,4 % czyli najtrudniejszy odcinek całego wzniesienia. W drugiej połowie jedenastego kilometra przejeżdża się przez osadę Campo di Cerageto, zaś na początku trzynastego zjazd ku osadzie Massa. Podjazd ten bywa nazywany gratką dla kolekcjonerów przełęczy, gdyż na drodze do Radici jest aż pięć tego rodzaju pośrednich kulminacji tzn. Sfogliato (982 m. n.p.m), Foce di Sassorosso (1065 m. n.p.m.), Foce di Terrarossa (1141 m. n.p.m.), Colle Pianelli (1253 m. n.p.m.) i Col d’Arciana (1303 m. n.p.m.). Solidna wspinaczka tymczasowo kończy się w połowie piętnastego kilometra na wysokości 1056 metrów n.p.m. Kolejne siedem kilometrów na dojeździe do przełęczy Arciana (21,5 km) ma średnie nachylenie tylko 3,6 %. Jakkolwiek są tu kilkusetmetrowe odcinki trzymające na poziomie 6,4 czy 7 %, lecz nie brak też fragmentów niemal zupełnie płaskich. Jakby tego było mało następne trzy kilometry nawet nie próbują udawać podjazdu. Co prawda na dojeździe do stacji narciarskiej Casone di Profecchia (22,6 km) droga jeszcze minimalnie się wznosi to już na kolejnych dwóch kilometrach traci w sumie 35 metrów wysokości. Ostatni fragment podjazdu zaczął się dla mnie po przejechaniu 25 kilometrów. Do przejechania pozostało mi niespełna 5 kilometrów o średnim nachyleniu 5 %, przy czym ostatni kilometr trzymał już na poziomie 7 %. Na górę wjechałem w 1h 32:40 z przeciętną prędkością 19,3 km/h. Według „strava.com” mój czas liczony od rozjazdu do samej góry czyli 1h 23:35 jest na dziś czternastym pośród 130 zanotowanych wyników. Do Bena Kinga (mistrza Stanów Zjednoczonych z 2010 roku) straciłem niespełna 11 minut. Przez przełęcz przebiega granica między Toskanią (prov. Lucca) a regionem Emilia-Romagna (prov. Modena). Za sprawą miejscowej restauracji w najbliższej okolicy kręciło się parę osób. Kilkoro wygrzewało się na trawniku, a inna trójka minęła mnie jadąc na końskich grzbietach.

2014_0701_001

Gdybym z przełęczy odbił w prawo to po przejechaniu trudnego kilometra o średniej 9,6 % i max. 12 % dotarłbym na passo di Pradaccio (1625 m. n.p.m.). Dlatego zastanawiałem się nawet czy nie dokonać „wrogiego przejęcia” tej przełęczy tzn. zaskoczyć mego wspólnika atakiem na jego górę od przeciwnej strony. Jednak ostatecznie uznałem, że Darek z uwagi na znacznie mniejszy dystans dotarł już na Pradaccio zanim ja pojawiłem się na Radici. Mój kolega miał wszak do przejechania „tylko” 17,7 kilometra, acz o średnim nachyleniu 7,7 % i przewyższeniu 1339-1354 metrów. Pisząc te słowa i przeglądając nasze zdjęcia wiem, że mogłem się podjąć tego typu „wywrotowej akcji”. Ustaliłem bowiem, że Dario wjechał na Pradaccio tuż po godzinie czternastej. Tego dnia zdobył najtrudniejszy podjazd Toskanii. Według speców z „archivio salite” w całych Apeninach tylko Blockhaus ma wyższy współczynnik trudności. Wspinaczka pod Pradaccio w niczym nie przypomina sąsiedniego podjazdu pod Radici. Za sprawą ekstremalnie trudnej końcówki, ze stromizną sięgającą 20 %, zyskała nawet przydomek z piekła rodem czyli Giro del Diavolo. Po wspomnianym rozjeździe Dario musiał pokonać 9 kilometrów o średnim nachyleniu 8,8 % przy max. 12 %. W tym czasie przejechał przez wioski Campori, Pellizzana i Chiozza. Jedynie na wysokości tej drugiej podjazd na około kilometr „zluzował” do poziomu 6 %. Na wysokości około 1200 metrów n.p.m. w pobliżu Casa Boccaia miał kilkaset metrów lekkiego zjazdu. Niemniej to była tylko „cisza przed burzą”. Czekał go bowiem piekielny odcinek 2700 metrów na dojeździe do San Pellegrino in Alpe (1524 m. n.p.m.) o średnim nachyleniu 12,7 %. Z czego ostatnie 500 metrów przed wioską to prawdziwa ściana rzędu 16,4 %. Wyżej pozostało do przejechania jeszcze 1600 metrów o umiarkowanej średniej 6,3 %. Jak na razie uczestnicy Giro d’Italia zmierzyli się z tym wielkim wyzwaniem trzykrotnie. Po raz pierwszy w 1989 roku na odcinku z La Spezii do Prato. Jakkolwiek etap wygrał Włoch Gianni Bugno, to na premii górskiej pierwszy był waloński Belg Claude Criqueilion. W 1995 roku pierwszy tak na górze jak i mecie w Il Ciocco był Włoch Enrico Zaina. Natomiast podczas milenijnej edycji z 2000 roku jeszcze dalej poszedł jego rodak Francesco Casagrande, który dzięki zwycięstwu w stacji Abetone zdobył też różową koszulkę lidera. Tymczasem po długim zjeździe z wieloma przystankami dotarłem do samochodu po godzinie piętnastej. Zanim dołączył do mnie Darek była już godzina 15:30. Czekała nas dalsza jazda w górę krainy Garfagnana czyli 17-kilometrowy dojazd do podnóża passo di Pradarena.

2014_0701_031

Jednak zanim ruszyliśmy w dalszą drogę wybraliśmy się na zakupy do pobliskiego supermarketu. Dlatego do Piazza al Serchio dotarliśmy kwadrans przed siedemnastą. Nie musieliśmy nawet wjeżdżać do tego miasteczka. Podjazd zaczyna się bowiem tuż przed nim, na lewym brzegu Serchio al Sillano. Wzniesienie ma długość 20,5 kilometra i średnie nachylenie 5,4 %, przy max. 9 %. To daje przewyższenie 1097 metrów. Pomimo godnych rozmiarów i dobrego stanu nawierzchni nigdy nie zostało sprawdzone przez organizatorów wielkiego Giro. W najbliższej okolicy znajdowano inne drogi służące do wyjechania z Toskanii. Po stronie północno-zachodniej były to przełęcze Cerreto i Lagastrello, zaś na flance południowo-wschodniej opisane już Radici i Pradaccio. Podjazd pod Pradarenę rozkręca się powoli. Pierwsze trzy kilometry mają średnie nachylenie tylko 2,8 %. Zaraz po starcie mija się osadę Cimocroce. Wyżej dwie kolejne czyli: Isola (0,8 km) i Molinello (2,7 km). Kolejne cztery kilometry ze średnią 3,8 % są tylko nieco trudniejsze. W tym czasie przejeżdża się obok Vergnano (4,0 km) oraz przez most nad Serchio di Soraggio (4,8 km). Największą miejscowością na tym górskim szlaku jest Sillano (6,8 km). Dopiero powyżej tej miejscowości podjazd staje się trudniejszy. Następne cztery kilometry mają średnie nachylenie 6,9 %. Na dojeździe do Capanne di Sillano (12,1 km) szosa znów odpuszcza, tym razem na półtora kilometra. Między kilometrem trzynastym i siedemnastym znów trzyma mocniej tj. na średnim poziomie 7,1 %. Na tym odcinku mija się ośrodek wypoczynkowy oasi Il Lamastrone (14,1 km) oraz ostatnie domostwa na wysokości Ospadeletto (15,3 km). Wspinaczkę zakończyłem w czasie 1h 08:48 jadąc z przeciętną 17,8 km/h. Na górze po prawej ręce mieliśmy wierzchołek Monte Asinara (1732 m. n.p.m.), zaś na wprost przed naszymi oczyma wyższą Monte Cavalbianco (1854 m. n.p.m.). Sto metrów za przełęczą po lewej stronie drogi stoi górski hotel „Tonina”. Po jak zwykle spokojnym zjeździe do auta dotarliśmy około 19:10. Jakąś godzinę później dobiliśmy do naszej „przystani” w Bagni di Lucca. Poza hotelem spędziliśmy więc niemal dziewięć godzin. W tym czasie na rowerze przejechałem 100,5 kilometra o łącznym przewyższeniu 2274 metrów. Starczyło nam jeszcze sił na wieczorny spacer, bowiem kolację chcieliśmy zjeść na mieście. Aby dostać się do centrum przeszliśmy na prawy brzeg Limy po starym Ponte a Serraglio. Natomiast po wieczerzy przed restauracją „Da Vinicio” do naszego hotelu przeprawiliśmy się po znacznie nowszym moście wiszącym o lekkiej konstrukcji.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Napisany w 2014a_Appennini | Możliwość komentowania Radici & Pradarena została wyłączona

