Z wysokogórskiej mety na Parkingu de Millefonts zjechaliśmy sobie grzecznie do naszej bazy noclegowej w Saint-Dalmas. Grzechem byłoby nie skorzystać z bliskości tego miejsca. Dlatego tak sobie zaprogramowaliśmy ów dzień, by między dwoma tradycyjnymi wspinaczkami wpaść do naszego apartamentu na krótki odpoczynek połączony z posiłkiem. Do domu wpadliśmy o wpół do drugiej, zaś ponownie opuściliśmy go po godzinie trzeciej. W tym czasie zjedliśmy sobie obiad, acz w wersji light. Przydatny do nabrania energii, lecz nie na tyle syty by obciążał nasze żołądki w trakcie forsowania drugiego z wtorkowych wzniesień. Najbliższe godziny były przeznaczone na wschodni podjazd pod Col de la Sinee. Przełęcz nieznaną kolarskim wyścigom i leżącą jakby na uboczu głównych alpejskich traktów. Niemniej było tu do zrobienia przeszło 1000 metrów w pionie. Takie przewyższenie było dla mnie wystarczającym magnesem do podjęcia tego wyzwania. Poza tym lokalizacja tego podjazdu sprawiała, iż było to idealny wspólnik do sparowania go wcześniejszą wspinaczką na Millefonts. Znów zjechaliśmy do samego dna Valdeblore czyli styku dróg M2565 i 2205, acz tym razem już samochodem. Po dotarciu do Vallee de Tinee musieliśmy skierować się na południe. Po przebyciu ledwie 1,5 kilometra znaleźliśmy dogodne miejsce na „wyładunek” ludzi i sprzętu. Okazał się nim być parking przed lokalnym wysypiskiem śmieci. W jego bezpośrednim sąsiedztwie, acz po drugiej stronie głównej szosy znajdował się początek drogi M59, która miała nas zaprowadzić na Col de la Sinne. Przełęcz ta podobnie jak poznana przez nas dzień wcześniej Col de la Couillole łączy doliny rzek Cians (na zachodzie) oraz Tinee (na wschodzie). Tym samym na bazie tych dwóch przełęczy można przejechać ładną trasę typu okrężnego. Wymagającą, acz niezbyt długą. Runda ze wschodnim podjazdem na Couillole oraz zachodnim na Sinne liczy sobie 69 kilometrów. Na tym dystansie trzeba pokonać łączne przewyższenie 2127 metrów.
Na przełęcz Sinne mogliśmy wjechać już tydzień wcześniej, gdyż drugi podjazd trzeciego etapu zaczynaliśmy w Le Moulin du Rigaud na terenie doliny Cians. Niemniej wtedy naszym celem była stacja Valberg, więc trzymaliśmy się kurczowo szosy D28 pokonując na tym szlaku ciasny wąwóz Gorges du Cians uwięziony między brunatnymi skałami. Na początku tamtej wspinaczki minęliśmy wąską dróżkę D428, która zaczyna się na wysokości 578 metrów n.p.m. i poprzez wioskę Pierlas prowadzi właśnie na Col de la Sinne. Ten podjazd jest krótszy i mniejszy od wschodniego. Jego dystans to 11,7 kilometra, zaś przewyższenie wynosi 860 metrów. Tym niemniej ma on dwa bardzo trudne sektory i maksymalną stromiznę na poziomie 13%. Poza tym można go poprzedzić łagodnym 8-kilometrowym odcinkiem w dolnej Vallee de Cians. Wówczas do przejechania i podjechania jest blisko 20 kilometrów oraz około 1100 metrów w pionie. Stawiając na Valberg uznałem, że wystarczy nam wschodnia Sinne. Trzeba przyznać, iż pod wieloma względami podobna do swej sąsiadki Couillole. Początki podjazdów na obie te przełęcze dzieli dystans ledwie 6 kilometrów. Droga M59 podobnie jak M30 też zaczyna się od krótkiego zjazdu do mostku nad rzeką Tinee. Potem spora część podjazdu również prowadzi po półce skalnej efektownie wytyczonej wzdłuż zbocza góry. Charakter całego wzniesienia też jest podobny czyli kilkanaście kilometrów równej góry o średnim nachyleniu nieco ponad 7%. Przy tym dzieląc wschodnią Sinne na trzy podobnej długości segmenty widać, iż skala trudności ma tu tendencję rosnącą. Pierwsze 5-kilometrowa tercja ma przeciętne nachylenie 7,1%. Druga 4,5-kilometrowa ma średnią 7,2%. Natomiast stromizna ostatnich 4,5 kilometrów to już 7,6%. Przy czym większa część tego górnego sektora trzyma na ostrym poziomie 8-9%, zaś średnia owej tercji zaniżona jest przez znacznie łatwiejszy ostatni kilometr na poziomie tylko 5%. Wystartowaliśmy po wpół do czwartej przy temperaturze 33 stopni. Dopiero po 11 kilometrach na dobre spadła ona poniżej 30, zaś na górskiej premii mieliśmy przyjazne 26.
Zaczęliśmy naszą wycieczkę od mini-zjazdu. Bardziej stromego niż ten przed Couillole. Po drugiej stronie mostu powitała nas charakterystyczna niebieska tablica wystawiona przez władze Metropole Nice Cote d’Azur. Podjazd od początku był konkretny. Po 500 metrach czekał nas wiraż w prawo, zaś po 1200 kolejny, rzecz jasna w lewo. Potem przez ponad kilometr jechaliśmy na południe. W międzyczasie po dwóch kilometrach od startu minęliśmy osadę Irougne. Chwilę później zaś ciasny tunelik, za którym szosa skręciła w prawo. Na początku czwartego kilometra na poboczu drogi dojrzeliśmy siedem skrzyneczek pocztowych. Niemal do końca piątego kilometra mieliśmy po lewej ręce widoki na ginącą w dole Valle de la Tinee. Na początku siódmego kilometra na jakiś czas skręciliśmy w kierunku północnym, więc nznów znalazła się ona w zasięgu naszego wzroku, choć już po naszej prawej stronie. Po przebyciu 7,3 kilometra odbiliśmy wyraźniej na zachód. Na dziesiątym kilometrze zaliczyliśmy dwa ciasne zakręty i po przejechaniu kilkuset trudnych metrów dotarliśmy do wioski Ilonse (10,7 km). Wybudowanej piętrowo na wzgórzu i z kościółkiem św. Michała w najwyższym jej punkcie. Piękny widok na nią mieliśmy jeszcze z paru wyższych punktów naszej trasy. Droga cały czas była wąziutka, a miejscami podniszczona. Na ostatnim kilometrze nachylenie wyraźnie odpuściło. Postanowiliśmy zawalczyć o zdobycie przełęczy w czasie poniżej godziny. Korzystając z łatwiejszego terenu mocno przyśpieszyliśmy. Na wcześniejszych stromych odcinkach jechaliśmy z prędkością 12-13 km/h. W lżejszej końcówce gnaliśmy już w tempie 18-20 km/h. Metą tej wspinaczki okazał się być zakręt w prawo. Cel został osiągnięty, albowiem strava na dystansie 14,13 kilometra zmierzyła nam czas 59:57 (avs. 14,2 km/h i VAM 1022 m/h). Mój wynik jest 31. na liście obejmującej 304 nazwiska. Przed nami niemal sami zawodowcy. Co ciekawe byliśmy szybsi od Egana Bernala. Natomiast Marcin Białobłocki ma tu wynik lepszy od Richarda Carapaza. Zaiste jest to magiczna góra 😉
Miejsce startu: Vallee de la Tinee / M2205 (M2565)
Wysokość: 2034 metry n.p.m.
Przewyższenie: 1554 metry
Długość: 24 kilometry
Średnie nachylenie: 6,5 %
Maksymalne nachylenie: 12,7 %
PROFIL
SCENA i AKCJA
Na koniec kilkudniowego pobytu w Saint-Dalmas (Valdeblore) zostawiliśmy sobie górki położone najbliżej domu. Podjazdy, które moglibyśmy zaliczyć nawet w razie nagłego załamania pogody, dzięki bliskości naszej bazy noclegowej. Tym niemniej aura we wtorek nadal była wyborna. Tego dnia mogliśmy nawet nie odpalać samochodu. Byłoby to możliwe gdybyśmy po zjeździe do Vallee de Tinee jako pierwszą wybrali sobie wspinaczkę na Col de la Sinee. Uznaliśmy jednak, iż najpierw lepiej będzie się zmierzyć ze znacznie trudniejszym podjazdem na Parking de Millefonts. To potężne wzniesienie o długości 24 kilometrów i przewyższeniu przeszło 1550 metrów jest nieznane kolarskim wyścigom. Przynajmniej w swej pełnej wersji. Jednak składa się ono de facto z dwóch odrębnych części. Pierwsze 14,8 kilometra o średnim nachyleniu 6,1% to odcinek na drodze M2565 będący niemal całym podjazdem na Col du Saint-Martin (1502 m. n.p.m.). Ze szlaku prowadzącego do stacji La Colmiane trzeba zjechać na 1,8 kilometra przed przełęczą. Pozostała część wspinaczki prowadzi po cichej Route de Millefonds. Na tej wąskiej dróżce trzeba pokonać w pionie jeszcze 652 metry na dystansie 9,2 kilometra co daje średnią stromiznę 7,1%. Tym samym na Millefonts powtórzyłem swój manewr z ostatniego etapu sierpniowego Giro di Lombardia. Kiedy to pierwszą wspinaczkę zacząłem na szlaku pod słynne Passo del Mortirolo, po czym finiszowałem na wyższej, lecz słabo znanej przełęczy Carette di Val Bighera. Tutaj takim powszechnie znanym „środkiem” do tajemniczego celu był zachodni podjazd na przełęcz św. Marcina. Col du Saint-Martin przypadła ostatnio do gustu organizatorów spod szyldu ASO. W sezonie 2020 kolarze wspinali się na nią zarówno podczas marcowego Paryż – Nicea, jak i opóźnionego o blisko dwa miesiące Tour de France. Niemniej kolarska historia tego wzniesienia jest nieco bogatsza.
Przełęcz św. Marcina trzykrotnie pojawiła się w programie „Wielkiej Pętli”. Zadebiutowała w roku 1973 na etapie dziewiątym z Embrun do Nicei, wygranym w wielkim stylu przez Vicente Lopez-Carrila. Wspinano się tu od zachodniej strony, zaś premię górską zgarnął Pedro Torres, który na tym wyścigu zwyciężył w klasyfikacji górskiej. Dwa lata później na Saint-Martin podjeżdżano od wschodu czyli od doliny Vesubie. Była ona pierwszym z pięciu wzniesień na legendarnym odcinku piętnastym z Nicei do Pra Loup, o którym wspomniałem już przy relacji z Col de la Couiolle. Na przełęczy jako pierwszy zameldował się Lucien Van Impe. Belg wygrał klasyfikacje górską już po raz trzeci i zarazem stał się pierwszym zdobywcą charakterystycznej białej koszulki w czerwone grochy. Świętego Marcina po raz trzeci zaproszono na największą z kolarskich imprez dopiero w 2020 roku. Na drugim etapie wokół stolicy Alp Nadmorskich zatytułowanym Nice – Haut Pays – Nice podjechano na tą przełęcz od zachodu. Premię górską wygrał młody Francuz Benoit Cosnefroy, który nie nawiązał jednak do sukcesów Torresa i Van Impe’a. Przed ubiegłorocznym powrotem na trasę Touru zachodni podjazd na Col du Saint-Martin pod alternatywną nazwą Valdeblore / La Colmiane został dwukrotnie przetestowany na wyścigu Paris – Nice. W obu przypadkach wystąpił on w roli finałowej wspinaczki na sobotnim czyli siódmym etapie. W 2018 roku wygrał go Simon Yates, który o 8 sekund wyprzedził Belga Dylana Teunsa oraz Baska Iona Izagirre. Anglik odebrał koszulkę lidera Hiszpanowi „Lulu” Sanchezowi. Jednak całego wyścigu nie wygrał, gdyż na ostatnim etapie zdetronizował go Katalończyk Marc Soler. Natomiast etap z sezonu 2020 zaplanowany jako przedostatni z przymusu okazał się ostatnim. Tym samym na przełęczy św. Marcina zakończył się cały wyścig. Wygrał go prowadzący od samego początku Niemiec Maximilian Schachmann. Niemniej ostatni akt owych zmagań należał do Nairo Quintany. Kolumbijczyk wygrał z przewagą 46 sekund nad Belgiem Tiesjem Benoot i 56 sekund nad grupką, którą przyprowadził Francuz Thibaut Pinot.
