banner daniela marszałka

Archiwum dla lipiec, 2010

Mottarone

Autor: admin o 7. lipca 2010

W imieniny miesiąca czyli siódmego dnia lipca  wybraliśmy się na wycieczkę za miedzę do pobliskiego Piemontu. Moim celem była położona po zachodniej stronie Lago di Maggiore góra Mottarone. Ze wschodu wiedzie nań 20 kilometrowy podjazd od miasteczka Stresa, leżącego nad brzegiem tego wielkiego nie tylko z nazwy jeziora. Od zachodu wspinaczka jest krótsza i rozpoczyna się z wyższego poziomu, acz mimo  tego uchodzi za nieco trudniejszą. To właśnie zachodni szlak pod Mottarone bywał używany na Giro d’Italia. Dlatego postanowiłem, że przejedziemy się do miejscowości Orta San Giulio leżącej nad pięknym jeziorkiem Lago d’Orta. Jest ona uznawana za jedno z najpiękniejszych miasteczek w całej Italii. Mogłem więc być spokojny o to, że gdy będę w górach realizował swe sportowe ambicje to Iwona będzie mogła miło i ciekawie spędzić dwie godziny naszej rozłąki. Według „route michelin” czy „google maps”  do Orty mogliśmy dojechać nawet w godzinę. Okazało się to mało realne. Jak zwykle znakomicie zorganizowani ruszyliśmy z Bobbiate kilka minut po dziewiątej. Na początku dojechaliśmy do wiodącej na południe autostrady A-8. Na wysokości Gallarate mieliśmy odbić na zachód, lecz tu właśnie zaczęły się moje problemy z nawigacją. Po dłuższej chwili udało mi się wskoczyć na drogę krajową SS-33, po czym jadąc przez Somma Lombardo, Vergiate i Sesto Calende dojechaliśmy do granicy  Piemontem na moście nad rzeką Ticino. Dalej trzymaliśmy się zachodniego brzegu jeziora Maggiore aż do Arony. Dopiero w tym mieście ponownie odbiliśmy na zachód mając do pokonania kręty podjazd ku wiosce Invorio. Po zjechaniu do Gozzano aby dotrzeć do Orty musieliśmy już tylko trzymać się drogi SR-229. Na koniec zjechaliśmy z niej w głąb półwyspu, na którym ulokowana jest Bagnera – najpiękniejsza część Orta San Giulio.

Włodarze Orty znają walory swej miejscowości stąd na tłumnie zjeżdżających tu turystów tuż przed zejściem na starówkę i brzeg jeziora przygotowano spory parking przy ulicy via Panoramica. Na nim właśnie, chcąc nie chcąc w pełnym słońcu, zdecydowaliśmy się „porzucić” nasz samochód. Za godzinę parkowania trzeba było zapłacić 1,50 Euro. Jazdę rozpocząłem o wpół do dwunastej przy niezbyt mi odpowiadającej temperaturze 30 stopni. Z parkingu skręciłem w prawo aby po przejechaniu kilometra w lekko pofałdowanym terenie wrócić do ronda, na którym via Panoramica zbiega się z via Domodossola alias SR-229. Przejeżdżając ową krzyżówkę na wprost mogłem rozpocząć podjazd pod Mottarone, który na Giro d’Italia był jak dotąd obecny czterokrotnie, lecz po raz piąty pojawiła się już za rok na etapie z Bergamo do Macugnany. Narciarze po zboczach Mottarone zaczęli śmigać już w pierwszej dekadzie XX wieku. Natomiast uczestnicy z Giro zajrzeli tu po raz pierwszy w 1966 roku na etapie z Parmy do Arony. Co ciekawe w różowej koszulce jechał tego dnia Vittorio Adorni (triumfator GdI z 1965 roku), którego żona Vitaliana przez lata była instruktorem narciarskim w tutejszej szkółce narciarskiej. Premię górską wygrał znakomity hiszpański góral Julio Jimenez, etap po solowej akcji Włoch Franco Bitossi, zaś wspomniany Adorni stanął na wysokości zadania i obronił prowadzenie w wyścigu.

Wyścig wrócił w te strony dopiero po trzech dekadach. Niemniej w 1997 roku na etapie do Borgomanero liderzy odpoczywali po kluczowym dla losów tej edycji odcinku z metą w Breuil-Cervinia. Dzień później na górskich drogach między Lago d’Orta i Lago di Maggiore w głównych rolach wystąpili typowi harcownicy. Na premii górskiej pierwszy był Filippo Casagrande (młodszy brat lepiej znanego Francesco), lecz na mecie etapu ograł go inny Włoch Alessandro Baronti. Ciekawiej było cztery lata później gdy na etapie do Arony podjazd pod Mottarone trzeba było pokonać dwukrotnie. Wielki popis swych wspinaczkowych umiejętności dał wówczas Gilberto Simoni. Słynny „Gibo” wprost upokorzył swych rywali, tym sposobem przypieczętowując swój pierwszy generalny sukces w Giro. Na wzniesieniu odjechał od wszystkich jak chciał i mimo ponad 40 kilometrów zjazdu i płaskiego terenu dojechał do mety na solo z przewagą 2:25 nad Paolo Savoldellim, 2:43 nad Giuliano Figuerasem i Daniele De Paolim oraz 3:03 nad grupką ze swymi najgroźniejszymi rywalami w „generalce”! Wyczyn tym bardziej niebywały zważywszy na fakt, iż tego dnia zachodni podjazd pod Mottarone liczył sobie ledwie 10,6 kilometra, gdyż na dobre zaczynał się dopiero w Armeno po łatwym odcinku „falsopiano” od Borgomanero.