Monte Secchieta & Croce Arcana

Autor: admin o 30. czerwca 2014

PODJAZD NR 1 > https://www.strava.com/activities/167652414

PODJAZD NR 2 > https://www.strava.com/activities/167654650

Początek ostatniego tygodnia tej podróży zastał nas w Arezzo, stolicy jednej z dziesięciu prowincji regionu Toskania. To miasto mające przeszło 103 tysiące mieszkańców było jak dotychczas największą miejscowością na naszym szlaku przez włoską prowincję. Znane już w starożytności pod nazwą Arretium było jednym z dwunastu legendarnych grodów tzw. Ligi Etruskiej. Miałem okazję zwiedzić jego starówkę w lipcu 2011 roku. Jego główną atrakcją turystyczną jest nie trzymający poziomu Piazza Grande z oryginalnie skonstruowanym kościołem Santa Maria della Pieve. Na placu dwa razy do roku odbywa się słynny turniej rycerski Giostra del Saracino. Wydanie nocne tego przedstawienia organizowane jest w przedostatnią sobotę czerwca, zaś dzienne odbywa się w pierwszą niedzielę września. Arezzo to miasto Francesco Petrarki XIV-wiecznego poety i pisarza, który zasłynął również wyprawą na Mont Ventoux w 1336 roku oraz Giorgio Vasariego XVI-wiecznego malarza i architekta. Z tego miasta pochodzi też Daniele Bennati, kolarz grupy Tinkoff-Saxo, zwycięzca etapów w każdym z trzech Wielkich Tourów. Ten wszechstronny sprinter wygrał trzy etapy na Giro, dwa na Tourze i sześć na Vuelcie. W 2007 roku na zakończenie „Wielkiej Pętli” triumfował na Polach Elizejskich. Począwszy od 1925 roku Giro d’Italia zatrzymało się w Arezzo jedenaście razy, acz po raz pierwszy przemknęło przez nie już w 1909 roku na piątym etapie z Rzymu do Florencji. Jako pierwszy ze zwycięstwa w Arretium cieszył się Costanste Girardengo. Trzy lata później triumfował tu równie sławny Alfredo Binda. Przed wojną zwyciężali jeszcze: Giuseppe Olmo (1937) i Primo Volpi (1940). Po II Wojnie Światowej również za każdym razem wygrywali Włosi, choć triumfator z roku 1992 czyli Maximilian Sciandri urodził się w angielskim Derby i od sezonu 1995 jako pół-Anglik ścigał się już dla barw Wielkiej Brytanii. Jedynym asem, który w trakcie Giro dwukrotnie wygrał w Arezzo był znakomity sprinter Mario Cipollini. Mistrz świata z 2002 roku triumfował tu w latach 1997 i 2003. To drugie zwycięstwo było jego 41-wszym w historii występów w wyścigu Dookoła Włoch, dzięki czemu wyrównał rekord wspomnianego Bindy. Od sezonu 2011 Arezzo jest też stałym punktem na trasie Tirreno – Adriatico.

Arezzo leży u zbiegu trzech toskańskich dolin. Val di Chiana dochodzi do miasta od południa, Valdarno od północnego-zachodu, zaś Cesentino od północy. Chcąc dojechać do podnóża pierwszego z poniedziałkowych podjazdów musieliśmy pojechać w głąb tej ostatniej. Pierwszy przystanek wyznaczyłem nam we wiosce Pagliericcio po przejechaniu niemal 50 kilometrów. Aby się do niej dostać należało wyjechać z miasta drogą SR71. Po 33 kilometrach dojechaliśmy do Bibbieny, gdzie w trakcie Giro z 1983 roku etap wygrał Palmiro Masciarelli. Do niedawna manager ekipy Acqua e Sapone. Zarazem ojciec chłopaków, którzy kontynuowali rodzinne tradycje w zawodowym peletonie. Za Bibbieną musieliśmy skręcić w lewo na drogę SP70 i przez Poppi dojechać do wioski Borgo a Collina. Tu raz jeszcze należało odbić w lewo i przejechać przez Castel San Niccolo. Ostatecznie zaparkowaliśmy w pierwszym dogodnym miejscu za rozdrożem, które wyglądało na początek podjazdu pod Monte Secchieta (1435 metrów n.p.m.). Wzniesienia w paśmie górskim Pratomagno oddzielającym wspomniane doliny Valdarno i Cesentino. Góra ta nigdy nie została sprawdzona na Giro d’Italia. Nie tylko w całości, ale nawet choćby w części. Ja miałem szansę ją odwiedzić już w lipcu 2011 roku, gdy pewnego dnia podjeżdżałem od dwóch stron do pobliskiego opactwa Vallombrosa. Jednak wtedy nie zdecydowałem się na przedłużenie tych wspinaczek o dalsze dziewięć kilometrów. Okazja do nadrobienia owej zaległości pojawiła się w sezonie 2014, przy czym przyszło mi zaatakować Secchietę od zupełnie innej, bo wschodniej strony. Na zboczach tej góry rozwijało się niegdyś lokalne narciarstwo. Do roku 1988 funkcjonowały tu trzy trasy zjazdowe i jedna biegowa. Nas jednak interesowały wyłącznie kolarskie walory tego wzniesienia czyli około 1000 metrów przewyższenia. Amplituda nie do pogardzenia. Dzięki swej wielkości góra była godna naszego zainteresowania, pomimo zupełnie czystej karty na polu kolarskiej historii. Wystartowaliśmy kwadrans po dwunastej przy temperaturze 32 stopni. Dzień jak co dzień pod włoskim niebem. Podjazd musiałem zacząć od krótkiego zjazdu, gdyż od wspomnianego rozdroża dzieliło nas 350 metrów.

Na pierwszych siedmiu kilometrach nachylenie z rzadka przekraczało 6 %. Na drugim kilometrze minąłem skręt w prawo ku Vertelli (1,1 km) oraz w lewo ku Barbiano (1,4 km). Dojechawszy do Montemignaio (6,2 km) trzeba było skręcić w prawo i objechać romański kościół z wieżyczką. Co ciekawe z tej liczącej niespełna 600 mieszkańców miejscowości pochodzi Marcello Mugnaini. Kolarz, który w latach 1964-67 wygrał dwa górskie etapy Giro d’Italia, zaś w Tour de France z roku 1966 „pirenejski klasyk” Pau-Luchon. Nie ograniczał się przy tym do polowania na etapowe sukcesy. We wspomnianym Tourze był bowiem piąty w generalce, zaś na Giro siódmy i czwarty w latach 1964-65. Po przejechaniu 7,4 kilometra dojechałem do wioski Castello Prato (805 m. n.p.m.) i tu popełniłem błąd w nawigacji. Pojechałem prosto nie zauważając drogi skręcającej ostro w lewo pod kątem niemal 180 stopni. Chwilowy zjazd niespecjalnie mnie zdziwił. Minął mnie na nim cyklista wyglądający na włoskiego młodzieżowca. Siadłem mu na koło, lecz po chwili zaniepokojony przedłużającym się „falsopiano” zapytałem go czy ta droga prowadzi na Secchietę. Dobrze zrobiłem, gdyż dowiedziałem się, że jedziemy na passo della Consuma (1060 m. n.p.m.). Musiałem więc zawrócić by w centrum Castello Prato skręcić w prawo, od razu stromo pod górę. Na całej pomyłce straciłem trzy minuty, nadrabiając około 1100 metrów. Dario mocno się zdziwił gdy już po raz drugi na tej samej górze go wyprzedziłem. Pierwsze pięć kilometrów za Castello Prato było zdecydowanie najtrudniejszym fragmentem całego wzniesienia. Średnie nachylenie wynosiło tu 7,7 %, lecz dwucyfrowa stromizna wcale nie należała do rzadkości. Dojechawszy do przełęczy Croce Vecchia – 1200 m. n.p.m. (12,5 km) zatrzymałem się by poczekać na Darka. Droga rozchodziła się stąd na prawo i lewo. Ta pierwsza biegła w dół ku wspomnianej Vallombrosie. Pojechaliśmy więc w lewo w głąb ciemnego i mokrego lasu, który mocno kontrastował z nasłonecznionym terenem poniżej przełęczy. Wspinaczkę zakończyłem po przejechaniu 17 kilometrów czyli podjazd w wersji netto miałby 15,9 kilometra i według danych z programu „veloviewer” około 960 metrów przewyższenia. Ten odcinek przejechałem w czasie 1h 00:59 przy przeciętnej prędkości 15,6 km/h. Na górze zastaliśmy nieczynną restaurację. Przed nami mieliśmy zaś szutrową ścieżkę i widok na maszty radiowo-telewizyjne. Natomiast za plecami zamknięty teren wojskowy należący do 3. Regimentu Łączności – Batalionu „Abetone”.

2014_0630_001

Do samochodu zjechaliśmy kilka minut po 14:30. Tymczasem czekał nas długi i skomplikowany transfer do uzdrowiska Bagni di Lucca. Jakieś 145 kilometrów czyli przeszło dwie i pół godziny jazdy w kierunku północno-zachodnim. Najpierw przez Castello Prato ku drodze SR70. Wkrótce byliśmy już na passo Consuma, przełęczy przez którą sześć razy przejechał peleton Giro. Po raz ostatni na ubiegłorocznym etapie do Florencji wygranym przez Rosjanina Maxima Biełkowa. Następnie przez Pontassieve dotarliśmy do Bagno a Ripoli. Za tą miejscowością można było wejść na wyższe obroty wjechawszy na autostradę A1 objeżdżającą stolicę Toskanii od południa. Potem na węźle Firenze Nord trzeba było zjechać na autostradę A11 by przemykając obok Prato i Pistoi dotrzeć w pobliże Montecatini Terme. Tu chcąc skrócić sobie drogę zjechaliśmy już na lokalne drogi, choć jak się miało okazać nie była to chyba najszybsza, a już z pewnością najprostsza opcja. Za miejscowością Collodi wjechaliśmy na drogę SP35. Po minięciu Villa Basilica musieliśmy pokonać górski odcinek specjalny czyli wąski i trudny technicznie „szlak tysiąca i jednego zakrętu”. Najpierw w górę przez Pracando, Colognorę i Boveglio z finałem na passo del Trebbio (735 m. n.p.m.), potem w dół przez Benabbio. Odcinek ciężki tak dla samochodu, kierowcy jak i bodaj najbardziej dla pasażera-pilota. Na szczęście bez przygód dotarliśmy do wciśniętej między okoliczne góry doliny rzeki Lima. Na dole skręciliśmy w lewo by po kilku kilometrach znaleźć nasz Hotel Ristorante Corona przy Via Serraglia 78. Udało mi się w nim wynająć pokój z łazienką za skromną opłatą 68 Euro od dwóch osób za dwie doby. Po ciężkiej podróży pocieszający był fakt, że we wtorek 1 lipca nie czekała nas żadna przeprowadzka. Podczas tej pięknej, acz wyczerpującej podróży na taki luksus mogliśmy sobie pozwolić tylko w dwóch miejscach. Pierwszym było Lettomanopello, zaś drugim właśnie Bagni di Lucca. Uzdrowisko słynące z wód, którymi już w 56 roku p.n.e. raczyli się ponoć członkowie I triumwiratu: Pompejusz, Krassus i Juliusz Cezar. Co więcej może ono uchodzić również za kolebkę nowożytnego hazardu jako, że w latach 1835-37 wybudowano tu pierwsze w świecie kasyno.