Na tym jednak nie koniec „romansu” Marcina z marcową tygodniówką. W sezonie 2021 cały siódmy etap „Wyścigu ku Słońcu” będzie kopią tego finałowego sprzed dwunastu miesięcy. Ja z Col du Saint-Martin miałem już przyjemność przed siedmioma latami. Była to nasza pierwsza góra na szóstym etapie Route des Grandes Alpes. Odcinku rozpoczętym w górskiej osadzie Roya i zakończonym w Menton na upragnionym Lazurowym Wybrzeżu. Obecnie nie interesują mnie powtórki z rozrywki. Trenuję i podróżuję po to by poznawać nowe góry i miejsca. Millefonts była dla mnie taką nowością, zaś ponowna wizyta na szlaku św. Marcina trafiła mi się niejako w pakiecie z główną atrakcją tego dnia. Zresztą bez owych 15 kilometrów na drodze M2565 nie odczulibyśmy jak trudny jest podjazd do Parkingu „Tysiąca” Źródeł. Wspomnę, iż wyceniony przez „cyclingcols” na 1034 punkty. Z bazy wyjechaliśmy tuż przed dziesiątą. Tym razem na rowerach. Z samochodu mieliśmy skorzystać dopiero popołudniu na dojeździe do podnóża Col de la Sinne. Etap 10a zaczęliśmy od przeszło 13-kilometrowego zjazdu ku dolinie rzeki Tinee. Potrwał on dłużej niż mogłoby się wydawać, bo musiałem zadbać o dokumentację zdjęciową z tej części wzniesienia. Późniejszy zjazd ze szczytu mieliśmy zakończyć w Saint-Dalmas. Naszą wspinaczkę zaczęliśmy na kwadrans przed jedenastą. Na głównej drodze czekały nas dwa segmenty o umiarkowanym nachyleniu przedzielone kilkusetmetrowym wypłaszczeniem na dojeździe do La Bolline. Pierwszy miał mieć 8,2 kilometra i przeciętne nachylenie 6,2%, zaś drugi 6 kilometrów o średniej 6,3%. Tym niemniej początek tego wzniesienia okazał się bardziej wymagający. Do połowy trzeciego kilometra normą była stromizna na poziomie 7-8%. Już po 250 metrach zaliczyliśmy pierwszy wiraż, zaś nieco dalej pierwszy z dwóch krótkich tuneli wybitych w litej skale. Droga przyklejona do zbocza góry ochoczo zdobywała wysokość. W połowie drugiego kilometra zmieniła kierunek z południowego na północny. Z czasem okolica stała się bardziej zielona, zaś nachylenie nieco zelżało.
Na początku piątego kilometra droga zaczęła się piąć po serpentynach. Na kolejnych dwóch kilometrach sześć razy przyszło nam zmieniać kierunek jazdy. Przejechawszy 6,3 kilometra minęliśmy boczną M66, która biegnie do wioski Rimplas oraz wybudowanego ponad nią fortu Ouvrages de Rimplas. Od tego miejsca nasza szosa zaczęła stopniowo zbaczać na wschód. Po przebyciu 8,1 kilometra przejechaliśmy mostek nad potokiem Gros, za którym czekał nas 400-metrowy płaski odcinek. To był początek przeszło dwukilometrowego przejazdu przez „trójmiasto”: La Bolline, Valdeblore i La Roche. Pierwsze 10 kilometrów z małym hakiem przejechaliśmy w 39:15 (avs. 15,5 km/h). Wiejskie klimaty powróciły w połowie jedenastego kilometra. Po dwóch zakrętach w połowie dwunastego znaleźliśmy się już na przedpolu Saint-Dalmas. Pod koniec trzynastego kilometra byliśmy już na naszej „dzielni”, gdzie za kościółkiem Sainte-Croix (13,1 km) droga skręciła na północ. Po kolejnych 800 metrach odbiliśmy na zachód, zaś na kolejnym zakręcie porzuciliśmy szosę M2565. Skromna tabliczka z napisem „Millefonts” wskazała nam ścieżkę do górskiego raju. Po chwili pokonaliśmy mostek nad potokiem Bramafam. Po chwili ujrzeliśmy przydrożny znak straszący, iż dalsza droga jest niebezpieczna. Ostrzeżenie dotyczyło stanu tutejszej szosy. Asfalt był tu chropowaty, tu i ówdzie posypany kamyczkami lub dziurawy. Pod koniec szesnastego kilometra droga skręciła na północ i zaczęliśmy się wspinać po serpentynach. Z pierwszego wirażu był dobry widok na dolną część Valdeblore, zaś z drugiego na stację La Colmiane. Na kolejnych trzech kilometrach zaliczyliśmy siedem wiraży. Pod koniec tego sektora stromizna niemal dobiła do 12%. Gdzieś pomiędzy tymi zawijasami wyprzedził nas „wycieniowany” gość jadący w stroju UAE – Team Emirates. Był to Amerykanin Joe Dombrowski, który tego dnia zrobił sobie 135-kilometrowy trening z trzema solidnymi podjazdami: niepełnym Millefonts, Roubion oraz Isola 2000. Tutaj zaś na odcinku 4,5 kilometra nadrobił nad nami równo 3 minuty.
Rosyjskie przysłowie mówi: „Tisze jediesz, dalsze budiesz”. Jankes zawrócił na wysokości 1900 metrów n.p.m., zaś nas nic nie mogło powstrzymać przed dotarciem do parkingu u kresu szosy. W połowie dwudziestego kilometra droga bardziej zdecydowanie skierowała się północ. Jechaliśmy teraz prawą stroną Vallon de Bramafan. Widoki na okoliczne szczyty były przednie. Choć kierunek wspinaczki był jasno określony, to nie była to bynajmniej prosta jazda przed siebie. Na ostatnich trzech kilometrach mieliśmy do zaliczenia jeszcze dziewięć wiraży. Przy pierwszym z nich minęliśmy gruntową dróżkę prowadzącą do gospodarstwa na Plan de la Gourra. Nasza wspinaczka de facto zakończyła się na wysokości 2040 metrów n.p.m., którą osiągnęliśmy na dwieście metrów przed parkingiem. W samej końcówce teren już delikatnie opadał. Na tym odcinku szosa była wręcz w fatalnym stanie. Znajdowała się jakby w stadium przejściowym między asfaltem a szutrem. Do mety na niewielkim parkingu dotarliśmy około 12:20, po przeszło półtoragodzinnej wspinaczce. Pogoda była wyborna. Temperatura wysoka: w cieniu 23, zaś w słońcu 28 stopni. W połowie września i na wysokości ponad 2000 metrów n.p.m. można tu się było nawet opalać. Zważywszy, że na górnej części podjazdu było bardzo spokojnie, zdziwił nas widok około 20 samochodów zaparkowanych w tym miejscu. Najwyraźniej amatorzy górskich wędrówek wjechali tu już o poranku i teraz dreptali po okolicznych ścieżkach. Najwyższy z tutejszych szczytów czyli Mont Pepoiri mierzy 2674 metry n.p.m. Na Parking de Millefonts dotarliśmy razem, więc strava zanotowała nam identyczny czas na dystansie 23,69 kilometra. Przejechaliśmy ten segment w 1h 36:04 (avs. 14,8 km/h). Przyjmując, że góra miała przewyższenie 1560 metrów wykręciliśmy na niej VAM 974 m/h. Zapracowaliśmy sobie nawet na podium tj. ex-aequo drugie miejsce. Nasz „sukces” wyjaśnia fakt, iż peletonik zdobywców Millefonts jest bardzo skromny. Stosowna tabelka obejmuje czasy ledwie osiemnastu śmiałków.
Wycieczka na Col de la Lombarde zajęła nam blisko cztery i pół godziny. Z tego tylko 2 godziny i 11 minut było czystej jazdy w obu kierunkach. Drugie tyle czasu spędziliśmy na samej przełęczy, przerwie obiadowej w Isola 2000 jak i rozlicznych foto-przystankach w trakcie przeszło 20-kilometrowego zjazdu. Gdy dotarliśmy do auta zbliżała się już godzina wpół do czwarta. Niemniej program dnia nie był zagrożony. Drugie z poniedziałkowych wzniesień mieliśmy zacząć w pobliżu Saint-Sauveur-de-Tinee czyli z miejscówki położonej przy drodze powrotnej do naszej bazy noclegowej. W Isoli zatankowaliśmy samochód na kilka kolejnych dni i ruszyliśmy w dół Vallee de Tinee. Po 14 kilometrach jazdy szosą M2205 zatrzymaliśmy się tuż przed wspomnianym miasteczkiem. To znaczy w zatoczce dostrzeżonej podczas przedpołudniowego transferu. Z tej miejsca widzieliśmy nawet początek drogi M30, na której mieliśmy się zmierzyć ze wschodnim podjazdem na Col de la Couillole. Ta niespełna 16-kilometrowa wspinaczka jest wymagająca, choć nie razi w żadnym momencie przesadną stromizną. Nachylenie tego wzniesienia jest bardzo równe i na całym dystansie solidne. Według profilu z „cyclingcols” najłatwiejszy kilometr tego podjazdu (piąty od końca) ma średnio 6,6%, zaś najtrudniejszy (ostatni) 7,9%. Jak widać ta różnica jest niewielka. Tego typu góra nie podcina nóg żadną stromą ścianką. Raczej powolutku zamęcza solidnym nachyleniem, które ani na moment nie odpuszcza. Przez Couillole przebiega droga łącząca doliny Tinee i Cians, które są dopływami Var czyli największej rzeki Alp Nadmorskich. Oznacza to, iż na przełęcz tą wjechać można również od strony zachodniej poprzez miejscowość Beuil. Wówczas wykorzystuje się szlak przez Gorges du Cians, z którego my skorzystaliśmy na etapie 3b podjeżdżając jednak do stacji Valberg.
Col de la Couillole tylko raz pojawiła się na trasie Tour de France. Niemniej był to legendarny etap i co tu dużo mówić pamiętny dzień w dziejach największego z kolarskich wyścigów. Na odcinku o którym mowa, a był to piętnasty etap Tour de France z roku 1975, zakończyły się kilkuletnie rządy Belga Eddiego Merckxa na trasach „Wielkiej Pętli”. Na 217-kilometrowym odcinku z Nicei do stacji narciarskiej Pra-Loup „nasz” poniedziałkowy podjazd był drugą z pięciu premii górskich. Wygrał ją rodak Merckxa – Lucien Van Impe’a, który wówczas już po raz trzeci triumfował w klasyfikacji górskiej TdF, zaś w sumie uczynił to sześciokrotnie. Natomiast sam etap padł łupem Francuza Bernarda Thevenet, który odebrał „Kanibalowi” koszulkę lidera i tydzień później triumfował na Polach Elizejskich. Ten sam wschodni podjazd na Couillole pojawił się przed paru laty w programie marcowej etapówki Paryż – Nicea. W 2017 roku na przełęczy tej zakończył się przedostatni odcinek tej imprezy. Finałowy podjazd został wtedy poprzedzony wspinaczką na Col du Saint-Martin od strony wschodniej czyli przez dolinę Vesubie. Etap ten wygrał Richie Porte. Niemniej Australijczyk, który wygrał ów wyścig w latach 2013 i 2015, tym razem nie liczył się w „generalce” po tym jak już drugiego dnia stracił niemal kwadrans. Walka o najwyższą stawkę rozegrała się za plecami kolarza z Tasmanii. Tempa najgroźniejszych rywali nie wytrzymał dotychczasowy lider Francuz Julian Alaphilippe. Jako drugi ze stratą 21 sekund do zwycięzcy finiszował Hiszpan Alberto Contador. Trzeci był Irlandczyk Daniel Martin, zaś czwarty Kolumbijczyk Sergio Henao (obaj + 0:32). Ten ostatni zdobył koszulkę lidera. Przed ostatnim etapem miał 30 sekund zapasu nad Martinem oraz 31 nad Contadorem. „El Pistolero” oczywiście zaatakował w niedzielę na tradycyjnym odcinku wokół Nicei. Niemniej odrobił tylko 29 sekund i podobnie jak w 2016 roku musiał zadowolić się drugim miejscem w generalce.
Warto jeszcze dodać, iż ze wszystkich sześciu około 15-kilometrowych wspinaczek jakie w minionej dekadzie pojawiły się na trasach Paris – Nice w roli finałowych wzniesień to właśnie wschodni podjazd na Couillole był tym najtrudniejszym. Według „cyclingcols” jest on wart 853 punktów czyli o 32 więcej niż zachodnie Col du Turini wykorzystane w 2019 roku. Pozostałe „nicejskie” mety czyli: Station de Lure (2013), Croix-de-Chaubouret (2015), Madone d’Utelle (2016) czy La Colmiane z przełęczy św. Marcina (2018 i 2020) były już wyraźnie łatwiejsze. Na spotkanie z Couillole ruszyliśmy kwadrans po czwartej. Po wjeździe na drogę M30 przed rozpoczęciem wspinaczki najpierw należało delikatnie zjechać do mostu nad rzeką Tinee. Jak już wspomniałem czekał nas podjazd bardzo równy. Massimo na swej stronie podzielił go na siedem segmentów o długości od 1,3 do 3,6 kilometra i ze średnim nachyleniem od 6,92 do 7,89%. Takie wzniesienie na stałym poziomie 7 czy 8% byłoby idealne do sprawdzenia w jakiej formie aktualnie się znajdujemy. Tudzież przekładając ów temat na cyferki: jaki VAM jesteśmy w stanie wykręcić. Niemniej dla dobrego efektu do takiego testu należałoby „przystąpić na świeżości” (a nie po wielkiej Lombardzie) oraz w innych warunkach pogodowych niż nas tu zastały. Na starcie mieliśmy aż 37 stopni. Poniżej 30 temperatura spadła dopiero w połowie siódmego kilometra. Po ciężkiej pierwszej wspinaczce i przy tak uporczywym upale od startu nie czułem się najlepiej. Podziękowałem Adrianowi za towarzystwo już po przejechaniu pierwszego kilometra. Trzeba przyznać, że pierwsze kilometry tej drogi zostały bardzo śmiało i efektownie poprowadzone wzdłuż zbocza góry. Z pierwszych dwóch wiraży widać jeszcze w dole miasteczko Saint-Sauveur-de-Tinee. Potem droga biegnie po półce skalnej równolegle do lewego brzegu potoku La Vionene. Pod koniec trzeciego kilometra trzeba było pokonać pierwszy tunel wykuty w skale. Nieoświetlony, ale na szczęście zaledwie 80-metrowy. Po przejechaniu 3,7 kilometra zostawiłem za plecami drogę M130 wiodącą do wioski Roure.