Niemniej w planach na ostatni wieczór czerwca nie miałem spaceru powiązanego z poznawaniem uroków tego miasteczka. Miałem nadzieję, że okazja ku temu będzie we wtorek, gdy znacznie mniej czasu przyjdzie nam tracić na samochodowe transfery. Dlatego po rozpakowaniu się i krótkim odpoczynku zacząłem się szykować do wyprawy na drugie z poniedziałkowych wzniesień. Plan zakładał dojazd autem do wioski La Lima i z tego miejsca wspólny start ku dwóm różnym celom naszej wspinaczki. Darek miał pokonać niezbyt trudny, acz jeden z najsłynniejszych podjazdów w Apeninach czyli Passo dell’Abetone (1388 m. n.p.m.). Począwszy od roku 1928 wielkie Giro odwiedzało tą przełęcz aż 18 razy. Dziesięciokrotnie podjeżdżano na nią od naszej południowej strony. Między innymi w 1940 roku podczas etapu z Florencji do Modeny, na którym to rozbłysła gwiazda Fausto Coppiego. Zresztą wyścig Dookoła Włoch zwykł się również zatrzymywać w stacji narciarskiej Abetone. Trzykrotnie organizowano tu finisze górskich etapów. Gdy w 1954 roku wspinano się od południa wygrał Włoch Mauro Gianneschi. Przy kolejnych dwóch okazjach za górski finał służył kolarzom łatwiejszy północny podjazd od Pievepelago. W 1959 roku triumfował Luksemburczyk Charly Gaul, zaś w sezonie 2000 nie miał sobie równych kontrowersyjny Włoch Francesco Casagrande. W przyszłym roku Abetone już po raz czwarty wystąpi w roli etapowej mety. Peleton Giro 2015 zmierzy się z podjazdem południowym na etapie piątym ze startem w La Spezii i przejazdem m.in. przez Bagni di Lucca. Ponieważ to oblicze Abetone poznałem już w lipcu 2011 roku nie zamierzałem towarzyszyć swemu koledze do samego końca. W połowie piątego kilometra w okolicy wioski Casotti (600 m. n.p.m.) miałem odbić w prawo na Cutigliano i pokonać słabiej znany, acz niewątpliwie trudniejszy podjazd na Passo di Croce Arcana (1678 m. n.p.m.). Niestety zmordowany naszym samochodowym transferem Dario postanowił sobie odpuścić tą wieczorną wycieczkę by wypocząć przed następnymi dniami pełnymi kolejnych górskich atrakcji. Nie pozostało mi nic innego jak wybrać się w te strony samemu. W tej sytuacji aby zyskać nieco na czasie i nie powtarzać ani metra drogi przejechanej przed trzema laty postanowiłem dojechać autem nieco dalej. To znaczy przemknąć przez La Lima i „wyładować się” dopiero w Casotti tuż za mostem nad rzeczką Lima.

Wspinaczkę rozpocząłem o 18:49. Podjazd miał mieć długość 17,4 kilometra przy średnim nachyleniu 6,2 % i przewyższeniu 1076 metrów. Maksymalna stromizna niemal 14 %. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa na przełęcz miałem dotrzeć około dwudziestej. Początek wyznaczyłem sobie u zbiegu SP37 z drogą krajową SS12. Pierwsze 2100 metrów z przejazdem przez Cutigliano (0,9 km) miało średnio 8,1 %. Następne półtora kilometra było znacznie łatwiejsze. Dobry moment na wyrównanie oddechu przed zasadniczą częścią wzniesienia. To znaczy niemal 9-kilometrowym odcinkiem o średnim nachyleniu 7,1 %. Najtrudniejszy był tu 700-metrowy odcinek od połowy szóstego kilometra. W połowie siódmego przejechałem przez Melo (6,4 km). Powyżej tej wioski czekał mnie długi odcinek przez las. Droga wiodła długimi prostymi odcinkami. Z rzadka można było tu napotkać typowe wiraże (pierwszy 8,5, drugi 10,2 i trzeci 11,1 kilometra po starcie). Po przejechaniu 12,3 kilometra nachylenie ponownie złagodniało by kilometr dalej przejść w zjazd o długości niespełna 400 metrów. Podjazd ponownie odżył pod koniec czternastego kilometra, w pobliżu malutkiego Lago di San Gualberto. W połowie piętnastego kilometra dojechałem do pierwszych zabudowań na terenie uśpionej stacji narciarskiej Doganaccia. Na plac w centrum tego ośrodka dotarłem w czasie 57:08 po przebyciu 14,9 kilometra. Tu skręciłem w lewo, zamiast w prawo. Wkrótce dobiłem do końca ślepej drogi u wrót małego kościółka. Wróciwszy na plac ruszyłem w górę już we właściwym kierunku. Na całym zamieszaniu nadrobiłem niespełna 700 metrów. Powyżej placu czekało mnie już tylko 300 metrów spokoju. Na pierwszym zakręcie w prawo (około 1560 m. n.p.m.) pod kołami skończył mi się asfalt. Zaczęła się walka o przetrwanie na nawierzchni gorszej od tej z Monte Subasio. Poza kamienistym podłożem przeszkadzały mi także poprzeczne rynny melioracyjne, zaś na przedostatnim kilometrze spora stromizna. Ostatni kilometr był już łatwiejszy, zaś ostatnie kilkaset metrów wręcz przyjemne, bo na dobrze ubitej gruntowej drodze. Wspinaczkę ukończyłem w czasie 1h 10:35 z przeciętną prędkością 14,8 km/h. Zgodnie z obecną nazwą tej przełęczy (dawniej zwanej Passo dell’Alpe alla Croce) na górze zastałem krzyż i dwie armaty strzegące wojskowego pomnika. Przełęcz ta łączy Toskanię z regionem Emilia-Romagna. Niedaleko stąd do miasteczka Fanano oraz wzniesień Monte Cimone i Corno alle Scale czyli miejsc, które miałem poznać na samym końcu tej podróży. Tymczasem jednak chciałem już tylko dotrzeć do samochodu. W miarę możliwości przed zmierzchem. Udało się bezpiecznie, acz po zmroku. Licznik zatrzymałem o 21:36. Tego dnia przejechałem w sumie 70 kilometrów pokonując 2105 metrów przewyższenia.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Napisany w 2014a_Appennini | Możliwość komentowania Monte Secchieta & Croce Arcana została wyłączona

Monte Subasio & Bocca Trabaria

Autor: admin o 29. czerwca 2014

PODJAZD NR 1 > https://www.strava.com/activities/167652401

PODJAZD NR 2 > https://www.strava.com/activities/167652418

Dziesiąty nocleg na włoskiej ziemi spędziliśmy na obrzeżach Campello sul Clitunno, małego miasteczka na umbryjskiej prowincji przy drodze ze Spoleto do Foligno. Za cenę 60 Euro zarezerwowałem nam apartament w domu gościnnym Locanda Settecamini. Na pierwszym piętrze budynku, który niegdyś służył miejscowej spółdzielni rolniczej dla turystów przygotowano trzy pokoje i jeden apartament właśnie. Poza dwoma łóżkami do naszej dyspozycji mieliśmy dobrze wyposażoną kuchnię, łazienkę, telewizor i wi-fi dobrej jakości. Na parterze tego domu znajduje się „bottega” prowadzona przez naszego gospodarza. Sklep z lokalnymi produktami, w którym można było kupić lub degustować: wina, wędliny, sery, oleje z oliwy czy miody. Po śniadaniu na tarasie i drobnych zakupach zaczęliśmy się pakować do kolejnego etapu naszej podróży. Na początek czekał nas 35-kilometrowy dojazd do św. Marii od Aniołów. To znaczy położonej ledwie 4 kilometry od słynnego Asyżu miejscowości Santa Maria degli Angeli. Transfer niedługi i nieskomplikowany tzn. niemal w całości prowadzący po drogach krajowych. Najpierw po SS3 do obwodnicy Foligno i dalej po SS75. Miał nam zająć niespełna pół godziny, więc ruszyliśmy dopiero tuż przed jedenastą. Magnesem, który przyciągnął nas w kierunku miasta św. Franciszka była górująca nad nim Monte Subasio (1280 m. n.p.m.). Według informacji z „archivio salite” to najtrudniejszy kolarski podjazd w Umbrii. Poza tym drugi na regionalnej liście największych (przewyższenie) oraz czwarty pośród najwyższych (wysokość bezwzględna). Miał on mieć długość 14,6 kilometra o średnim nachyleniu 7 % i przewyższeniu 1028 metrów. Takiego okazu nie mogliśmy pominąć. Pobliski Asyż był dodatkową atrakcją. Rzecz jasna nie tylko z uwagi na związki tego świętego miasta z wyścigiem Giro d’Italia. Wyścig Dookoła Włoch nigdy nie gościł na Monte Subasio, acz do Asyżu zajrzał cztery razy. Po raz pierwszy w 1978 roku gdy zwyciężył Włoch Bruno Zanoni. Następnie w latach 1982 i 1995 kończyły się tu czasówki wygrane przez Francuza Bernarda Hinault i Szwajcara Tony Romingera. Polscy kibice najwięcej emocji przeżyli w 2012 roku, gdy triumfował Katalończyk Joaquin Rodriguez, zaś na drugim miejscu ze stratą 2 sekund finiszował Bartosz Huzarski.

To był kolejny gorący dzień, więc dojechawszy do Santa Maria degli Angeli chcieliśmy zostawić samochód w zacienionym miejscu. Właściwą miejscówkę znaleźliśmy na podziemnym parkingu pod centrum handlowym. Wystartowaliśmy kilka minut po wpół do dwunastej przy temperaturze 33 stopni. Kilka kilometrów dzielących nas od podnóża podjazdu miało służyć za teren do rozgrzewki przed wspinaczką. Tym niemniej upał przydusił nas niemal od razu po wyjeździe na szosę. Wkrótce rozdzieliliśmy się. Ja pojechałem prosto, zaś Dario skręcił w lewo ku drodze krajowej SS147dir znanej w tym miejscu jako Via Patrono d’Italia. Rozpocząłem podjazd na skrzyżowaniu mojej Via di Valecchie z drogą Via Francesca. Większą część pierwszego kilometra spędziłem na wąskiej i stromej ścieżce o średnim nachyleniu 8,1 %, z chwilowym max. 15,7 %. Na wysokości około 310 metrów n.p.m. wjechałem na główną drogę do miasta czyli Viale Vittorio Emanuele II. Od tej chwili jakkolwiek osobno jechaliśmy już tym samym szlakiem. Przejeżdżając przez rondo 2,4 kilometra od startu należało wybrać drogę SS444, zaś pół kilometra dalej ulicę Via Giovanni XXIII. Droga ani przez moment nie wkraczała do historycznego centrum. Najpierw objeżdżała miasto od południa, a potem od strony wschodniej. Po raz ostatni zbliżyłem się do murów starówki na piątym wirażu, który minąłem po przejechaniu 3,7 kilometra. Pierwsza ćwiartka mego podjazdu miała średnie nachylenie 6,1 %. Kwarta druga zaczynała się od ostrego skrętu w prawo i wjazdu na SP251 czyli stromą Via Eremi delle Carceri. Prowadzi ona do pustelni, w której zwykł się modlić i medytować św. Franciszek. Brama wejściowa do tego miejsca znajduje się na dwunastym wirażu, który minąłem po przejechaniu 6,9 kilometra. Teren ten został podarowany Franciszkowi przez zakon benedyktynów. Znajduje się tu budynek konwentu, mały kościółek, grota z kamiennym łożem świętego oraz drzewo, na którym wedle legendy siadały ptaki z którymi rozmawiał dzisiejszy patron narodu włoskiego. Przeszło trzykilometrowy odcinek po Via Eremi delle Carceri miał średnie nachylenie 9,3 %. Na wysokości pustelni trzeba było wziąć ostry zakręt w lewo by już po chwili wjechać na teren Parco del Monte Subasio.

Nachylenie podjazdu stało się bardziej znośne, acz z drugiej strony im wyżej tym bardziej psuła się jakość drogi. Wciąż była to szosa, lecz już bardziej chropowata, momentami wręcz dziurawa i poza tym przyprószona drobnymi kamyczkami. Poza tym w połowie dziesiątego kilometra, gdy zaczął się objazd Colle San Rufino wyjechałem ponad granicę lasu i mocne słońce stało się jeszcze bardziej dokuczliwe. Nie miałem pewności czy do samego szczytu prowadzić będzie droga asfaltowa. Profil tego podjazdu wziąłem z „archivio salite”, zaś autorzy strony zanibike.net nie zawsze zawracają sobie głowę szczegółami takimi jak rodzaj nawierzchni prezentowanego wzniesienia. Ostatecznie twardy grunt pod kołami skończył mi się po przejechaniu 10,9 kilometra gdy minąłem szpaler samochodów zaparkowanych wzdłuż polany, na której opalało się chyba z kilkadziesiąt osób. Prowadzący do tego miejsca niespełna czterokilometrowy odcinek powyżej Eremo miał średnie nachylenie 7,3 %. Ostatnia „ćwiartka” czyli odcinek o długości 3,5 kilometra i średnim nachyleniu 5,6 % tylko teoretycznie była najłatwiejsza. Ze względu na kamieniste podłoże – miałem własne „strade bianche” – była to bardziej walka o zachowanie równowagi niż płynna jazda. Niemniej podobnie jak dwa lata temu na Krvavcu w Słowenii uparłem się by zgodnie ze swoim planem zrobić przeszło 1000 metrów przewyższenia. Choć teren bardziej pasował na rower górski lub choćby przełajowy jechałem dalej. Na samej górze musiałem pokonać tzw. „saliscendi” czyli pofałdowany teren składający się z krótkich zjazdów i podjazdów. W końcu gdy uznałem, że wyżej już pewnie nie wjadę, zakończyłem wspinaczkę po przejechaniu 14,4 kilometra w czasie 1h 07:11 czyli z przeciętną prędkością 12,9 km/h. Siadła mi ona w końcówce gdyż na szutrowym odcinku mimo mniejszej stromizny jechałem ze średnią tylko 12 km/h. Jednak większy kłopot miałem dopiero ze zjazdem po takiej nawierzchni. Tak dla własnego bezpieczeństwa jak i z obawy o rower (przede wszystkim opony) jechałem bardzo wolno by nie musieć gwałtownie hamować.

2014_0629_001

20140629_monte subasio

Zanim jeszcze dojechałem do asfaltu spotkałem jadącego z naprzeciwka Darka. Ot pomyślałem sobie, że jednak nie jestem jedynym wariatem na szosówce na tym grząskim gruncie. Z późniejszej opowieści jak i zdjęć kolegi wynikało, że zajechał dalej niż ja. Zatrzymał się dopiero na wysokości pastwiska z owcami, które pasły się w pobliżu zwieńczających tą górę masztów telewizyjnych. Po asfalcie zjeżdżałem już pewniej i szybciej, lecz nadal bardzo spokojnie. Mając za plecami Darka nie śpieszyło mi się do samochodu. Robiłem liczne zdjęcia. Poza tym uznałem, że musimy jeszcze wpaść do Asyżu. Miasto spodobało mi się już w 2011 roku na wycieczce w trakcie toskańskich wakacji z Iwoną. Teraz chciałem pokazać je swemu „amico”. Zakładałem też, iż w mieście pełnym turystów będzie można zjeść coś gorącego i smacznego przed wyruszeniem w dalszą drogę. Dlatego dojechawszy do bram miasta poczekałem na Darka dobre dwadzieścia minut przy Porta dei Cappucini. Potem już razem z wolna przetoczyliśmy się przez wąskie uliczki Assisi. Choć mieszka tu na co dzień tylko 28 tysięcy mieszkańców w mieście tym jest jedna katedra, trzy bazyliki, siedem kościołów parafialnych, opactwo i na dokładkę pałac biskupi. Nie mieliśmy czasu na dokładne zwiedzanie tego szczególnego miejsca. Zerkaliśmy tylko na atrakcje turystyczne znajdujące się w bezpośrednim sąsiedztwie naszego swobodnego zjazdu. Zatrzymaliśmy się przed Katedrą św. Rufina i Bazyliką św. Klary, po czym na przeszło pół godziny spoczęliśmy w ogródku jednej z restauracji robiąc sobie zasłużoną strefę bufetu. W końcu była okazja zjeść coś porządnego pomiędzy górami. Ponieważ nie krążyliśmy po całym miasteczku nie zajrzeliśmy na leżący po zachodniej stronie grodu plac przed Bazyliką św. Franciszka. Ze starówki wyjechaliśmy ulicami Sant’ Appolinare i Borgo San Pietro, po raz ostatni zatrzymując się na placu przed Chiesa di San Pietro. Końcówkę zjazdu zrobiliśmy po wybranej wcześniej przez Darka SS147. W dolinie upał był wręcz nieznośny. Gorszy niż przed południem. Na samym dole, kilka minut przed wpół do czwartej licznik pokazał mi 35 stopni.