Przez kolejne trzy kilometry podjazd wiódł jeszcze ciasną doliną, gdzie szosa jeszcze cztery razy przeciskała się pod zboczem góry dzięki małym tunelom. Wszystkie króciutkie, bo o długości od 30 do 70 metrów. Niemniej ciemne, więc trzeba było patrzeć pod koła czy nie czyha tam jakaś dziura. W połowie siódmego kilometra przejechałem most nad Vionene, pod którym zawieszono rower szosowy z dawnej epoki. Droga skręciła w lewo i przez kolejne półtora kilometra wiodła na południe. Następnie zawróciła na północ, po czym przez półtora kilometra pięła się serpentynami w kierunku Roubion (1336 m. n.p.m.). Wkrótce po prawej ręce otworzył się widok na tą średniowieczną wioskę „wyrosłą” pod strzelistymi skałami. Po przejechaniu 10,7 kilometra minąłem wjazd do tej miejscowości. Na zjeździe z przyjemnością wpadliśmy do niej na krótką inspekcję. Tymczasem w połowie dwunastego kilometra dojrzałem na murze portret Monalisy. Na początku trzynastego kilometra musiałem skręciłem ostro w prawo, aby nie wjechać na ślepą M330. Ta krótka dróżka prowadzi bowiem do stacji narciarskiej Les Buisses i bardzo szybko kończy się wjazdem na Col de Tournaeuro (1469 m. n.p.m.). Na czternastym kilometrze przejechałem przez Villars, gdzie na przydrożnej szopie dojrzałem dzieło kolejnego z miejscowych „artystów”. Powyżej tej wioski szosa na około kilometr wpadła jeszcze do lasu, ale wobec temperatury na poziomie 21 stopni cień nie miał już większego znaczenia. Do samego końca starałem się jechać na tyle mocno, na ile mogłem sobie pozwolić. Ostatecznie na przejechanie tej góry potrzebowałem 1h 11:58 (avs. 13,4 km/h). Adriano wykręcił tu czas 1h 06:39 (avs. 14,4 km/h). Biorąc pod uwagę realne przewyższenie tego podjazdu ja wycisnąłem VAM tylko 975 m/h, zaś kolega mocne 1052 m/h. Na tym etapie straciłem łącznie dziewięć i pół minuty, co było największą różnicą w trakcie całej wyprawy. Po jego zakończeniu przy samochodzie spotkaliśmy dwóch rodaków ze Śląska, którzy zakończyli właśnie bardzo długi zjazd z Cime de la Bonette i czekali jeszcze na przyjazd słabszych członków swej ekipy.
Dziewiąty etap tej wyprawy pod jednym względem był szczególny. Tylko tego dnia w pogoni za kolejnymi kolarskimi szczytami mogliśmy przekroczyć granicę V Republiki. Wszystko dlatego, że naszym pierwszym i zarazem głównym celem na poniedziałek była Col de la Lombarde. Przełęcz, która od lutego 1947 roku wyznacza granicę między Francją a Włochami na tym odcinku Alp Nadmorskich. Licząc od południa jest to druga z siedmiu wysokogórskich przepraw drogowych pomiędzy tymi państwami. Bliżej Morza Śródziemnego mamy jedynie przełęcz Tende, zaś dalej na północy Larche, Agnel, Montgenevre, Mont-Cenis i Petit-Saint-Bernard. Pośród nich Lombarde jest też drugą pod względem wysokości. Przełęcz ta leży pomiędzy szczytami Tete de l’Ardech (2475 m. n.p.m.) na zachodzie oraz Cime de la Lombarde (2800 m. n.p.m.). Tej drugiej górze zawdzięczając swą nazwę. Włoski podjazd ku granicy zaczyna się między miasteczkiem Vinadio a wioską Pratolungo. Natomiast francuski w miejscowości Isola. Ten górski szlak prowadzi drogami SP255 oraz M97 łącząc doliny: Valle Stura di Demonte i Vallee de la Tinee. Podobnie jak w przypadku Bonette obie wspinaczki mają bardzo podobną skalę trudności. Na bazie danych z „cyclingcols” można przyjąć, iż francuska Col de Lombarde jest od włoskiej Colle di Lombarda nieco krótsza (o 400 metrów), lecz odrobinę większa (o 13 metrów). Przy tym ma wyższe średnie nachylenie (o 0,2%), ale za to mniejszą stromiznę maksymalną (o 0,6%). Ogólnie „przegrywa” porównanie ze swą włoską sąsiadką stosunkiem 1099 do 1108 punktów. Gdyby ktoś chciał jednego dnia zdobyć tą przełęcz od obu stron musiałby przejechać 83 kilometry z łącznym przewyższeniem 2951 metrów. Ja tego robić nie musiałem. Włoską stronę tej góry zaliczyłem bowiem już w lipcu 2010 roku. Teraz po przeszło 10 latach przyszła pora na szlak francuski. Warto jeszcze wspomnieć o głównych atrakcjach turystycznych z obu stron granicy. Na północ od przełęczy jest nim barokowe Santuario di Sant’Anna z roku 1681. Druga pod względem wysokości położenia (2035 m. n.p.m.) świątynia Europy.
Można rzec, iż „Italia się tu modli, zaś Francja bawi”. Dlatego, że po południowej stronie granicy uwagę przykuwa przede wszystkim stacja narciarska Isola 2000. Ten ośrodek sportów zimowych oddano do użytku w 1971 roku. Jest całkiem duży i dzięki swemu mikroklimatowi słynie ze świetnych warunków śniegowych. Obejmuje obszar 20km2 rozciągający się na poziomach od 1840 do 2603 metrów n.p.m. Działają w nim 22 wyciągi mogące obsłużyć 20.000 osób na godzinę. Narciarze i fani snowboardu mają tu do swej dyspozycji 42 trasy o łącznej długości 120 kilometrów. Ponadto: snowpark, half-pipe oraz stoki do boarder-crossu i jazdy na muldach. Col de la Lombarde z każdej strony oferuje przewyższenie niemal 1500 metrów. Z kolarskiego punktu widzenia jest więc potężną górą, nieco większą niż takie „sławy” jak Tourmalet czy Monte Bondone. Niemniej leży w południowych Alpach i na granicy państw, więc jest rzadko wykorzystywane przez kolarskie wyścigi. Dość powiedzieć, iż Wielkie Toury „odkryły” ją dopiero w XXI wieku. Niemniej zanim peleton Tour de France czy Giro d’Italia przejechał przez tą przełęcz, kolarze ścigali się już wcześniej na niepełnym francuskim podjeździe. To znaczy kończąc 16-kilometrową wspinaczkę w Isola 2000. W sezonie 1976 zakończył się tu pierwszy etap Tour de l’Avenir. Wygrał go Szwed Sven-Ake Nilsson, który o 43 sekundy wyprzedził Francuza Gilberta Chaumaz, zaś pozostałych rywali o dwie-trzy i więcej minut. Kolarz z Malmo prowadził w tej imprezie od pierwszego do ostatniego dnia wygrywając „generalkę” z przewagą ponad 9 minut nad Czechem Milosem Hrazdirą. Nilsson miał już na swym koncie medale Mistrzostw Świata. Przede wszystkim drużynowe złoto (Montreal 1974) oraz indywidualne srebro (Yvoir 1975). Niemniej dopiero ten sukces stał się dla niego przepustką do profesjonalnego peletonu. W trakcie ośmioletniej kariery zawodowej dwukrotnie ukończył TdF w czołowej „10” oraz zajął trzecie miejsce w Vuelta a Espana 1982.
Tour de France dojechał w to samo miejsce dopiero w sezonie 1993. W Isola 2000 zakończył się jedenasty etap „Wielkiej Pętli”, rozpoczęty w stacji Serre Chevalier nieopodal Briancon. Odcinek bardzo ciężki, bo prowadzący przez przełęcze: Izoard, Vars oraz Cime de la Bonette. Na ostatnich kilometrach w walce o zwycięstwo liczyło się siedmiu kolarzy. Szkot Robert Millar bezskutecznie zaatakował cztery kilometry przed metą. Na 1000 metrów przed kreską szczęścia spróbował Zenon Jaskuła. Niestety szybko i skutecznie skontrowali go dwaj najmocniejsi kolarze tego wyścigu. Finisz wygrał Szwajcar Tony Rominger przed hiszpańskim Baskiem Miguelem Indurainem. Trzeci Włoch Claudio Chiappucci stracił do nich 13 sekund. Jaskuła i Kolumbijczyk Alvaro Mejia po 15, Duńczyk Bjarne Riis 31, zaś Millar równo minutę. Przełęcz została zdobyta przez Tour dopiero w 2008 roku. Na etapie z Cuneo do Jausiers wjechano na nią od strony włoskiej. Premię górską na Colle di Lombarda wygrał podejrzanie mocny na tym wyścigu Niemiec Stefan Schumacher. Kolarz ekipy Gerolsteiner triumfował na obu czasówkach 95. TdF, ale po trzech miesiącach został zdyskwalifikowany za korzystanie z EPO CERA. Szesnasty odcinek TdF rozstrzygnął się na podjeździe i zjeździe z Bonette. Wygrał go Francuz Cyril Dessel. Znacznie większe znaczenie miał francuski podjazd pod Col de la Lombarde na dwudziestym etapie Giro d’Italia 2016. Odcinek z Guillestre do Santuario Sant’Anna di Vinadio rozstrzygnął o losach tego wyścigu! Przed Lombardą trzeba było pokonać przełęcze Vars i Bonette. Mieliśmy w tym dniu dwa wyścigi w jednym. Z przodu uciekinierzy walczyli o sukces etapowy. Za ich plecami liderzy o zwycięstwo i podium generalne. Premię górską jak i sam etap wygrał Estończyk Rein Taaramae, który o 52 sekundy wyprzedził Kolumbijczyka Darwina Atapumę oraz o 1:17 Amerykanina Joe Dombrowskiego. Z tyłu działy się ważniejsze rzeczy. Na kilkanaście kilometrów przed metą Vincenzo Nibali urwał liderującego Estebana Chavesa. Sycylijczyk musiał tego dnia odrobić do Kolumbijczyka 44 sekundy. Zyskał aż 1:36 i po raz drugi w karierze wygrał wielkie Giro.
Trasę samochodowego dojazdu przetestowaliśmy dzień wcześniej. W poniedziałek kierunek był ten sam, acz dystans skromniejszy o 20 kilometrów. Dokładnie o godzinie jedenastej rozpoczęliśmy naszą wspinaczkę. Było gorąco. Na samym dole mieliśmy temperaturę 30 stopni. Wiedziałem, że początek będzie ciężki. Na profilu z „archivio salite” pierwsze trzy kilometry mają przeciętne nachylenie aż 9,1%. Według tabelki z „massimoperlabici” początkowy segment 2,8 kilometra ma średnio nawet 9,8%. Po dwustu metrach od startu przejechaliśmy most nad potokiem Guercha i skręciliśmy w prawo zostawiając za sobą uliczkę wiodącą do centrum Isoli. Po tym zakręcie od razu zrobiło się stromo. Na kolejnych trzystu metrach zaliczyliśmy pierwsze dwa wiraże. Ukończona w roku 1968 droga M97 z pozoru nie wygląda na szczególnie krętą. Do poziomu ośrodka Isola 2000 poprowadzona jest wzdłuż dwóch potoków. O pierwszym już wspomniałem, w dolinę drugiego tj. Chastillon wjeżdża się pod koniec czwartego kilometra. Ta górska szosa biegnie zrazu na północny-, zaś następnie na południowy-wschód. Dopiero powyżej stacji skręca na północ. Jej budowa musiała być skomplikowana. Na całym tym szlaku jest aż 41 wiraży, 8 mostów i 5 galerii. Od początku jechało mi się tu ciężko. Droga była stosunkowo szeroka, więc nie sprawiała wrażenia szczególnie stromej. Niemniej realną stromiznę czuć było w nogach i płucach. Dodatkowo przeszkadzał nam upał i przeciwny wiatr. Zaczęliśmy dość szybko, bo z VAM-em w okolicy 1050 m/h. Przetrwałem pierwsze trzy kilometry w towarzystwie Adriana, ale na początku czwartego puściłem koło. Musiałem wyrównać oddech i złapać równy rytm, by nie wpaść w jakiś głębszy kryzys. Gdy nachylenie nieco odpuściło podjąłem jeszcze próbę pościgu, ale Adek jechał na tyle mocno, że nie sposób było się do niego zbliżyć. W dolinie Guercha dłuższe proste były przerywane parami zakrętów. Gdy szosa przeszła w dolinę Chastillon z miejsca trafiła się seryjka czterech wiraży. Pod koniec piątego kilometra na moście nr 5 przejechałem na lewy brzeg potoku.
Po czternastym zakręcie czekała mnie dłuższa prosta, zaś na początku siódmego kilometra kręty odcinek z czterema serpentynami. Potem w drugiej połowie siódmego i na całym ósmym kilometrze trzeba było przejechać przez cztery galerie anty-lawinowe. Trzy z nich były pół-otwarte czyli ze światłem wpadającym z lewej strony do ciemnego korytarza. Na szóstym moście wróciłem na prawą stronę doliny, po czym zaliczyłem zakręty nr 21-23 i ostatnią galerię, a w zasadzie ciemny tunel. Na początku dziesiątego kilometra droga zaczęła skręcać na południe. W pierwszej połowie jedenastego skorzystała z siódmego już mostu, dokładnie na wysokości 1690 metrów n.p.m. Do stacji wciąż brakowało stąd sześciu, zaś do przełęczy dziesięciu kilometrów. Niemniej ponad połowa podjazdu była już za mną i to ta trudniejsza. Po 25 zakrętach na pierwszych 10 kilometrach teraz szosa biegła grzecznie wzdłuż lewego brzegu Chastillon aż do końca trzynastego kilometra. Nachylenie też było łagodniejsze, za wyjątkiem jednej 250-metrowej ścianki. Pod koniec tego odcinka minąłem pierwsze wyciągi narciarskie, zaś na początku czternastego kilometra skorzystałem z ostatniego mostku na tym szlaku. Do końca piętnastego kilometra nachylenie nadal było umiarkowane. Dopiero na wjeździe do Isola 2000 przypomniała się stromizna z dwucyfrową wartością. Po przebyciu 15,8 kilometra w czasie 1h 08:30 (avs. 13,8 km/h) dotarłem do dużego ukwieconego ronda w centrum stacji. W tym miejscu traciłem już do Adriana 3:13. Na tym rondzie i zarazem wirażu nr 29 zaczyna się ostatni segment wspinaczki pod Lombardę. Na stronie „massimopelabici” cały podjazd podzielono na pięć segmentów. O stromiźnie pierwszego już wspomniałem. Na trzech środkowych średnie nachylenie oscyluje w granicach od 6,3 do 7%. Partia szczytowa jest od nich nieco trudniejsza. Finałowy odcinek zaczyna się na wysokości 2008 metrów n.p.m. i liczy sobie 4,7 kilometra przy średniej 7,3%.
Przez pierwsze półtora kilometra jechałem jeszcze przez teren ośrodka narciarskiego. Po wirażu nr 31 droga stała się węższa. Na początku osiemnastego kilometra przejechałem pod linią kolejnego wyciągu. Do pokonania w pionie pozostawało stąd przeszło 250 metrów na dystansie 3,2 kilometra. O stromiźnie kolejnych kilometrowych odcinków informowały eleganckie tabliczki z pobocza drogi. Krajobraz stawał się bardziej dziki i surowy, acz ostatnie drzewa iglaste rosły jeszcze na wysokości ponad 2200 metrów n.p.m. W samej końcówce droga wiła się już tylko pośród skąpych pastwisk i skałek. Na trzysta metrów przed finałem przejechałem pod ostatnim z wyciągów. Wkrótce minąłem tabliczkę z napisem „Italie” i po chwili zameldowałem się na przełęczy. Górny odcinek przejechałem w 21:14 (avs. 13,1 km/h) tj. o 1:06 wolniej od swego kompana. Cała wspinaczka zabrała mi zaś przeszło półtorej godziny, bowiem na „oficjalnym” segmencie ze stravy mam czas 1h 30:29 (avs. 14 km/h z VAM 957 m/h). Niemniej jest to 134. wynik na 1001 osób, więc mimo pewnych kłopotów i zmęczenia trudnym niedzielnym etapem nie poszło mi najgorzej. Adriano wykręcił tu czas 1h 26:11 (avs. 14,7 km/h z VAM 1005 m/h) czyli nadrobił nade mną 4:18. Średnio 15 sekund na każdym kilometrze od momentu rozstania. Co ciekawe KOM z tej góry należy do „Rekina z Messyny”. Nibali na wspomnianym etapie Giro-2016 wjechał na tą premię górską w czasie 57:37 (avs. 22 km/h z VAM 1503 m/h). W późniejszych latach tylko Stephane Rossetto na treningu z lipca 2020 roku zszedł tu poniżej godziny. Na samej górze spędziliśmy przeszło pół godziny. Pogoda była wyborna. W cieniu 19, zaś w słońcu 25 stopni. Nie było przed czym uciekać. Pokręciliśmy się pieszo po obu stronach granicy. W oddali dostrzegłem Santuario di Sant’Anna, które zwiedziłem z Iwoną przed dziesięciu laty. Ponieważ podjazd dał mi się we znaki w trakcie zjazdu namówiłem Adka na coś więcej niż standardowy zestaw kawa & ciastko. W Isola 2000 zatrzymaliśmy się na obiad w restauracji Le Vieux Chalet, gdzie szybko zleciała nam kolejna godzina z małym hakiem.
Jak wiadomo na Kuli Ziemskiej jest 14 „ośmiotysięczników” czyli górskich szczytów wznoszących się przeszło 8000 metrów nad poziom morza czy też raczej wszechoceanu. Z tego dziesięć w Himalajach i cztery w Karakorum. Rowerem po asfaltowej drodze też można wjechać bardzo wysoko, wyżej niż nam Europejczykom mogłoby się wydawać. Obecnie za osiągającą najwyższy poziom uchodzi szosa przez przełęcz Semo La (5565 metrów n.p.m.) w Tybecie. W Himalajach nie brak innych szlaków o wysokości ponad 5000 metrów. W południowoamerykańskich Andach można przekroczyć pułap 4800, zaś w północnoamerykańskich Górach Skalistych 4300 metrów n.p.m. Nieco niżej kończy się droga na hawajskim wulkanie Mauna Kea (4200 metrów). Tymczasem na Starym Kontynencie tylko w jednym miejscu można wjechać powyżej 3000 metrów. Niemniej zawsze można się pobawić miarami. Postanowiłem zatem sprawdzić, ile na terenie Europy mamy „ośmiotysięczników” liczonych wedle miary brytyjskiej. Przeliczając metry na stopy (jedna to 30,48 cm) wychodzi na to, iż takim „ośmiotysięcznikiem” jest każda góra lub przełęcz wznosząca się co najmniej 2438,4 metra n.p.m. Takowych szosowych szczytów na naszym kontynencie mamy 20. Niemniej trzy z nich są tak naprawdę jedną górą z dwoma końcówkami. Mam tu na myśli „dubeltówki” typu: Pico Veleta / Obserwatorium IRAM w Andaluzji, lodowce Tiefenbachferner / Rettenbachferner w Tyrolu oraz Edelweissspitze / Hochtor na granicy Salzburglandu i Karyntii. Tym samym ową listę europejskich „drapaczy chmur” należałoby zawęzić do 17 premii górskich. Są wśród nich po cztery wzniesienia francuskie i włoskie, trzy austriackie, dwa szwajcarskie i jedno hiszpańskie. Oprócz nich zaś jeszcze trzy, na których Bella Italia graniczy z Francją, Szwajcarią i Austrią. Do roku 2020 zdobyłem niemal wszystkie z nich, zaś niektóre z więcej niż jednej strony. Do kolekcji brakowało mi tylko dwóch. Tej najwyższej (Pico Veleta) oraz najniższej (Col de la Moutiere). Na półmetku wrześniowej wyprawy tą mniejszą miałem dosłownie pod nosem.
Z Cime de la Bonette na postój poniżej Pont-Haut zjechaliśmy przed wpół do czwartą. Od przełęczy Moutiere dzieliło nas mniej niż 15 kilometrów, lecz zarazem przeszło 1100 metrów w pionie. Znów miało być wysoko, a przy tym jeszcze stromo. Aczkolwiek dolny odcinek na drodze M63 wyglądał na przyjemny wstęp do ogólnie ciężkiej wspinaczki. Na stronie „massimoperlabici” podjazd ten podzielono na cztery segmenty, acz my pierwszy z nich pominęliśmy. Cóż zatem zostało nam do przejechania? Najpierw sektor o długości 2,9 kilometra z przeciętnym nachyleniem 5,1%. To jest dojazd do jedynej wioski na tym szlaku czyli Saint-Dalmas-le-Selvage (1494 m. n.p.m.). Potem dłuższy odcinek 6,4 kilometra do Plateau de Sestriere (2000 m. n.p.m.) o stromiźnie 7,9%. Jednak najtrudniejsza miała być finałowa tercja o wymiarach 4,9 kilometra przy średniej 9,3%. Tak wygląda południowa wspinaczka na Moutiere. Ciężka sama w sobie, a tym bardziej „w pakiecie” z wielką Bonette. Na Col de la Moutiere można dotrzeć także od strony północnej i to na dwa różne sposoby. Niemniej żaden z nich nie jest „samodzielnym” podjazdem, ani też w pełni szosowym. Przy obu trzeba wykorzystać pierwsze 20 kilometrów tras prowadzących na Col de la Cayolle lub Col de la Bonette. Szlak biegnący na Cayolle opuścić należy przy Refuge-Hotel de Bayasse na wysokości 1783 metrów n.p.m. Do pokonania zostaje blisko 9 kilometrów podjazdu, z czego tylko ostatnie 700 metrów wiedzie po asfalcie. Z kolei wspinaczkę na Bonette trzeba przerwać na Faux-Col de Restefond (2638 m. n.p.m.) i następnie zjechać przeszło 3 kilometry drogą szutrową do poziomu 2402 metrów n.p.m. Szosowa końcówka jest ta sama co przy wersji a’la Cayolle. Ponieważ przełęcz Moutiere leży na kompletnym odludziu i nie ma w pełni szosowego dostępu pozostaje nieznana wyścigom kolarskim. Co nie przeszkadza „profim” trenować na niej. Na najdłuższym segmencie KOM należy do Australijczyka Richie Porte’a. Natomiast Michał Kwiatkowski przejechał się tędy 26 czerwca 2020 roku w towarzystwie Pawła Siwakowa i Dylana van Baarle.
Ruszyliśmy na Moutiere na kilka minut przed szesnastą. Przejechawszy przez Pont-Haut tym razem odbiliśmy w lewo. Wjechaliśmy na drogę M63 biegnącą równolegle do potoku Jalorgues. Przez pierwsze trzy kilometry nachylenie podjazdu było umiarkowane. Na tym odcinku stromizna ani przez moment nie sięgnęła 8%. Po 11 minutach jazdy pod koniec trzeciego kilometra wjechaliśmy do Saint-Dalmas-le-Selvage, na wstępie mijając miejscowy kościół parafialny. To najwyżej położona miejscowość gminna w departamencie Alpes-Maritimes. Według ostatnich danych mieszka w niej tylko 113 stałych mieszkańców. Na wylocie z wioski przejechaliśmy przez plac i wąski mostek nad potokiem Sestriere. W dolinie Jalorgues pozostaliśmy do połowy czwartego kilometra. Potem droga skręciła na północ i zaprosiła nas na stromy szlak przez dolinę Sestriere. Od tego miejsca do przełęczy pozostawało jeszcze 11 kilometrów o średnim nachyleniu 8,5%. Pierwszy kilometr był kręty, bowiem trzeba było na nim pokonać aż pięć wiraży. Następnie po kilkusetmetrowej prostej wraz z końcem piątego kilometra wpadliśmy do lasu. Na szóstym kilometrze czekały nas trzy kolejne zakręty. Po czym przez dłuższy czas jechaliśmy niemal prosto na zachód. Dopiero na początku dziewiątego kilometra nasza dróżka skręciła na północ, zaś na początku dziesiątego przeskoczyła nad potokiem Braisse. Ostatnie dwa kilometry przed tą przeprawą trzymały już na poziomie około 9%. Niemniej najtrudniejsze miało dopiero nadejść. Po przebyciu 9,3 kilometra dotarliśmy na wysokość 2000 metrów n.p.m. i wjechaliśmy na teren Parku Narodowego Mercantour. Na polanie Plateau de Sestriere można było przez chwilkę odsapnąć, ale jeszcze przed końcem dziesiątego kilometra przypomniały się nam dwucyfrowe stromizny. Niebawem, bo na samym początku jedenastego kilometra trzeba było pokonać ściankę z nachyleniem 13,5%. Kilkaset metrów dalej zostawiliśmy za plecami leśne ostatki i wyjechaliśmy na otwarty teren.