2014_0629_031

Drugim punktem naszego niedzielnego programu miał być podjazd pod Monte Amiata. Wygasły wulkan leżący na pograniczu toskańskich prowincji Grosseto i Siena. Góra ta wznosi się 1734 metrów n.p.m., zaś rowerem szosowym można dotrzeć do wysokości 1669 metrów. Ze względu na wyniosłość tego wzniesienia ponad okoliczny pagórkowaty teren ochrzciłem go przed trzema laty mianem „toskańskiego Mont Ventoux”. Wielkie Giro po zboczach tej góry jechało trzykrotnie. W latach 1968, 1980 i 1983 premie górskie wygrywali tu kolejno: Hiszpan Mariano Diaz, Francuz Jean-Rene Bernaudeau oraz Belg Lucien Van Impe. Szosowych dróg prowadzących na ten szczyt jest co najmniej kilka. Strona „zanibike.net” publikuje ich aż siedem. Natomiast „cyclingcols” podaje tylko pięć, lecz każda z nich ma przewyższenie ponad 1000 metrów. Poszczególne szlaki łączą się z sąsiednimi na różnych pułapach, a wspólna dla wszystkich jest jedynie ponad kilometrowa końcówka od poziomu 1581 m. n.p.m. W 2011 roku zdobyłem tą górę od zachodniej strony czyli ze startem w Castel del Piano. Teraz chciałem wjechać na nią od wschodu startując z poziomu drogi SR2 jakieś sześć kilometrów poniżej miasteczka Abbadia San Salvatore. Problemem był jednak czas, a raczej jego brak. Późno opuściliśmy Campello sul Clitunno i przede wszystkim bardzo długo zabawiliśmy na Monte Subasio. Trzeba było się poważnie zastanowić czy możemy sobie pozwolić na tego rodzaju wycieczkę. W samochodzie byliśmy z powrotem około 15:30. Tymczasem na dwa blisko 100-kilometrowe transfery (pierwszy do podnóża Amiaty i drugi na nocleg w Arezzo) potrzebowalibyśmy co najmniej trzech godzin. Drugie tyle czasu spędzilibyśmy na rowerach, biorąc pod uwagę iż wybrany podjazd miał mieć niemal 20 kilometrów. Takie pobieżne kalkulacje sugerowały, iż podejmując to wyzwanie dojedziemy na naszą nocną stancję najwcześniej o 21:30 i to przy wątpliwym założeniu, że po drodze nie będzie żadnych poślizgów. Z tych względów Dario wolał zrezygnować z czasochłonnych i męczących szczególnie dla pasażera przejazdów. Ja mając już tą górę w swym dorobku nie nalegałem na ścisłe trzymanie się planu podróży. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na korektę programu i przejazd do Arezzo bardziej optymalnym szlakiem. Oczywiście w drodze do tego miasta chcieliśmy znaleźć jakieś zastępstwo dla porzuconej Monte Amiata.

W tym celu zajrzeliśmy do atlasu drogowego spod znaku Touring Editore. Wiedziałem, że w północnej Umbrii nie ma podjazdów tak wymagających jak Colle Bertone czy Monte Subasio. Tym bardziej zaś wzniesień porównywalnych z Monte Amiatą. Niemniej jadąc drogą SS3bis mogliśmy znaleźć coś ciekawego na pograniczu Umbrii i regionu Marche. Postanowiliśmy się zatrzymać po 73 kilometrach jazdy w San Giustino. Niewielkim miasteczku leżącym pomiędzy większymi Citta di Castello a Sansepolcro na terenie Alta Valle del Tevere czyli w dolinie górnego Tybru. Stąd mogliśmy zaatakować dość długi, acz stosunkowo łatwy podjazd pod przełęcz Bocca Trabaria (1049 m. n.p.m). Wzniesienie to miało mieć 14,5 km długości przy średnim nachyleniu 5 % i przewyższeniu 720 metrów. Góra na której można było kręcić także na dużej tarczy. Według „cyclingcols” najtrudniejszy (ostatni) kilometr miał mieć nachylenie tylko 6,5 %, zaś max. na krótszym odcinku miało wynieść ledwie 7,3 %. Ta przełęcz tylko raz pojawiła się na trasie Giro d’Italia tzn. na maratońskim etapie z Corinaldo do Prato w 2000 roku. Wjeżdżano jednak wówczas od łatwiejszej wschodniej strony z początkiem w Mercatello sul Metauro. Na premii górskiej pierwszy był Hiszpan Jose Javier Gomez Gonzalo, lecz etap zakończył się zwycięstwem Belga Axela Merckxa. Zaparkowaliśmy po wschodniej stronie miasta, na placu przy Via Anconetana. Na rowery wskoczyliśmy około 17:20. Wciąż było ciepło. Na starcie 29 stopni. Dario od razu ruszył w górę wspomnianej ulicy. Ja zaś poprzez Via della Resistenza dojechałem do drogi SS73bis i zacząłem wspinaczkę od skrzyżowania. Dość szybko złapałem mojego wspólnika, jako że tego rodzaju łagodny podjazd niespecjalnie mu leżał. Na pierwszych pięciu kilometrach było siedem wiraży. Na piątym z nich minąłem drogę w lewo ku osadzie Ca’ di Magnano (2,2 km). Na początku siódmego kilometra przejechałem obok wzgórza Monte Giove. Natomiast dokładnie po siedmiu kilometrach minąłem kolejny skręt w lewo, tym razem ku wiosce Messena. Podjazd był bardzo regularny, niemal cały czas na poziomie 5-6 %. Pod koniec dziewiątego kilometra przemknąłem obok wzgórza Colle di Raso. Od tego miejsca już do samego końca droga biegła przez las. Kolejne dwa kilometry minęły mi bardzo szybko, po tym jak teren stał się prawie płaski. Na niemal całym dziesiątym kilometrze jechałem z prędkością powyżej 20 km/h, zaś na jedenastym nawet + 25 km/h.

Dopiero na ostatnich 2400 metrach trzeba było się nieco sprężyć. Na trzynastym i czternastym kilometrze droga znów kręciła się po serpentynach. Trzeba było pokonać sześć na dystansie 1900 metrów, z czego ostatni wiraż na 630 metrów przed przełęczą położoną pomiędzy wzgórzami Poggio del Romito i Monte Sant’Antonio. W moim wydaniu ten podjazd miał 14,7 kilometra. Przejechałem go w czasie 48:12 z przeciętną prędkością 18,3 km/h. Tak przy samej przełęczy jak i na ścianie frontowej mijanego w połowie wzniesienia domu dróżnika (casa cantoniera) spostrzegliśmy tablice upamiętniające postać Giuseppe Garribaldiego, bohatera walk o zjednoczenie Włoch. W lipcu 1849 roku uciekał on tędy w kierunku Wenecji wraz z ciężarną żoną Anitą i oddziałem 1500 żołnierzy ścigany przez Francuzów, Austriaków, Hiszpanów i Neapolitańczyków czyli koalicję wojsk, które pokonały go w czerwcowych walkach o Rzym. Bocca Trabaria znana też jest jako punkt startu Grande Escursione Appenninica. Wieloetapowej pieszej trasy wycieczkowej o długości aż 375 kilometrów. Prowadzi ona przez wiele innych przełęczy oraz schronisk górskich do mety na Passo dei Due Santi, na pograniczu prowincji Massa-Carrara i Parma. Do samochodu zjechaliśmy tuż po dziewiętnastej. Ze sportowego punktu widzenia był to jeden z łatwiejszych dni. Przejechałem tylko 64 kilometry o łącznym przewyższeniu 1795 metrów. Pozostało nam jeszcze przejechać przeszło 40 kilometrów do Arezzo gdzie za cenę 50 Euro zarezerwowałem nam nocleg w B&B La Casa di Elide. Ten lokal znajdował się na pierwszym piętrze kamienicy przy Via Alessandro dal Borro 18. Nasz gospodarz okazał się przemiłym i pełnym ekspresji człowiekiem. Dario nazwał go mistrzem PR-u. Niemniej prawda jest taka, iż choć facet miał świetną gadkę to bynajmniej nie służyła mu ona do reklamy słabego produktu. Mieszkanie było zadbane i spełniało wszelkie nasze potrzeby. Jedyną niedogodnością mogłaby się okazać wspólna łazienka czy kuchnia (skądinąd dobrze wyposażona), gdyby lokal miał akurat zajęte wszystkie trzy pokoje. To jednak nie miało miejsca i mogliśmy wypoczywać w spokoju oraz pełnym komforcie. Jednak przed spoczynkiem poszliśmy na miasto, by w końcu zjeść kolację we włoskim stylu. W ramach spaceru zaliczyliśmy dwa lokale m.in. pizzerię La Galleria prowadzoną przez rodzinę Guerra.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Napisany w 2014a_Appennini | Możliwość komentowania Monte Subasio & Bocca Trabaria została wyłączona