Odtąd mieliśmy przed oczyma piękne widoki na okoliczne szczyty, w tym na naszą dobrą znajomą Cime de la Bonette. W połowie jedenastego kilometra zaliczyliśmy krótki zjazd, lecz po tym chwilowym przyśpieszeniu czekała nas już tylko mozolna jazda pod górę. Finałowy odcinek o długości 3,5 kilometra ma tu średnio 9,5%. W sumie naliczyłem na nim siedem ścianek o nachyleniu ponad 12%. Ta najbardziej stroma miała wartość 14,5% i była zlokalizowana na 2,5 kilometra przed finałem. Przed każdą z nich pojawiało się w mojej głowie pytanie czy wytrzymam jeszcze nasze wspólne tempo. Na szczęście żadna z nich nie była na tyle długa by mnie złamać i razem skończyliśmy ową wspinaczkę „na zapleczu” wielkiej Bonette. Stopniowo zmieniał się krajobraz. Powyżej 2000 metrów wokół drogi dostrzec można było jeszcze pojedyncze drzewa iglaste. Z czasem już co najwyżej krzewy, zaś w pobliżu przełęczy ostała się w tej okolicy jedynie trawa. W połowie czternastego kilometra przejechaliśmy obok bagienka Le Sagnas, z którego startuje żwawy potok Sestriere, wzdłuż którego biegnie lwia część tego podjazdu. Po minięciu tych mokradeł do mety pozostało nam jeszcze 500 metrów. Do samego końca trzeba było ostro walczyć z grawitacją. Ostatecznie zameldowaliśmy się na przełęczy w czasie 1h 09:37 (avs. 12,2 km/h z VAM 952 m/h). Zatrzymaliśmy się jakieś sto metrów dalej tzn. na jedynym zakręcie krótkiego asfaltowego zjazdu. Wspinaliśmy się w tempie zbliżonym do tego z Bonette. Łatwo nie było, więc „trochę” nas ta wspinaczka kosztowała. Jednak nie aż tak dużo jak mogłoby sugerować zdjęcie, które strzeliłem tu Adrianowi. W tej dzikiej krainie nie byliśmy jedynymi ludźmi. Kilkuosobowa grupka wyglądająca na „szkółkę niedzielną” miała tu mały wykład z geologii. Po 20-minutowym postoju rozpoczęliśmy zjazd. Tylko na górnym odcinku miałem dobre światło do zdjęć. Na środkowym (leśnym) sektorze było zbyt ciemno, zaś na dolnym około godziny osiemnastej raziło już nisko zawieszone słońce. Na chwilę zatrzymałem się w Saint-Dalmas-le-Selvage, gdzie miejscowi umilali sobie czas grą w boule (petanque).
Miejsce startu: Saint-Etienne-de-Tinee (M2205 -> D64)
Wysokość: 2802 metry n.p.m.
Przewyższenie: 1658 metrów
Długość: 25,4 kilometra
Średnie nachylenie: 6,5 %
Maksymalne nachylenie: 16,2 %
PROFIL
SCENA i AKCJA
Niedziela była równie ciepła i słoneczna jak sobota, więc warto było ruszyć na Cime de la Bonette. Do przyjemnego i bezpiecznego zdobywania najwyższych premii górskich potrzebna jest jak najlepsza aura. Na podjazdy w dolinie rzeki Tinee przeznaczyłem nam trzy najbliższe dni. Ten pogodowo najlepszy trzeba było wykorzystać właśnie na Bonette i jej „sąsiadkę” czyli Col de la Moutiere. Prognozy na kolejne doby były bardzo dobre, ale wolałem nie odkładać naszych najwyższych wspinaczek na później. Skoro okno pogodowe było otwarte już w niedzielę należało skorzystać z takiej okazji. Bonette bywa reklamowana przez Francuzów jako „najwyższa droga Europy”. Taki slogan można zobaczyć choćby na tablicy drogowej w rejonie Jausiers, po północnej stronie góry. Mówi się też o niej, że to „najwyższa szosowa przełęcz Starego Kontynentu”. Ile w tym prawdy? Niewątpliwie należy do kultowych (legendarnych) wzniesień kolarskich. Choć przyznajmy jest niezbyt często wykorzystywana przez organizatorów największych imprez. Zapewne z uwagi na swe geograficzne położenie, dalekie od centrów turystycznych. Jak wiadomo wszelkie legendy są mieszanką prawd, półprawd i mitów. Tak też jest w przypadku Bonette. Nie jest ona najwyższą drogą (szosową) Europy. Wszak utwardzona droga na andaluzyjskiej Pico Veleta w Górach Betyckich dociera na wysokość aż 3367 metrów n.p.m., zaś asfalt położony na tyrolskim lodowcu Tiefenbachferner osiąga pułap 2829 metrów. Nie jest ona również najwyższą drogową przełęczą na Starym Kontynencie, bowiem prawdziwa przełęcz czyli Col de la Bonette znajduje się na poziomie 2715 metrów n.p.m., a zatem jest o kilkadziesiąt metrów niższa niż Iseran, Stelvio i Agnel (Agnello). Owszem droga przez Bonette osiąga wyższy od nich pułap 2802 metrów. Niemniej czyni to za sprawą dwukilometrowej pętli nieco sztucznie wytyczonej wokół wierzchołka góry. Ścieżki powstałej nie z konieczności, lecz z potrzeb turystyczno-propagandowych.
Czym więc jest ta góra w wersji Cime de la Bonette? Pod jakimi względami zasługuje na miano „NAJ”? Co najmniej pod trzema. Na pewno jest najwyższą szosową drogą we Francji, o 30-kilka metrów wyższą niż trakt wiodący przez przełęcz Iseran w Alpach Graickich (masywie Vanoise). Jest też najwyższą dwukierunkową drogą Europy, albowiem na Veletę i Tiefenbach można wjechać tylko z jednej strony. Poza tym Bonette pozostaje najwyższą premią górską jaką kiedykolwiek pokonywał kolarski peleton na trasach trzech Wielkich Tourów. Jej prymat w pierwszej i drugiej kategorii wydaje się być niezagrożony. Natomiast pierwszeństwo w trzeciej zależy od przyszłych decyzji organizatorów Vuelta a Espana i Giro d’Italia. Ci pierwsi mogą wszak wytyczyć finisz górskiego etapu ponad Granadą, nie w stacji narciarskiej Sierra Nevada, lecz przy Obserwatorium IRAM (2845 metrów n.p.m.). Natomiast drudzy mogą poprowadzić swój wyścig przez Passo del Rombo do austriackiego Solden i stamtąd wysłać kolarzy na wspomniany już Tiefenbach. Jaka jest historia Cime (Col) de la Bonette na trasach wyścigów wieloetapowych? Jak dotąd tą mega-górę czterokrotnie wykorzystano w trakcie Tour de France oraz jeden raz podczas Giro. Przy tym na „La Grande Boucle” za każdym razem przejeżdżano przez najwyższy punkt tej drogi (Cime), zaś w „La Corsa Rosa” etap poprowadzono przez przełęcz (Col). Bonette zadebiutowała na „Wielkiej Pętli” w pierwszej połowie lat sześćdziesiątych. W owym czasie najwyżej po kolarskich górach latał „Orzeł z Toledo” czyli Federico Bahamontes. Hiszpan wygrał zatem premie górskie wytyczone na Cime w 1962 i 1964 roku. Przy tym najszybciej wjechał na „dach kolarskiej Europy” zarówno od strony południowej jak i północnej. Najpierw na odcinku osiemnastym z Juan-le-Pins do Briancon, zaś dwa lata później na dziewiątym z Briancon do Monaco. Tym niemniej w obu przypadkach z Bonette do mety było bardzo daleko, więc na finiszach ze zwycięstw cieszyli się inni zawodnicy tzn. Belg Emile Daems i wielki Francuz Jacques Anquetil.
Bonette wróciła na trasę Touru po blisko trzech dekadach w sezonie 1993. Podczas 80. edycji wyścigu Dookoła Francji, którą na trzecim miejscu ukończył Zenon Jaskuła. W trakcie jedenastego etapu tej imprezy z Serre Chevalier do Isola 2000 podjechano na nią od strony północnej. Premię górską wygrał wówczas Szkot Robert Millar, który na Cime wjechał z przewagą 50 sekund nad niewielką grupą asów. Niemniej to nie Bob (znany dziś jako Philippa York), lecz Szwajcar Tony Rominger cieszył się tego dnia ze zwycięstwa etapowego. Potem Bonette wskoczyła do programu Touru już tylko w roku 2008. Na etapie szesnastym z włoskiego Cuneo do Jausiers zdobywano ją od południa. Jako pierwszy na szczycie pojawił się kolarz z RPA John-Lee Augustyn, lecz chwili później sam wyeliminował się z walki o sukces etapowy wypadając z drogi na pierwszym zakręcie zjazdu. Na dole po finiszu z 4-osobowej grupki triumfował zaś Francuz Cyril Dessel. Jednym słowem żaden ze zdobywców Bonette nie został na TdF bohaterem dnia. Nie inaczej było na Giro d’Italia z 2016 roku. Organizatorzy Giro zapewne z uwagi na wcześniejszy termin swej imprezy poprzestali na poprowadzeniu trasy etapu dwudziestego z Guillestre do Saint Anna di Vinadio przez przełęcz na wysokości 2715 metrów n.p.m. Tą premię górską wygrał Bask Mikel Nieve, który tym samym zagwarantował sobie zwycięstwo w klasyfikacji górskiej. Niemniej etap należał do Estończyka Reina Taaramae, zaś szalę zwycięstwa w całym wyścigu przechylił na swą korzyść Włoch Vincenzo Nibali. Jak dotąd dwukrotnie sprawdzałem swe siły na Bonette, w obu przypadkach podjeżdżając tą górę od strony północnej. Za pierwszym razem w lipcu 2005 roku udało mi się dotrzeć na Cime. Natomiast przy drugiej okazji w czerwcu 2013 roku, na piątym odcinku Route des Grandes Alpes, musiałem przejechać przez Col, gdyż z uwagi na ryzyko zejścia lawiny szczytowy odcinek podjazdu zablokowano pokaźnymi zwałami śniegu.
W każdym razie wtedy po raz pierwszy zobaczyłem południowe zbocze Bonette, choć tylko z perspektywy zjazdowca. Teraz po piętnastu latach od naszego pierwszego spotkania mogłem ją w końcu dobrze poznać z tej cieplejszej strony. Przełęcz Bonette jak i opleciony asfaltową wstążką szczyt Cime de la Bonette (2860 metrów n.p.m.) leżą w masywie Mercantour-Argentera, na północnym skraju Alp Nadmorskich. Znajdują się w granicach Parku Narodowego Mercantour. Przez przełęcz biegnie granica między departamentami Alpes-Maritimes i Alpes-de-Haute-Provence. Drogi prowadzące ku niej czyli C4 i D64 łączą doliny rzek: Ubaye (na północy) i Tinee (na południu). Ponoć w linii prostej leży ona mniej niż sto kilometrów od Lazurowego Wybrzeża. Tyle czystej geografii. Teraz trochę tej kolarskiej. Południowy podjazd jest dłuższy i większy od północnego. Jednak różnice są niewielkie. Ot 2,2 kilometra dystansu i zaledwie 72 metry przewyższenia. Wspinaczka północna ma za to wyższe średnie nachylenie, choć sama końcówka jest bardziej stroma po stronie „śródziemnomorskiej”. Na stronie „cyclingcols” porównanie obu podjazdów minimalnie wygrywa opcja „prowansalska”, stosunkiem 1138 do 1137 punktów. To wszystko wszak przy założeniu, iż południowy podjazd zaczniemy w miasteczku Saint-Etienne-de-Tinee czyli 1144 metrów n.p.m. Wspinaczkę tą można jednak poprzedzić dowolnej długości odcinkiem falsopiano w dolinie Tinee. Dla przykładu start w Saint-Saveur-de-Tinee da już amplitudę 2305 metrów, lecz za cenę 29-kilometrowego dojazdu na „start ostry” przez teren o średnim nachyleniu ledwie 2,2%. Na stronie „massimoperlabici” przeszło 25-kilometrowy podjazd z Saint-Etienne podzielono na 6 odcinków. Pierwszy do mostu Pont Haut (1347 m. n.p.m.) ma długość 4,3 kilometra i przeciętne nachylenie 4,7%. Drugi do osady Bousieyas (1880 m. n.p.m.) to 8,2 kilometra ze średnią 6,5%. Trzeci do ex-koszar Camp de Fourches (2268 m. n.p.m.) to 5,3 km i 7,3%. Czwarty do pośredniej przełęczy Col des Granges Communes (2505 m. n.p.m.) to 3,8 km i 6,2%. Piąty do Col de la Bonette ma równo 3 kilometry o średniej 7%, zaś szósty to sztywna końcówka 900 metrów ze średnią 9,7%.