Sella di Leonessa & Colle Bertone

Autor: admin o 28. czerwca 2014

PODJAZD NR 1 > https://www.strava.com/activities/167652413

PODJAZD NR 2 > https://www.strava.com/activities/167652392

Naszym przystankiem na półmetku tej podróży było Rieti. Miasto liczące sobie ponad 41 tysięcy mieszkańców i będące stolicą jednej z pięciu prowincji, na które dzieli się region Lacjum. Co ciekawe miejscowość ta uznawana jest za geograficzne centrum Italii. Historia jego znajomości z wyścigiem Giro d’Italia sięga czasów międzywojennych. „La corsa rosa” zaglądała tu w sumie 11 razy. Po raz pierwszy w latach 1936-39, kiedy triumfowali kolejno: Rafaele Di Paco, Aldo Bini, Adolfo Leoni i Carmine Saponetti. Po II Wojnie Światowej Giro wróciło do tego miasta w 1960 roku, gdy zwyciężył przyszły triumfator Tour de France Gastone Nencini. Dwa lata po nim wygrał tu dzielny uciekinier Joseph Carrara. Francuz tak się zmęczył wielokilometrową ucieczką w górskim terenie, iż następnego stracił kontakt z peletonem i wycofał się z wyścigu. Następnie po przeszło dwudziestoletniej przerwie zwyciężali: Szwajcar Urs Freuler (1984) i Portugalczyk Acacio Da Silva (1986). Natomiast w kolejnej dekadzie: Wladimir Pulnikow – jeszcze z paszportem ZSRR (1991) i Włoch Adriano Baffi (1993). W końcu zaś u progu XXI wieku tzn. w Giro z 2001 roku najszybszy na ulicach tego miasta był słynny Mario Cipollini. Niemniej w świecie sportu Rieti bardziej znane jest z zawodów lekkoatletycznych rozgrywanych od roku 1971. Na tutejszym Stadio Raul Guidobaldi organizowany jest Meeting Internazionale Citta di Rieti. W imprezie tej ośmiokrotnie bito rekordy świata, głównie w biegach średniodystansowych. Ostatnim był nieaktualny już rekord Kenijczyka Davida Rudishi na dystansie 800 metrów czyli czas 1:41.01 z 2010 roku. Trzy lata wcześniej jeden ze swych rekordów na „setkę” ustanowił tu czasem 9.74 Jamajczyk Asafa Powell. Z miasta do podnóża pierwszej góry naszego dziewiątego etapu mieliśmy ledwie kilka kilometrów. Dlatego nie śpieszyliśmy się zbytnio z opuszczeniem B&B Come a Casa Tua. Ostatecznie wyjechaliśmy z Rieti około godziny jedenastej. Teoretycznie można było zacząć ten podjazd nawet z ulic Rieti, gdyż już 3,5-kilometrowy dojazd do miasteczka Vazia prowadzi lekko pod górę. Tym niemniej postanowiłem, iż dojedziemy tam autem i na rowerach pokonamy „jedynie” zasadniczą część wzniesienia. Od razu trzeba powiedzieć, że Terminillo alias Sella di Leonessa (1901 m. n.p.m.) pośród włoskich gór niemal pod każdym względem jest „zawodnikiem wagi ciężkiej”.

Na wstępie należy sprecyzować co dokładnie kryje się pod tymi wymiennie używanymi nazwami. Po pierwsze Monte Terminillo (łac. Monte Tetricus) to licząca 2217 metrów n.p.m. najwyższa góra w paśmie Monti Reatini należącym do Apenin Abruzyjskich. Sella di Leonessa to przełęcz na wysokości 1895 czy też 1901 m. n.p.m. leżąca nieco na wschód od wierzchołka tej góry. Z kolei samo Terminillo to górska stacja wybudowana na szesnastym kilometrze południowego szlaku prowadzącego na tą przełęcz. Tym niemniej współczesne etapy Giro kończące się na tej górze miewają swój finisz nieco wyżej tzn. w stacji Campoforogna położonej na wysokości 1675 m. n.p.m. Podjazd z Vazii na Sella di Leonessa uchodzi za najtrudniejszą kolarską górę całego regionu Lazio. Ma on długość aż 21,4 kilometra o średnim nachyleniu 6,5 % i max. 13 % przy przewyższeniu 1401 metrów. Przeciwległa, również używana na trasach Giro północna droga jest znacznie łatwiejsza, acz wciąż wymagająca. Liczy sobie 16,8 kilometra o średniej 5,7 % i amplitudzie 959 metrów. Jednak nie same wymiary tego wzniesienia sprawiły, iż obok Campo Imperatore i Blockhaus był to jeden z trzech najważniejszych punktów naszego Giro dell’Appennino. To iście kultowa góra w dziejach wyścigu Dookoła Włoch. Peleton włoskiego touru dziewięciokrotnie przeprawiał się przez Sellę Leonessa i równie często górskie etapy tej imprezy kończyły się w stacjach narciarskich po południowej stronie przełęczy. To właśnie na wybudowanej w latach trzydziestych drodze SS4bis rozpoczęła się bogata historia górskich czasówek rodem z Giro. W latach 1936-38 ścigano się na 20-kilometrowej trasie z Rieti do Terminillo. Przy pierwszej okazji najszybszy okazał się Giuseppe Olmo, który z czasem 55:12 o 19 sekund wyprzedził Aladino Meallego i o 35 Gino Bartalego. Rok później Bartali wygrał w czasie 52:35. Mealli stracił do niego 41 sekund, zaś trzeci Giovanni Valetti 1:03. Z kolei w 1938 roku pod nieobecność Bartalego triumfował Valetti z czasem 53:26. Ten sam czas wykręcił drugi na etapie Giordano Cottur, zaś regularny Mealli stracił do nich 28 sekund. W sezonie 1939 czasówkę okrojono do 14 kilometrów, przenosząc start do Vazii zaś metę z poziomu 1700 na wysokość 1620 metrów n.p.m. Raz jeszcze wygrał Valetti z czasem 43:22 wyprzedzając Bartalego o 28 sekund i Michele Benante aż o 1:38.

Po II Wojnie Światowej dość długo trzeba było czekać na powrót Giro w te strony. Jeszcze dłużej na kolejny górski finisz w tym miejscu. W sezonie 1960 przejechano przez Sellę Leonessa na wspomnianym już etapie do Rieti. Na górze pierwszy był Luksemburczyk Charly Gaul. W piątym etapie z 1962 roku zaserwowano kolarzom dwukrotny przejazd przez tą przełęcz. Najpierw od strony Leonessy i na dobicie poprawkę od Vazii. Po raz kolejny pojawiła się podczas edycji z lat 1978, 1981 i 1986, na etapach do Piediluco, Cascii i ponownie Rieti. Dopiero w 1987 roku po raz pierwszy ścigano się do mety w Terminillo na etapie ze startu wspólnego. Tego dnia faworyci jechali defensywnie co zaowocowało sukcesem harcowników. Wygrał Francuz Jean-Claude Bagot przed Belgiem Eddym Schepersem, zaś 12 sekund za nimi finiszował Włoch Roberto Pagnin. W sezonie 1991 znów przejechano przełęcz na etapie do Rieti, lecz już rok później finisz ponownie wyznaczono w Terminillo. Tym razem najmocniejszy okazał się Kolumbijczyk Luis „Lucho” Herrera, który o dwie sekundy wyprzedził pozostałych kolarzy z 6-osobowej czołówki. Drugi finiszował Włoch Flavio Giupponi, zaś trzeci Amerykanin Andrew Hampsten. Ówczesny lider wyścigu czyli wielki Miguel Indurain był tylko piąty, ale nadrobił blisko pół minuty nad swym najgroźniejszym rywalem Claudio Chiapuccim. W 1997 roku podobny sprint, choć tym razem z 5-osobowej grupki wygrał Rosjanin Paweł Tonkow przed Francuzem Lukiem Leblankiem i Włochem Marco Pantanim. Czwarty był późniejszy zwycięzca tego Giro czyli Ivan Gotti. W 2003 roku triumfował tu Stefano Garzelli, który na finiszu ograł Gilberto Simoniego oraz o dwie sekundy zdystansował kolejnego Włocha Andrea Noe’. Na kolejnym miejscu ze stratą 14 sekund finiszował Tonkow, jadący wówczas w barwach CCC-Polsat. Następnie w 2007 roku na etapie do Spoleto premię górską na Sella Leonessa wygrał Kolumbijczyk Luis Felipe Laverde. Natomiast w 2010 roku ostatni dotąd etap z metą na tej górze padł łupem Duńczyka Chrisa-Ankera Sorensena, który o 30 sekund wyprzedził Włocha Simone Stortoniego i o 36 ś.p. Katalończyka Xaviera Tondo. Dzięki tak bogatej historii Terminillo zasłużyło sobie na miano najpopularniejszego górskiego finiszu w dziejach włoskiego touru.

Początek podjazdu wyznaczyłem sobie na skrzyżowaniu naszej SS4 z drogą SP8 prowadzącą do Cantalice. Wystartowałem kilka minut przed wpół do dwunastej. Zapowiadał się kolejny słoneczny dzień pod błękitnym niebem. Na pierwszych kilometrach temperatura sięgała nawet 31 stopni Celsjusza. Pierwsze 1400 metrów na łagodnie wznoszącej się prostej zakończone było niedługą alejką pośród drzew charakterystycznych dla tego regionu Włoch. Potem delikatny zakręt w lewo i już po chwili byłem w Lisciano (1,6 km). Kolejne 6 kilometrów prowadzące do wypłaszczenia przed Pian di Rosce jest najtrudniejszą tercją tego wzniesienia. Ten fragment podjazdu ma średnie nachylenie 8,4 %. Niemniej jechało mi się całkiem dobrze z prędkością około 13 km/h. W połowie dziewiątego kilometra minąłem przydrożną restaurację. Jadąc prawym skrajem szosy można się było schować w cieniu drzew. W odległości 10,7 oraz 11,8 kilometra od startu droga zmieniała kierunek na klasycznych górskich wirażach. Za tym drugim czekało mnie jeszcze 3,5 kilometra wciąż solidnej wspinaczki do Pian de’ Valli (15,3 km). Pierwszej z trzech stacji narciarskich rozrzuconych co kilkaset metrów. Następna w kolejce jest Terminillo (15,8 km), zaś cały kompleks wieńczy Campoforogna (16,4 km). Tu minąłem linię mety współczesnych etapów Giro. Docierając do ronda wymalowanego na końcu tej finiszowej prostej należało skręcić w lewo, choć rozpoczynająca się w tym miejscu droga SP10 biegła w dół. Darek pojechał w prawo gdyż ta szosa zdawała się prowadzić pod górę. To była jednak zmyłka, gdyż w ten sposób zrobił tylko rundkę po Via dell’Anello by po kilku minutach wrócić do punktu wyjścia. Tymczasem z ronda do przełęczy brakowało niespełna pięć kilometrów. Pierwsze 2100 metrów niemal płaskie. Objeżdża się wzgórze Monte Terminiluccio (1864 m. n.p.m.) zwieńczone stacją meteo, zaś w połowie osiemnastego kilometra skręca się w prawo na wysokości dużego hotelu. Finałowy fragment wspinaczki rozpoczyna się wjazdem do lasu na wysokości około 1720 metrów n.p.m. Powyżej ostatnich drzew droga wije się przez sześć wiraży na tle górskiej hali. Na przedostatnim kilometrze mija się górskie schronisko – Rifugio Angelo Sebastiani (20,1 km). Finał wspinaczki wypada niemal na zakręcie. Sellę Leonessa „zdobyłem” w czasie 1h 24:19 czyli jechałem z przeciętną 15,1 km/h. Z poziomu tablicy drogowej postawionej na zboczu Monte Terminillo miałem ładny ładny widok na dziki krajobraz po północnej stronie przełęczy.

2014_0628_001

20140628_sella di leonessa

Gdy zjechałem do Vazii był już kwadrans po czternastej. W najambitniejszej wersji naszego planu podróży mieliśmy tego dnia pokonać aż trzy wzniesienia. Niemniej na półmetku całej wycieczki znaliśmy już wszystkie plusy i minusy tak śmiałych założeń. Główną przeszkodą w realizacji takiego programu okazywały się nie tyle nasze możliwości fizyczne, co raczej czasochłonne przejazdy pomiędzy kolejnymi górami. Po bardzo intensywnym pierwszym tygodniu uznałem, iż lepiej będzie się ograniczać do dwóch wspinaczek dziennie. Z tej przyczyny w sobotę 28 czerwca odpuściliśmy sobie podjazd pod Selva Rotondę. Ten sam na którym podczas tegorocznego Tirreno – Adriatico triumfował Alberto Contador, zaś nasz Michał Kwiatkowski nie bez pewnych kłopotów zdołał obronić niebieską koszulkę lidera. Nie opłacało nam się jechać 45 kilometrów do wioski Collicelle leżącej u podnóża tej góry. Musielibyśmy odbić na wschód od głównego szlaku naszej podróży. Nie pozostało nam nic innego jak opuścić Lazio i wjechać do Umbrii. W regionie tym nie ma jakiś szczególnie trudnych bądź znanych z Giro d’Italia podjazdów. Aby znaleźć coś ciekawego pomiędzy atrakcjami Lacjum i Toskanii musiałem zawczasu poszperać w bazie „archivio salite” na stronie zanibike.net. W ten sposób wpadło mi w oko Colle Bertone (1285 metrów n.p.m.). Podjazd rozpoczynający się w liczącym niespełna 3 tysiące mieszkańców miasteczku Arrone. W teorii około 40-kilometrowy odcinek z Vazii a Arrone można było pokonać w niespełna godzinę. W praktyce było znacznie dłużej. Mieliśmy spore problemy ze znalezieniem zjazdu z drogi krajowej SS19 ku dolinie rzeki Nera. Bez powodzenia kręciliśmy się w tę i z powrotem. Znaki drogowe nie były pomocne. Błąkając się po okolicy wjechaliśmy nawet do Terni. Drugiego co do wielkości miasta w Umbrii. Omyłkowo wyjechaliśmy z niego drogą SS3 Via Flaminia zapędzając się nawet parę kilometrów w głąb sąsiedniej doliny biegnącej ku Spoleto. Teraz wiem, że mogliśmy uniknąć wszystkich tych problemów gdybyśmy już przed Lago di Piediluco skręcili w kierunku przełęczy Forca d’Arrone (509 m. n.p.m.). A tak straciliśmy sporo czasu, gdyż dopiero za trzecim podejściem udało nam się wjechać do Valnerina.

Ponieważ było to sobotnie popołudnie przed Arrone zatrzymaliśmy się na zakupy w napotkanym supermarkecie. Jak wiadomo we Włoszech nie wszystkie sklepy są otwarte w niedzielę i dlatego zawczasu postanowiliśmy się zaopatrzyć w świeży prowiant. Miasteczko leży po prawej stronie głównej drogi przez tą dolinę. W poszukiwaniu parkingu przejechaliśmy przez położone na wzgórzu centrum tej mieściny. Ostatecznie zatrzymaliśmy się przy bocznej drodze prowadzącej do Castel di Lago i konwentu św. Franciszka. Choć zbliżała się już godzina siedemnasta mój Garmin być może nieco podkręcony w słońcu pokazał mi aż 39 stopni. Darek zmęczony pierwszym podjazdem i wykończony uciążliwym dojazdem w roli pasażera zrezygnował z tej wspinaczki. Według danych z „archivio salite” Colle Bertone to największy podjazd Umbrii jeśli chodzi o przewyższenie. Poza tym w tym regionie jest też trzeci zarówno pod względem wysokości bezwzględnej jak i skali trudności. Redaktorzy „zanibike.net” podają, iż ma on 17,15 kilometra o średnim nachyleniu 6,1 % i przewyższeniu 1045 metrów. Z miejsca naszego postoju dojechałem do SP17, po czym skręciłem w prawo by po płaskich 700 metrach zatrzymać się u zbiegu tej drogi z dochodzącą od południa szosą SP4. To miejsce przyjąłem za punkt startu. Początkowe 6,4 kilometra wiedzie wzdłuż potoku Fosso di Rosciano. Na pierwszych trzech kilometrach przejeżdża się przez wioski: Valleludra (0,6 km), Vallecupa (1,7 km) oraz Rosciano (2,9 km). Po łatwym początku od połowy czwartego kilometra podjazd staje się konkretny, zaś po opuszczeniu doliny staje również bardziej kręty. Najbardziej stromy fragment trzeba pokonać w trakcie przejazdu przez urokliwą wioskę Pollino (9,9 km). Po ciasnym zakręcie w prawo stromizna na chwilę szybuje tu do poziomu 13 %. Trudniejsza faza podjazdu kończy się pod koniec czternastego kilometra (13,9 km). Końcówka jest już nieco łatwiejsza. Trzyma na poziomie 6-7 %, nie przekraczając 9 %. Wspinaczka kończy się na wysokości 1285 metrów n.p.m. w pobliżu wzgórza Colle Pergiara (1315 m. n.p.m.), acz asfaltowa droga wiedzie jeszcze dalej ku nieco niższemu Colle Bertone. Podjazd o długości 17,4 kilometra pokonałem w czasie 1h 03:41 (z przeciętną 16,4 km/h). Na górze było już tylko 19 stopni. Podjechałem jeszcze kawałek po odchodzącej w prawo ścieżce Monte La Pelosa, ale wkrótce zawróciłem. Tym niemniej gdy zjechałem do Arrone było już po dziewiętnastej. W sumie przekręciłem 79,5 kilometra o łącznym przewyższeniu 2510 metrów. Tymczasem musieliśmy jeszcze dotrzeć do kolejnego noclegu w miejscowości Campello sul Clitunno. Dotarliśmy tam bez przygód. Najpierw jadąc górską drogą przez Montefranco, a następnie niemal do samego końca krajówką SS3 przez Spoleto.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Napisany w 2014a_Appennini | Możliwość komentowania Sella di Leonessa & Colle Bertone została wyłączona

Campo Staffi & Monte Autore

Autor: admin o 27. czerwca 2014

PODJAZD NR 1 > https://www.strava.com/activities/167652377

PODJAZD NR 2 > https://www.strava.com/activities/167652381

Ósmą noc pod włoskim niebem spędziliśmy we Fiuggi. Ta licząca sobie niespełna 10 tysięcy mieszkańców miejscowość jest słynącym z wód termalnych uzdrowiskiem. Jak na tak niewielkie miasteczko ma bogate związki ze światowym kolarstwem. Od lat chętnie zaglądają do niego największe włoskie wyścigi etapowe. Giro d’Italia finiszowało tu już osiem razy. Po raz pierwszy już w 1940 roku. Natomiast w ostatnich dwóch dekadach trzykrotnie. W sezonie 1994 triumfował tu Hiszpan Laudelino Cubino, zaś w 2011 roku jego rodak Francisco Ventoso. W międzyczasie podczas Giro anno domini 1996 pierwszy do mety dotarł Włoch Enrico Zaina, który o 4 sekundy wyprzedził niewielki peleton. Z grupy pościgowej najszybciej finiszował jego rodak Fabrizio Guidi, przed naszym Zbigniewem Spruchem. Z racji swej popularności wśród turystów niewielkie Fiuggi ma drugą największą bazę hotelową w Lacjum. Rzecz jasna tylko z Rzymem nie może się równać. Nasza przystań czyli Hotel Iris Crillon przy via Fiume 7 okazał się bardzo dobrym wyborem. Pokój na pierwszym piętrze o przyzwoitym standardzie. Miła i uprzejma obsługa. Miejsce dla samochodu na hotelowym parkingu. Do tego obfite jak na włoskie zwyczaje śniadanie. Zaleta nie do przecenienia przy naszym sposobie spędzania wolnego czasu. To wszystko w umiarkowanej cenie 54 Euro od dwóch osób. Żal było opuszczać to miejsce, ale wzywały nas sportowe obowiązki. Ostatecznie w dalszą drogę ruszyliśmy około jedenastej. Na początek ponad 20-kilometrowy dojazd autem w kierunku północno-wschodnim ku dolinie rzeki Aniene. Tam mieliśmy porzucić samochód by następnie już na rowerach podjechać do stacji narciarskiej Campo Staffi (1787 m. n.p.m.). Profil tego wzniesienia wydrukowany w „Passi e Valli in Bicicletta” startuje na wysokości 624 m. n.p.m. tzn. z poziomu Ponte delle Tartare. Niemniej sam autor tego przewodnika stwierdza w opisie, iż podjazd na dobre zaczyna się dopiero od dziewiątego kilometra. Dlatego zatrzymaliśmy dopiero kilka kilometrów za miejscowością Trevi nel Lazio by wspinaczkę rozpocząć z poziomu około 740 metrów n.p.m.