Z domu na spotkanie z „Jej wysokością” wyruszyliśmy około godziny dziesiątej. Do przejechania samochodem mieliśmy w sumie 51 kilometrów. Najpierw 13-kilometrowy zjazd, a potem dłuższy odcinek lekko w górę Vallee de la Tinee. Transfer zabrał nam blisko godzinę, choćby dlatego iż na miejsce „rozładunku” wybraliśmy okolice wspomnianego mostu Pont-Haut, a nie miasteczko świętego Stefana. Dlatego by przy okazji drugiej wspinaczki nie powtarzać już pierwszych kilometrów powyżej Saint-Etienne. Tym samym podobnie jak w piątek czy sobotę zaczęliśmy „zabawę” od kilkukilometrowego zjazdu. Pogoda trafiła się nam wyborna. Na starcie jak i mecie tego odcinka mój licznik odnotował temperaturę 29 stopni. Na szczycie mimo znacznej wysokości mieliśmy 25, zaś minimum wykazanym podczas zjazdu było 21. Na miejsce startu wybraliśmy sobie styk dróg M39 i M2205 po wschodniej stronie mostu nad Tinee. Tablica zawieszona na murze świadczyła o tym z jakim gigantem mamy się zmierzyć. Przez cztery pierwsze kilometry jechaliśmy wzdłuż lewego brzegu rzeki. Nachylenie było stabilne i umiarkowane. To jest sięgające co najwyżej 7%. Po około 13 minutach minęliśmy nasz samochód, zaś chwilę później wjechaliśmy na Pont-Haut przedostając się na prawy brzeg Tinee. Tuż za mostem trafiliśmy na rozjazd. W lewo biegnie stąd droga M63 do Saint-Dalmas-le-Selvage i na przełęcz Moutiere, z której mieliśmy skorzystać tego popołudnia. Tymczasem musieliśmy skręcić w prawo i wjechać na szosę D64. Pod koniec szóstego kilometra wróciliśmy na lewą stronę rzeki korzystając z Pont de Vens (1445 m. n.p.m.). W połowie siódmego kilometra zaliczyliśmy dwa pierwsze wiraże, zaś przy drugim z nich ujrzeliśmy mały wodospad. Do końca ósmego kilometra szlak wiódł nas na północ, zaś później zaczął skręcać na zachód. Na razie jeszcze okolica drogi była zalesiona. To się zmieniło gdy w połowie dziesiątego kilometra minęliśmy osadę Le Pra, by chwilę później wąskim mostem przeskoczyć nad wartkim potokiem Salso-Moreno.
Do końca jedenastego kilometra droga szła niemal prosto na zachód, by następnie zacząć zdobywać wysokość za pomocą serpentyn. Za trzecią z nich po przebyciu 12,3 kilometra od startu minęliśmy osadę Bousieyas, w której na dłużej zatrzymaliśmy się podczas zjazdu. To ostatnie ludzkie osiedle na tym górskim szlaku, choć do końca wspinaczki brakuje przeszło 900 metrów w pionie. O tym co nas czeka byliśmy dokładnie informowani przez ustawione co kilometr tablice. Aktualna wysokość, nachylenie kolejnego odcinka i odległość od Cime. Więcej nie trzeba było wiedzieć. Trzymaliśmy równe tempo z VAM-em na poziomie 950 m/h. Rzekłbym, że całkiem niezłe jak na tak długie i bardzo wysokie wzniesienie. Tego dnia czułem się wyśmienicie i było ono dla mnie w pełni komfortowe. Jeszcze przed Bousieyas wyjechaliśmy w otwarty teren, pomiędzy górskie łąki gdzie przestrzeń i widoki mogły zapierać dech w piersiach bardziej niż sam wysiłek. W drugiej połowie czternastego kilometra droga skręciła na wschód i następnie krętym szlakiem przez siedem wiraży doprowadziła nas między dawno opuszczone zabudowania Camp de Fourches (17,4 km). Te alpejskie koszary wybudowano na wysokości blisko 2300 metrów n.p.m. w latach 1890-1906 i były one w stanie pomieścić batalion złożony z czterech kompanii, po 150 ludzi w każdej. Do tego miejsca największa chwilowa stromizna (z początku szesnastego kilometra) wyniosła 10,1%. Pierwszy kilometr za dawnym obozem wojskowym był niezbyt wymagający, lecz kolejny wręcz przeciwnie. Od połowy dziewiętnastego kilometra trzeba było mocniej popracować. Stromizna tym razem skoczyła do poziomu 10,6%. Pod koniec dwudziestego kilometra zaczęliśmy spokojniejszy odcinek biegnący na zachód, który w półtora kilometra doprowadził nas na przełęcz Raspaillon (2513 m. n.p.m.). Następnie po kolejnych trzech kilometrach jazdy wzdłuż zbocza góry w kierunku południowo-zachodnim i nachyleniem dochodzącym do poziomu 10,1% w końcu dotarliśmy na Col de la Bonette.
Do celu mieliśmy już blisko, lecz przedwcześnie byłoby się witać z gąską. Finał tego podjazdu to dopiero wyzwanie. Pozornie krótki odcinek, bo z tej strony ledwie 900-metrowy. Niemniej ze średnią stromizną niemal 10% i maximum przekraczającym 16%! Całkiem soczysty deser po 100 minutach wcześniejszej jazdy. Na dobrą sprawę był to jedyny odcinek Bonette, na którym musiałem się mocniej sprężyć by dojechać na szczyt z Adrianem. Obaj staraliśmy się godnie wykończyć tą piękną wspinaczkę. Mimo sporej stromizny udało nam się finiszować w tempie około 11 km/h. Zdaniem niektórych szczyt owej góry przypomina kapelusz, zaś asfalt ją oplatający jest rondem owego kapelusza. Ja mam skojarzenia rodem ze świata zwierząt. Dla mnie pozbawiony jakiejkolwiek roślinności szczyt Cime de la Bonette wygląda niczym głowa słonia, zaś dwa schodzące się paski asfaltu widziane od strony przełęczy przypominają trąbę największego z lądowych ssaków. Ta wizja bardziej mi pasuje do kolarskiej góry nad górami. Nasze „polowanie” na francuskiego słonia trwało przeszło godzinę i trzy kwadranse. Według stravy segment o długości 25,61 kilometra przejechaliśmy w 1h 45:51 (avs. 14,5 km/h). Dostosowując przewyższenie do prawdziwej wartości dało to nam VAM na poziomie 940 m/h. Najwyższy punkt owej drogi znajduje się na wysokości cokołu przypominającego dawny projekt drogowy z czasów cesarza Napoleona III. Za owym pomnikiem dostrzec można w dole pokręconą dróżkę prowadzącą na niższą o jakieś 350 metrów Col de la Moutiere. Na Cime było tłoczno i gwarno. Liczni turyści docierali tu tak samochodami, motocyklami czy jak my rowerami. Niektórzy decydowali się jeszcze na pokonanie pieszej ścieżki wiodącej na punkt widokowy zlokalizowany na szczycie góry. Na naszej premii górskiej spędziliśmy blisko pół godziny. W połowie zjazdu zaliczyliśmy niemal równie długi „coffee break” przed barem w Bousieyas. Po drodze korzystając z pięknej aury udokumentowałem nasz wyczyn licznymi filmikami i ponad setką zdjęć.
Miejsce startu: Saint-Martin-Vesubie / Zone du Touron (M2565 -> M89)
Wysokość: 1676 metrów n.p.m.
Przewyższenie: 759 metrów
Długość: 13,1 kilometra
Średnie nachylenie: 5,8 %
Maksymalne nachylenie: 12,2 %
PROFIL
SCENA i AKCJA
W trakcie zjazdu z Madone de Fenestre około wpół do drugiej zatrzymaliśmy się w Saint-Martin-Vesubie. Godzina była dość wczesna, więc nie musieliśmy tak od razu wracać na górskie ścieżki. Za sobą mieliśmy długi i ciężki podjazd. Tym samym przed drugą sobotnią wspinaczką warto było „naładować akumulatory”. Wpadliśmy zatem na obiad do restauracyjnego ogródka przed Grand Hotel des Alpes. W ten słoneczny dzień powietrze zdążyło się mocno podgrzać. W dolinie panował już upał. Gdy po kolejnej godzinie dotarliśmy do parkingu w strefie Touron mój licznik zanotował tam 36 stopni. Przed nami było wzniesienie pod każdym względem łatwiejsze od pierwszego. To znaczy niższe, mniejsze, krótsze i do tego jeszcze mniej strome. Niemniej nie sposób go było lekceważyć. Do pokonania mieliśmy przewyższenie 760 metrów na dystansie około 13 kilometrów. Na trasach Touru, Giro czy Vuelty podjazdy porównywalnej wielkości mają z reguły status premii górskiej pierwszej kategorii. Zresztą owa góra nie była naszym jedynym przeciwnikiem tego popołudnia. Dodać jeszcze należy nasze zmęczenie po wcześniejszej wspinaczce i tropikalną temperaturę panującą akurat w tej okolicy. Ponieważ podjazd ku Salese zaczęliśmy z Touron oznaczało to, iż na samym początku czeka nas powtórka z przedpołudniowej rozrywki. Ponownie trzeba było przejechać 1,7 kilometra między parkingiem a wjazdem na drogę M94. Tym samym raz jeszcze przemknęliśmy przez miasteczko św. Marcina, które w czasach Hrabstwa Nicei znane było pod nazwą San Martino Vesubia. Do Francji przyłączono je w roku 1860, acz bez górnych partii sąsiednich dolin. Przez co nasze obie sobotnie mety należały do Włoch jeszcze w roku 1947. Przejechawszy półtora kilometra minęliśmy dobrze sobie znany plac gen. De Gaulle’a i pojechaliśmy dalej na północ drogą M2565. Tym razem musieliśmy na niej pokonać znacznie dłuższy odcinek. Dokładnie zaś 4,1 kilometra o średnim nachyleniu 5%.
Po relatywnie łatwym początku kolejne dwa kilometry na prawym brzegu Le Boreon miały już solidniejszą stromiznę czyli 7,5 i 6 %. Po około 15 minutach dotarliśmy do Pont Maissa (1121 m. n.p.m.), gdzie należało zjechać z głównej drogi. Szosa M2565 w tym miejscu skręca w lewo by dotrzeć na Col du Saint-Martin i wybudowanej na tej przełęczy stacji La Colmiane. My musieliśmy odbić w prawo i wybrać biegnącą na północny-wschód drogę M89. Kolejne trzy kilometry nie były wymagające. Pomiędzy wspomnianym mostem a miejscem zwanym les Trois Ponts (1262 m. n.p.m.) przeciętne nachylenie wynosiło tylko 4,7%. W pierwszej części tego segmentu pokonaliśmy trzy wiraże, zaś do końca szóstego kilometra jechaliśmy przez osadę les Clos. Potem wjechaliśmy w rejon zalesiony, gdzie przynajmniej mieliśmy nieco osłony przed słońcem. Następny sektor był zdecydowanie trudniejszy. Odcinek 2,6 kilometra ze średnią aż 9,15%. Na nim zaś cztery ścianki ze stromizną rzędu 10-12%. Najsztywniejszą z nich trzeba było zaliczyć po przebyciu 8,7 kilometra od startu. To znaczy na wstępie do sześciu serpentyn zlokalizowanych w pobliżu wodospadu Cascade du Boreon. Po ich pokonaniu kilometr dalej wjechaliśmy na 300-metrowy płaskowyż biegnący wzdłuż Lac de Boreon. Był weekend więc w osadzie Boreon (za czasów włoskich zwanej Ciriegia) nie brakowało turystów. Nad jeziorkiem „stacjonowali” amatorzy wędkarstwa. Było tak gorąco, iż pomyślałem, iż w drodze powrotnej warto byłoby zanurzyć choć nogi w jego wodach. Tymczasem jednak pomknęliśmy dalej. Jakieś 200 metrów za jeziorem minęliśmy stojący po prawej stronie drogi okazały budynek Alpha Parc Animalier. To Park Zwierząt szczycący się przywróceniem do życia w tych stronach (acz w warunkach pół-otwartych) wilków. Ponoć obecnie żyją tu 23 osobniki tego drapieżnika funkcjonujące w trzech watahach. Sto metrów dalej trzeba było podjąć decyzję, gdzie zakończymy naszą wspinaczkę.
Mieliśmy dwie opcje. Pierwszą była jazda na wschód drogą D189 i meta przy Vacherie du Boreon na wysokości 1643 metrów n.p.m. Drugą było trzymanie się do samego końca szosy M89, która dociera nieco wyżej. Biegnie zaś na zachód wzdłuż granic Parku Narodowego Mercantour i po niespełna trzech kilometrach stopniowo zanika w rejonie Parking du Salese. Zgodnie z wcześniej zakreślonym planem wybraliśmy właśnie to drugie rozwiązanie. Po przejechaniu na prawy brzeg Le Boreon pierwszy kilometr był łatwy. Jedynie pierwsze 300 metrów za mostem miało solidne nachylenie. Po dłuższym wypłaszczeniu jakieś 1,8 kilometra przed parkingiem rozpoczęliśmy ostatnią fazę wspinaczki. Na przedostatnim kilometrze stromizna miejscami przekraczała 9%. Potem było już nieco łatwiej, acz w samej końcówce sprawy się skomplikowały z uwagi na fatalny stan zniszczonej szosy. Dlatego ostatnie metry pokonaliśmy już wolniej i ostrożniej. Zatrzymaliśmy się na najbliższym zakręcie. Cały podjazd zabrał nam tylko 52 minuty. Według stravy segment o długości 8,93 kilometra powyżej Pont Maissa przejechaliśmy w 35:38 (avs. 15 km/h z VAM 927 m/h). Teoretycznie mogliśmy jechać wyżej, ale już po leśnej drodze gruntowej. Ponoć jest ona całkiem dobrze utrzymana. Niemniej poprzedzona została znakami zakazu wjazdu dla samochodów, motocykli jak i niestety rowerów. Szkoda, bo mógłby z niej być ciekawy finał dla ambitnych cyklistów. Trakt ten dociera aż na Col de Salese (2031 metrów n.p.m.) po przebyciu dodatkowego odcinka 4,4 kilometra o niebagatelnej średniej 8,3%. Nawet biorąc za punkt startu Saint-Martin-Vesubie (960 m. n.p.m.) dałoby to przeszło 16-kilometrową górę z przewyższeniem 1071 metrów. Warto przy tym wspomnieć, iż owa górska dróżka za przełęczą schodzi jeszcze przez blisko 7 kilometrów do odciętej od świata jak i elektryczności wioski Mollieres (1571 m. n.p.m.). Obecnie zamieszkanej tylko w okresie letnim, lecz jeszcze w XIX wieku liczącej 600 stałych mieszkańców. Na Parkingu de Salese pasterze z tej osady sprzedawali turystom wyprodukowane przez siebie sery.
Miejsce startu: Roquebilliere-Vieux (M2565 -> M94)
Wysokość: 1908 metrów n.p.m.
Przewyższenie: 1312 metrów
Długość: 21,4 kilometra
Średnie nachylenie: 6,1 %
Maksymalne nachylenie: 13,9 %
PROFIL
SCENA i AKCJA
Na żadną z baz noclegowych nie mogliśmy narzekać. Moim zdaniem ta w Saint-Dalmas była najlepszą ze wszystkich pięciu. Sama wioska klimatyczna. W prawdziwie górskim stylu z wiekowymi domami z kamienia i kościółkiem Saint-Croix w stylu romańskim. Dobrze zaopatrzony sklep spożywczy sieci Proxi w bliskiej okolicy. Sam lokal czyli Chalet le Bois Noir też pierwsza klasa i to w umiarkowanej cenie. Mieszkanie na pierwszym piętrze nowszego budynku. Duży salon z kuchnią, dwie sypialnie i spora łazienka. Spokojnie zmieścilibyśmy się tu nawet 4-osobową ekipą. Wewnątrz na swoim miejscu wszystkie istotne urządzenia, zaś na zewnątrz zero problemów z parkowaniem. Piętro niżej zawsze skory do pomocy gospodarz, bynajmniej nie unikający komunikacji w języku angielskim. Same plusy. Zatrzymaliśmy się tu na pięć nocy by wyprawiać się stąd na podjazdy zaczynające się w dolinie rzeki Tinee. Na oku miałem szóstkę: od mało znanej przełęczy Sinne na południu, po „Jej wysokość” Bonette na dalekiej północy. Niemniej najpierw na jeden dzień musieliśmy jeszcze wrócić do przejechanej w piątek Vallee de la Vesubie. Na szóstym etapie poznaliśmy bowiem tylko dwa z pięciu ciekawych wzniesień tej doliny. Przy czym z góry odpuściliśmy sobie zachodnie Turini mając tą przełęcz zdobytą już wcześniej od dwóch innych stron. Do „przepracowania” pozostały nam dwie wspinaczki w okolicy miasta Saint-Martin-Vesubie tzn. Madone de Fenestre i Parking de Salese. Naszą pierwszą metą miało być sanktuarium maryjne o burzliwej historii. Pierwszą świątynię pod wezwaniem Matki Bożej Łaskawej wznieśli tu benedyktyni już w 887 roku. Zburzona przez Saracenów podczas najazdu z X wieku została odbudowana i przekształcona w szpital przez Templariuszy w wieku XIII. Po gwałtownej likwidacji tego zakonu należała wpierw do opactwa z Borgo San Dalmazzo, a potem do biskupów Nicei. W międzyczasie przetrwała dwa poważne pożary w XV i XVIII wieku. Po traktacie z roku 1860 pozostała we władzy Sabaudów, którzy zostali królami zjednoczonej Italii. Dopiero po korektach granicznych z roku 1947 przypadła Francji i obecnie należy do uzdrowiska Saint-Martin-Vesubie.
To wysokogórskie sanktuarium swoją nazwę zawdzięcza pobliskiej przełęczy Colle di Finestra (2474 m. n.p.m.) dziś leżącej na włosko-francuskiej granicy, nieco na południowy-zachód od szczytu Cime du Gelas. Rejon tej świątyni uchodzi za nad wyraz deszczową okolicę. Z uwagi na sąsiedztwo wysokich gór nawet w pogodne dni nadziać się tu można popołudniami na gwałtowne burze i ulewy. Jeśli tak jest w rzeczywistości to my mieliśmy dużo szczęścia. Akurat po trzech dniach zmiennej i nieco pochmurnej aury trafił nam się ciepły i słoneczny dzień. Wyborne warunki do zjazdów i robienia zdjęć w podróży. Nieco gorsze do ciężkiej rowerowej wspinaczki jaka czekała nas na pierwszym z sobotnich wzniesień. Podjazd ten zdecydowaliśmy się zacząć z poziomu niespełna 600 metrów n.p.m. W pobliżu Roquebilliere-Vieux, a dokładnie po wschodniej stronie mostu nad rzeką Vesubie. Do przejechania mieliśmy zatem przeszło 21 kilometrów z przewyższeniem ponad 1300 metrów. Strona „cyclingcols” wycenia to wzniesienie na 938 punktów czyli najwyżej pośród wszystkich premii górskich z doliny Vesubie. Patrząc na jego profil widzimy, iż składa się ono z dwóch połówek o porównywalnej długości, lecz zupełnie innym charakterze. Z grubsza mieliśmy tu do pokonania najpierw 11,1 kilometra o przeciętnym nachyleniu tylko 4,2%, zaś następnie 10,5 kilometra o średniej stromiźnie 8%. W tej drugiej części zaś kilka 500-metrowych odcinków o wartości około 11% oraz jeden na poziomie 12,6%. W dodatku ten najcięższy do „zwalczenia” po 20 kilometrach jazdy czyli w drugiej fazie przedostatniego kilometra. Jednym słowem niezłe wyzwanie. Na bazę wypadową do obu sobotnich podjazdów wybraliśmy sobie parking w Le Touron, znajdujący się poniżej Saint-Martin-Vesubie. Tym samym na start pierwszej wspinaczki musieliśmy dojechać pokonując 7-kilometrowy odcinek w dół doliny Vesubie. Ten sam segment drogi M2565 nieco później stać się miał pierwszą tercją naszego podjazdu ku Madone de Fenestre.
Po takowym wstępie prawdziwą „zabawę” zaczęliśmy kwadrans przed jedenastą przy temperaturze 23 stopni. Pierwsze kilometry nie stanowiły większego problemu. Jechaliśmy cały czas lewym brzegiem La Vesubie, tu i ówdzie przejeżdżając ponad potokami spływającymi do tej rzeczki ze wschodniej flanki. Nachylenie było co najwyżej umiarkowane, zaś miejscami wręcz łagodne. Po dotarciu do „naszego” parkingu minęliśmy niebawem kaplicę Saint-Roch i pole kempingowe La Ferme Saint-Joseph. Po przebyciu dokładnie ośmiu kilometrów wjechaliśmy na most ponad La Madone, jak nazywana jest Vesubie w swym początkowym biegu przed połączeniem z potokiem Le Boreon. Po drugiej stronie na wzgórzu widać już było Saint-Martin-Vesubie. Po kolejnych 600 metrach dotarliśmy do centrum tego miasteczka czyli w rejon placu generała De Gaulle’a. W miejscowości tej urodził się polski międzywojenny generał Włodzimierz Zagórski, który po zamachu majowym z 1926 roku zginął w tajemniczych okolicznościach, prawdopodobnie zamordowany przez stronników marszałka Piłsudskiego. Do św. Marcina dojechaliśmy w niespełna 27 minut jadąc ze średnią prędkością 19,4 km/h. Niebawem po przejechaniu 8,9 kilometra na drodze M2565 musieliśmy odbić w prawo by wjechać na górską szosę M94. Nasz nowy szlak jeszcze przez 800 metrów biegł niemal równolegle do głównej drogi, po czym skręcił ostro na południe, by kilometr dalej obrać już zdecydowanie wschodni kierunek. W tym momencie skończyły się żarty i zaczęły schody. Przez następne trzy kilometry stromizna z rzadka schodziła poniżej 8%, zaś maksymalnie sięgnęła 13,7%. Już ten „sztywny” odcinek zdołał nas rozdzielić. Niemniej trzymałem się całkiem dzielnie, bowiem po 14 kilometrach wspinaczki traciłem do Adriana tylko 32 sekundy. Potem nachylenie było zmienne. Trafiały się ścianki ze stromizną powyżej 12%, lecz nie brakowało odcinków zaiste łagodnych. Przy tym pierwsza połowa osiemnastego kilometra zasługiwała na miano „falsopiano”.
Na przeszło 3-kilometrowym segmencie w tym urozmaiconym terenie straciłem do Adka kolejną minutę z paroma sekundami. W połowie osiemnastego kilometra droga przeszła na lewy brzeg La Madone (La Vesubie) i pozostała tam przez dobry kilometr. Na samym końcu tego odcinka trafił się nawet krótki zjazd, w trakcie którego wjechaliśmy już na teren Parku Narodowego Mercantour. Następny prawobrzeżny kilometr miał solidne nachylenie sięgające 10,2%. Niemniej to była tylko przygrywka do wyzwania podczas kolejnej wizyty na lewym brzegu rzeczki. Dwucyfrowe wartości na odcinku 470 metrów i niemal cały czas stromizna rzędu 12-13%. Ładna ścianka tuż przed metą. Nagrodą za jej pokonanie był widok wprost na Sanktuarium. Niemniej od niego dzielił nas jeszcze kilometr. Ten finałowy odcinek prowadził przez dwa wiraże. Dopiero drugi oznaczał wytchnienie. Początkowo było jeszcze bowiem całkiem ostro czyli ze stromizną nawet 11,2%. Dopiero na ostatnich 400 metrach podjazd odpuścił i dało się przyśpieszyć na finiszu do małego parkingu przed świątynią. Na pokonanie całego wzniesienia potrzebowałem około 1h i 25 minut co oznaczało średnią prędkość 15 km/h. Na stravie nie znalazłem jednak segmentu obejmującego cały profil rodem z „cyclingcols”. Najdłuższy tam znaleziony liczy sobie tylko 12,8 kilometra i zaczyna się od wjazdu na boczną drogę M94. Ten sektor przejechałem w 56:44 (avs. 13,5 km/h z VAM 961 m/h). Adrian wykręcił na nim czas 55:25 czyli tym razem straciłem do lidera 1:19. Niewiele biorąc pod uwagę skalę podjazdu. Przy tym całkiem ładnie finiszowałem. Na finałowym sektorze o długości 2,3 kilometra do swego kompana odrobiłem 28 sekund kręcąc VAM 1057 m/h. To mogłem uznać za dobrą wróżbę przed drugą połową wyprawy. Na mecie pogoda była wyborna. W cieniu 18 stopni, lecz w słońcu licznik nagrzał mi się do 31. Pomimo braku baru czy restauracji (otwarty był jedynie przykościelny sklep z pamiątkami) spędziliśmy na szczycie przeszło pół godziny.
Miejsce startu: Roquebilliere / M2565 (M71 -> M171)
Wysokość: 1689 metrów n.p.m.
Przewyższenie: 1117 metrów
Długość: 16,5 kilometra
Średnie nachylenie: 6,8 %
Maksymalne nachylenie: 14,5 %
PROFIL
SCENA i AKCJA
Zjechawszy do Saint-Jean-la-Riviere nie traciliśmy czasu. Zapakowaliśmy się do auta i ruszyliśmy w górę doliny Vesubie. Do przejechania przed kolejnym „kolarskim przystankiem” mieliśmy 14 kilometrów. Po drodze minęliśmy miasteczko Lantosque, zaś chwilę później odchodzącą na wschód drogę ku miejscowości La Bollene-Vesubie. To znaczy szosę M70, która prowadzi na Col de Turini. To właśnie tu zaczyna się zachodni podjazd na Turini wykorzystany w trakcie Paris – Nice 2019 i Tour de France 2020. Na rozjeździe za Gordolon należało się trzymać drogi M2565 czyli pozostać na lewym (wschodnim) brzegu rzeki. Alternatywą był wjazd do centrum Roquebilliere szosą M69. Tak czy owak to już był rewir, z którego mieliśmy zacząć drugą tego dnia wspinaczkę. Nie bójmy się słów, na pewno bardziej wymagającą od tej do Madone d’Utelle. Mimo niemal takiego samego dystansu tym razem trzeba było pokonać w pionie przeszło 200 metrów więcej. W normalnych okolicznościach czyli gdy tylko mam swobodę wyboru, zwykłem atakować w pierwszej kolejności większy z dwóch podjazdów danego etapu. Wiadomo, lepiej na świeżości „brać się za bary” z trudniejszym przeciwnikiem. Jednak w piątek o „kolejności zwiedzania” decydowała trasa naszego transferu z Le Broc do Saint-Dalmas. Jedyną kwestią o której mogliśmy swobodnie zadecydować był punkt startu. Przed nami był podjazd doliną Gordolasque do mostu Pont du Countet u bram Parku Narodowego Mercantour zaczynający się na drodze M71. Ciekawostką jest jednak fakt, iż zatacza ona swego rodzaju łuk i styka się z głównym szlakiem przez Valle de la Vesubie (szosą M2565) w dwóch miejscach oddalonych od siebie równo o kilometr. Jako ludzie ambitni wybraliśmy południowy wariant startu, położony o 37 metrów niżej od północnego. Tym samym na czwartym kilometrze omijaliśmy centrum Belvedere, największej miejscowości na tym górskim szlaku.