Na rowery wsiedliśmy w samo południe. Na początek musiałem zjechać jakieś 1200 metrów do miejsca, które wybrałem dla siebie na początek tego podjazdu. Na starcie licznik pokazał mi 28 stopni Celsjusza. Po przeszło godzinnej wspinaczce okazało się, iż aby dotrzeć na szczyt musiałem przejechać 18,4 kilometra o średnim nachyleniu 5,7 % i przewyższeniu 1046 metrów. Podjazd był stosunkowo regularny oraz nieszczególnie stromy. Najtrudniejsze kilometry znajdujące się w okolicy przełęczy Valico di Serra San Antonio (1608 m. n.p.m.) trzymały na poziomie około 8 %. Maksymalna stromizna na krótszym odcinku miała tylko 9 %. Niemniej po kolei. Po przejechaniu 1800 metrów minąłem dróżkę odchodzącą w lewo ku źródłom rzeki Aniene. W połowie piątego kilometra wjechałem na ulice buntowniczej wsi Filettino. W tej stosunkowo rozległej miejscowości mieszka tylko 559 osób. Tymczasem zgodnie z planami włoskiego rządu wszystkie miejscowości liczące sobie mniej niż 1000 mieszkańców miały stracić status ośrodka gminnego. W proteście przeciwko takim oszczędnościom miejscowe władze 1 stycznia 2012 roku ogłosiły symboliczną niepodległość gminy jako Księstwa Filettino. Co więcej rozpoczęły też emisję lokalnej waluty o nazwie fiorito. Na razie te działania przynoszą pożądany skutek, bowiem Filettino pozostaje gminą, do tego leżąc na wysokości 1063 m. n.p.m. najwyżej położoną w całym Lacjum. Powyżej wsi droga zmienia nazwę z SR28 na SR30 i wiedzie przez rzadko zalesione tereny Parku Krajobrazowego Monti Simbruini. Na początku dziesiątego kilometra minąłem skręt ku restauracji „Il Sagittario” i osadzie Valle Granara (9,1 km). Natomiast dwa kilometry dalej na kolejnym wirażu w lewo sporych rozmiarów hotel. W końcu po przebyciu 15,2 kilometra znalazłem się na przełęczy św. Antoniego. Po prawej stronie drogi stoi głaz wyznaczający początek górskiego szlaku wędrownego im. Jana Pawła II. Tymczasem szosa skręca w lewo by już na terenie Abruzji rozpocząć zjazd ku Capistrello. Niemniej biorąc zakręt o całe 180 stopni można sobie wydłużyć wspinaczkę o 3200 metrów, z czego środkowe dwa kilometry na solidnym poziomie od 6,2 do 8,0 %. Wspinaczkę skończyłem w czasie 1h 08:36 jadąc z przeciętną prędkością 16,1 km/h. Campo Staffi zrobiło na mnie wrażenia ośrodka porzuconego nie przed paroma miesiącami, lecz kilkoma laty. Niektóre budynki były zdewastowane. Klimat miejsca jak z zapadłej dziury na Dzikim Zachodzie. Co ciekawe we wczesnych latach siedemdziesiątych w górach tych nakręcono niektóre „spaghetti westerny”.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Po zjechaniu do samochodu mieliśmy do pokonania autem jakieś 30 kilometrów. Najpierw drogą SP28 przez Trevi nel Lazio do Altipiani di Arcinazzo, a następnie już szybszą SR411 w kierunku północno-zachodnim do Subiaco u podnóża Monte Autore (1623 m. n.p.m.). Miasteczko to podobnie jak poznane dzień wcześniej San Donato Val di Comino znajduje się na liście atrakcji turystycznych spod znaku „i borghi piu belli dell’Italia”. Urodziło się tu kilka znanych osób. Między innymi księżna Lukrecja Borgia, aktorka Gina Lollobrigida oraz piłkarz Francesco Graziani – napastnik mistrzowskiej drużyny z mundialu Espana’82. Podjazd na Monte Autore nigdy nie został w pełni wykorzystany przez wielkie wyścigi. Niemniej w połowie lat siedemdziesiątych górskie etapy Tirreno – Adriatico dwukrotnie kończyły się w położonym nieco niżej ośrodku narciarskim Monte Livata. Najpierw w sezonie 1975 wygrał tu Włoch Italo Zilioli z przewagą odpowiednio 4 i 13 sekund nad swymi rodakami: Wladimiro Panizzą i Giuseppe Perletto. Natomiast rok później nie było mocnych na Eddy Merckxa, który na finiszu wyprzedził Rogera De Vlaemincka. Trzy sekundy później do mety dotarł Gianbattista Baronchelli. Etap ustawił „generalkę” tego wyścigu. Wspomniana trójka zajęła miejsca na podium, acz Belgowie zamienili się miejscami tzn. „Cygan” przeskoczył „Kanibala” i po raz piąty z rzędu wygrał T-A. Tym niemniej brak mi informacji o tym czy na płaskowyż Monte Livata wspinano się wówczas od strony Subiaco czy też łatwiejszym szlakiem prowadzącym przez miejscowość Jenne. My kierowani ambicją ani myśleliśmy ułatwiać sobie zadanie. Wybraliśmy podjazd, który według mojej podręcznej lektury jest numerem dwa pośród najtrudniejszych w całym regionie Lacjum. W sumie mieliśmy do pokonania 21,6 kilometra o średnim nachyleniu 5,6 % i przewyższeniu 1215 metrów. Co godne podkreślenia najtrudniejsze fragmenty na tym wzniesieniu mają aż 15 %. Niemniej załączony do mojego tekstu profil z „archivio salite” jest przykrótki, tak na dole jak i samej górze. Jakby tego było mało gdy tuż przed szesnastą szykowaliśmy się do wyjazdu słońce grzało w najlepsze. Na kilku pierwszych kilometrach licznik pokazywał mi temperaturę powyżej 30 stopni Celsjusza, acz na samej górze było ich już tylko 15.

Z miejsca startu mieliśmy ładny widok na górujący ponad miastem XI-wieczny zamek Rocca Dei Borgia. Początkowe 1200 metrów wiedzie w kierunku północno-zachodnim. Następnie droga SP40b skręca w prawo i 400 metrów dalej mija Zespół Szkół Medycznych im. Arnaldo Angelucciego. Pod koniec drugiego kilometra przejeżdża się na wprost przez skrzyżowanie. Natomiast kilometr dalej należy skręcić w prawo by ostatecznie zjechać z drogi SP40b. Niedługo po owym zakręcie mamy zupełnie płaski odcinek o długości 600 metrów. Niemniej już po chwili podjazd skręca w lewo wjeżdżając na drogę SP44b di Monte Livata. Kolejne dwa kilometry to zdecydowanie najtrudniejszy fragment całego wzniesienia. Średnie nachylenie na całym tym odcinku wynosi aż 11,6 %. O maksymalnej stromiźnie informują znaki drogowe. Pomiędzy początkiem siódmego kilometra a połową jedenastego kilometra trzeba pokonać dziewięć wiraży. Po 15 kilometrach tuż przed wjazdem do ośrodka Monte Livata (1347 m. n.p.m.) droga robi się płaska na odcinku 500 metrów. Po przebyciu 16,1 kilometra wjeżdża się do lasu i w cieniu drzew pozostaje się już niemal przez całą resztę podjazdu. Jadąc dalej po Viale dei Boschi (czyli Alei Leśnej) dociera się do kolejnej górskiej osady czyli leżącego na wysokości 1580 m. n.p.m. Campo dell’Osso (20,2 km od startu). Powyżej niej asfalt jest już kiepskiej jakości, acz jadąc uważnie można uniknąć problemów technicznych. Szosa kończy się na wysokości 1623 metrów n.p.m. w terenie należącym do osady Monno dell’Osso. Dojechałem do tego miejsca w czasie 1h 19:58 przy przeciętnej 16,3 km/h. Dario wspinał się wolniej, ale wytrwalej. To znaczy nie poprzestał na dotarciu do końca asfaltowej drogi, lecz przedłużył sobie tą wspinaczkę jeszcze o kilkaset metrów szutrowego duktu. Ostatecznie zatrzymał się na polanie Campo Minio w pobliżu schroniska Nibbio czyli na wysokości około 1670 m. n.p.m. Ogółem tego dnia przejechałem 80 kilometrów o łącznym przewyższeniu 2333 metrów. Po zjechaniu do Subiaco mieliśmy jeszcze przed sobą blisko 80 kilometrów dojazdu do Rieti. To znaczy ponad półtorej godziny jazdy po lokalnych drogach, za wyjątkiem końcówki na krajówce SS4. Natomiast już w samym mieście niełatwe poszukiwania naszego noclegu nr 9 na Vicolo Arco dei Ciechi 9. Po czym okazało się, iż lokal ten znajduje się na starówce. Natomiast samochód trzeba było oczywiście zostawić przed murami Starego Miasta. Tym sposobem na dobicie musieliśmy jeszcze targać nasze tobołki przez jakieś trzysta metrów.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

20140627_monte autore

Napisany w 2014a_Appennini | Możliwość komentowania Campo Staffi & Monte Autore została wyłączona