Niezależnie od wybranego wstępu nasz kolejny podjazd prezentował się poważnie. Na stronie „cyclingcols” przyznano mu 841 punktów. Dla porównania wcześniejszą Madone d’Utelle wyceniono tylko na 501, zaś pobliskie Turini na 821 punktów. Pierwsze 4,5 kilometra ma tu nachylenie zbliżone do 6%. Na kolejnych 3 kilometrach stromizna stopniowo narasta z poziomu 5,2 do 7,7%. Niemniej zdecydowanie najtrudniejszy jest sektor trzeci. To znaczy 5-kilometrowy odcinek ze średnią 8,9%. Ostatnia „kwarta” o zmiennym nachyleniu jest już łatwiejsza i liczy sobie 4 kilometry z przeciętną 5,7%. Trzy kilometrowe odcinki miały mieć stromiznę powyżej 9%, z czego najcięższy (piąty od końca) wartość 9,8%. W tych „okolicznościach przyrody” nie spodziewałem się wspólnej jazdy z Adrianem na całej długości wzniesienia. Dolina, której mieliśmy się przyjrzeć została wyrzeźbiona przez niespełna 19-kilometrową Gordolasque. Ta górska rzeczka ma źródła na wysokości aż 2675 metrów n.p.m. i na swym początkowym odcinku przepływa przez sztuczne Lac de la Fous. Na północnym brzegu owego jeziorka stoi zaś Refuge de Nice (2232 m. n.p.m.). Schronisko będące bazą wypadową do wypraw na najwyższe szczyty francuskiej części Alp Nadmorskich. Chociażby na Cime du Gelas sięgający 3143 metrów n.p.m. Praktycznie cały podjazd ku Pont du Countet prowadzi przez teren będący otuliną Parc National du Mercantour. Przy tym począwszy od kilometra trzynastego szosa biegnie już wzdłuż granic tego parku. Niemniej dopiero przekroczenie mostu Countet oznacza wejście na teren ściślej chroniony. Do roboty zabraliśmy się kilka minut po wpół do trzeciej. Niebiosa nadal straszyły możliwym deszczem, ale było relatywnie ciepło. Przynajmniej na starcie, gdzie mój licznik zanotował 26 stopni. Jednak w trakcie tej wspinaczki temperatura dość szybko spadała. Z grubsza o jedno „oczko” na każde 100 metrów wysokości i na szczycie mieliśmy już tylko rześkie 15 stopni.
Zaczęliśmy spokojnie, na przeszło 4-kilometrowym dojeździe do Belvedere utrzymując średnie tempo 15 km/h. Początkowy odcinek wzniesienia był kręty. Już po 500 metrach zatoczyliśmy szeroki łuk w lewo, zaś na czterech następnych kilometrach przejechaliśmy w sumie osiem ciasnych wiraży. Przy ostatnim z nich po raz drugi zetknęliśmy się z północną odnogą drogi M71. Niemniej skręciliśmy ostro w prawo, by wjechać na prowadzącą w górę szosę M171. Na szóstym kilometrze zdążaliśmy w kierunku północnym, ale później droga skręciła na wschód i odtąd biegła już w bliskim sąsiedztwie Gordolasque. Po skrzyżowaniu w połowie siódmego kilometra szosa stała się węższa i niebawem także bardziej stroma. Stromizna od razu poszybowała do 10,5%, zaś nieco dalej sięgnęła nawet 12%. W tej okolicy pożegnałem się z Adrianem uznając, iż pozostałe 10 kilometrów bezpieczniej będzie pokonać własnym tempem. Przez następne trzy kilometry trzeba było walczyć ze znaczącym nachyleniem i to na ogół na prostym odcinku drogi. Chwila wytchnienia trafiła się dopiero na początku jedenastego kilometra, ale potem znów zrobiło się stromo. Po 11 kilometrach przejechałem przez mostek obok wodospadu Cascade du Ray (1361 m. n.p.m.), lecz po drugiej stronie było jeszcze trudniej. Jedyny odcinek tego wzniesienia biegnący lewym brzegiem Gordolasque męczył chwilową stromizną powyżej 14%. Po niespełna 900 metrach wróciłem na prawą stronę doliny, gdzie mogłem złapać nieco oddechu w trakcie przejazdu przez Engiboi. Do ponownego wysiłku zmusiła mnie pierwsza część czternastego kilometra. Po czym na dojeździe do Relais du Merveilles przez cały kilometr nachylenie było znikome. Na początku szesnastego kilometra pokonałem dwa ostatnie zakręty, zaś chwilę później minąłem budynek elektrowni wodnej Belvedere. Do mety wspinaczki na sporym parkingu u wrót Parku Narodowego brakowało stąd już tylko kilkuset metrów. Wspinaczkę ukończyłem w niespełna 71 minut. Najdłuższy segment ze stravy przejechałem w 1h 10:37 (avs. 14,2 km/h z VAM 937 m/h). Adek wykręcił na nim czas 1h 07:51 czyli był szybszy o blisko trzy minuty.
Miejsce startu: Saint-Jean-la-Riviere (M32 -> M132)
Wysokość: 1193 metry n.p.m.
Przewyższenie: 894 metry
Długość: 16 kilometrów
Średnie nachylenie: 5,6 %
Maksymalne nachylenie: 8,2 %
PROFIL
SCENA i AKCJA
W piątek mieliśmy pierwszą przeprowadzkę. Plan był prosty. O poranku opuszczamy urokliwe Le Broc i ruszamy na północ. Po kilku kilometrach w dolinie rzeki Var skręcamy na wschód by resztę transferu pokonać drogą M2565. Przejeżdżamy większą część doliny Vesubie zatrzymując się w niej dwa razy. Najpierw w Saint-Jean-la-Riviere, zaś następnie w pobliżu Roquebiliere. Jak co dzień pokonujemy bowiem dwa solidne wzniesienia. Tym pierwszym miał być podjazd do sanktuarium Madone d’Utelle, zaś drugim wspinaczka w głąb Vallone de la Gordolasque. Po owych kolarskich atrakcjach ruszamy dalej autem, by powyżej miasteczka Saint-Martin-Vesubie skręcić ku przełęczy Św. Marcina (1500 m. n.p.m.). Dojechawszy do wybudowanej na niej stacji narciarskiej La Colmiane zjeżdżamy już tylko trzy kilometry i wieczorem meldujemy się w drugiej bazie noclegowej. To znaczy w górskiej wiosce Saint-Dalmas. W sumie mieliśmy tego dnia do przejechania 58 kilometrów samochodem i co ważniejsze 65 kilometrów na rowerach. W teorii do zrobienia było 2011 metrów w pionie czyli etap szósty wyglądał na umiarkowanie trudny. Rzecz jasna tym razem poświęciliśmy więcej czasu na spakowanie się do Hondy, gdyż musieliśmy z sobą zabrać cały nasz dobytek. Jednak mając w planach niezbyt długi transfer nie śpieszyliśmy się zbytnio. Do podnóża naszej pierwszy góry dojechaliśmy po jedenastej. Na miejscu trzeba było przejechać na prawy brzeg rzeki Vesubie, gdzie można było zostawić samochód na parkingu w pobliżu merostwa. Tablica na samym początku drogi M32 zapewniała, iż nie będziemy tu zmuszeni do przesadnego wysiłku. Mieliśmy do pokonania przeszło 15-kilometrowy podjazd o umiarkowanym nachyleniu i amplitudzie niespełna 900 metrów. Przy tym bardzo regularny, albowiem maksymalna stromizna miała sięgnąć tylko 8%. Jednym słowem góra dla tempowców, a nie „górskich kozic”. Dlatego mogłem liczyć na to, iż tym razem uda mi się utrzymać tempo znacznie lżejszego Adriana.
Naszym celem było sanktuarium pielgrzymkowe Madone des Miracles położone na górskiej esplanadzie między dolinami Var i Vesubie. W miejscu oferującym nadzwyczaj panoramiczne widoki w każdą stronę świata. Spoglądając na północ dostrzec z tą można ośnieżone wiosną wierzchołki Monte Argentera i Cime du Gelas czyli najwyższe szczyty: całych Alp Nadmorskich oraz ich francuskiej części. Na południu Niceę i odcinek Lazurowego Wybrzeża po Cap Antibes. Natomiast na zachodzie choćby Mont Vial, na którą wjechaliśmy cztery dni wcześniej. Wedle legendy pierwsze oratorium ustawili tu już w 850 roku iberyjscy żeglarze uratowani podczas sztormu od niechybnej śmierci przez Matkę Boską. Kolarski świat poznał tą górę w marcu 2016 roku przy okazji etapówki Paryż – Nicea. Zakończył się tu bowiem przedostatni etap 74. edycji „Wyścigu ku Słońcu”. Po zaciętej walce na finiszu triumfował rosyjski Tatar Ilnur Zakarin, który wyprzedził Gerrainta Thomasa oraz Alberto Contadora. Czwarty „na kresce” Richie Porte stracił tu 7, piąty Sergio Henao 10, zaś szósty Simon Yates 20 sekund. Góra nie jest szczególnie trudna, więc sekundowe straty do zwycięzcy zanotowało tu jeszcze ośmiu kolejnych zawodników. Drugi na mecie Walijczyk objął prowadzenie w tej imprezie i pomimo śmiałego ataku Hiszpana na niedzielnym etapie ostatecznie wygrał ten wyścig. Na generalnym podium stanęli u jego boków Contador i Porte. Wspomniałem już, że wzniesienie to jest bardzo regularne. Widać to choćby na profilu ze strony „cyclingcols”, gdzie niemal każdy z 500-metrowych odcinków ma nachylenie w przedziale od 4,2 do 6,4%. Tym samym można je pokonać na relatywnie twardym przełożeniu. Na tym górskim szlaku napotkać można tylko jedną znaczniejszą miejscowość. To jest wioskę Utelle położoną około 800 metrów n.p.m. Przez pierwsze 9,4 kilometra podjazd biegnie wspomnianą już szosą M32, zaś finałowy odcinek o długości 6,2 kilometra prowadzi już wybudowaną w roku 1933 drogą M132.
Wystartowaliśmy o wpół do dwunastej umawiając się na pracę w trybie zmianowym. To znaczy z wymianą przewodnika co kilometr. Pozostało tylko doprecyzować według czyjego licznika robimy nasze zmiany. Zdążyliśmy się już bowiem zorientować, iż nasze Garminy w nieco innym rytmie odliczają pokonywany dystans. Dzień był pochmurny, zaś temperatura umiarkowana. Tym razem na całej trasie utrzymywała się w przedziale od 20 do 24 stopni. Przez pierwsze półtora kilometra jechaliśmy krętym szlakiem na zachód, zaś następnie przez ponad kilometr prosto w kierunku południowym. Potem zawróciliśmy na północ, by na piątym kilometrze zaliczyć seryjkę pięciu wiraży. W połowie szóstego kilometra po raz kolejny przejechaliśmy na południową stronę dolinki Guessa, po czym jeszcze przed dotarciem do Utelle (8,5 km) pokonaliśmy trzy ciasne zakręty. Kilometr za ową wioską dojechaliśmy do miejsca, skąd M32 zmierza dalej prosto ku miejscowości La Tour-sur-Tinee, znanej nam z podjazdu na Col d’Andrion. My musieliśmy tu odbić w lewo i wjechać na szosę M132 biegnącą w kierunku południowo-zachodnim. Na tym górnym segmencie zaliczyliśmy jeszcze sześć wiraży. W sumie na całej górze jest ich osiemnaście. Po ostatnim zatoczyliśmy jeszcze szeroki łuk w prawo wokół wzgórza, na którym wzniesiono sanktuarium. Wspomniana droga kończy się dwieście metrów za świątynią. Niemniej my wjechaliśmy jeszcze na węższą 600-metrową dróżkę, która najwyższy punkt osiąga w pobliżu zadaszonego „stołu orientacyjnego”. Na sam koniec łagodnie zjechaliśmy do budynku, za którym wznoszą się maszty nadawcze. Dotarcie do tego miejsca zabrało nam niespełna 57 minut. Według stravy oficjalny segment o długości 15,26 kilometra i przewyższeniu 880 metrów pokonaliśmy w 54:52 (avs. 16,7 km/h z VAM 962 m/h). Jechaliśmy dość szybko, ale nie daliśmy rady złamać „tysiaka” na tym łagodnym wzniesieniu. Gdy jakieś 20 minut po finiszu robiliśmy sobie zdjęcia przy tablicy zaczęło mżyć. Wyglądało na to, iż doświadczymy pierwszego deszczowego zjazdu podczas tej wyprawy. Na szczęście niebiosa zlitowały się nad kolarskimi pielgrzymami.