Ja postanowiłem niczego sobie nie oszczędzać i pokonać to wzniesienie w jak najpełniejszym wymiarze. Po przejechaniu wspomnianego ronda czekało na mnie 650 metrów solidnego podjazdu ulica via Marconi do wioski Lergo. Potem zakręt w lewo i wjazd na drogę biegnącą równolegle do SR-229. Drugi kilometr podjazdu był niemal płaski. Dopiero po dojechaniu do wioski Carcegna na łuku w prawo stromizna skoczyła do 9 %, zaś cały trzeci kilometr przytrzymał na poziomie powyżej 7 %. Po przejechaniu 3600 metrów minąłem zbieg mojego szlaku z drogą od Masino, którą wykorzystano jako dojazd podczas obu wspomnianych edycji Giro z przełomu wieków. Trzysta metrów zjechałem lekko w lewo na Viale Cadorna przy której po prawej stronie stał kościół z szarego kamienia oraz dwa pomniki: pierwszy wystawiony na cześć zakonnika, zaś drugi ku chwale żołnierzy z formacji strzelców alpejskich. Dokładnie po pokonaniu 4,5 kilometra dotarłem do sporego budynku, w którym mieści się siedziba władz gminy Armeno. Przed nią uwagę zwraca zwieńczony figurą orła monument. Do tego miejsca podjazd miał średnie nachylenie tylko 4,9 %, lecz max. ponad 11 % po przejechaniu 3700 metrów od ronda. Dalej musiałem wjechać w wąską uliczkę via Badanelli, która biegła między ratuszem a sąsiednim budynkiem. Jeszcze przez pół kilometra jechało się bardzo przyjemnie, lecz chwilę później zaczęły się prawdziwe schody.

Na zachodniej stronie Mottarone najbardziej wymagająca jest bowiem środkowa faza podjazdu. Najtrudniejszy, szósty kilometr ma średnie nachylenie aż 11 %, z maksimum 17 % po przebyciu 5560 metrów tuż przed osadą Cheggino. Kolejne nie są bynajmniej o wiele łatwiejsze. Stromizna trzyma przez 4600 metrów i kończy się kilkaset metrów za kościółkiem Madonna di Luciago. Oczywiście musiałem tu wrzucić mój tryb na ciężkie czasy czyli „24”. Zresztą zważywszy, że ten kilkukilometrowy odcinek miał średnie nachylenie 9 %, zaś powyżej Cheggino stromizna jeszcze dwa razy szybowała do poziomu 15-16 % nie miałem innego wyjścia. Znacznie łatwiej było przez kolejne 2300 metrów o średnim nachyleniu 4,8 %, które prowadzą do zbiegu via Mottarone z drogą ku osadzie Coiromonte (km 11,9). Na tym odcinku minąłem niewielką kapliczkę o nazwie Rifugio Cortano. W górnej części podjazdu droga z lasu wyjeżdża między górskie łąki, z których widać już przyozdobiony telewizyjnymi antenami wierzchołek góry. Podjeżdża się tu od południowego-zachodu, więc na tym otwartym terenie w środku lata i słonecznego dnia trzeba pokonać również upał. Do szczytu pozostało mi jeszcze 4400 metrów. Pierwsze 3200 metrów o średnim nachyleniu 8,1 % i max. ponad 11 % wiedzie do granicy prowincji Novara oraz Verbano-Cussio-Osola. W tym miejscu zachodni i wschodni podjazd pod Mottarone łączą się. Odbijając w prawo mógłbym zjechać przez Gignese ku Stresie.

Jednak celem był oczywiście pobliski szczyt góry. Pozostało mi do niego 1200 metrów z czego pierwsze pół kilometra miało mieć średnio prawie 12 %. Faktycznie nie było aż tak strasznie, aczkolwiek pierwsze 350 metrów za rozjazdem miało średnio 9,3 %, z momentami o dwucyfrowej wartości. Podjazd skończył się praktycznie na zakręcie w prawo. Jakieś sto metrów za nim ruszają wyciągi na sam wierzchołek Mottarone (1491 metrów n.p.m.). Zatrzymałem się dopiero przy hotelu „Miramonti”. Tam zaczepił mnie turysta z Holandii, który przedstawił się jako Freek z Rotterdamu (skrót od imienia Frederik). Rozmawialiśmy rzecz jasna po angielsku. Wymienialiśmy opinie na temat kolarskich podjazdów w tym regionie Włoch oraz własnych pomysłów na rowerowe wakacje. Mój rozmówca pochwalił się, iż kiedyś miał okazję jednego dnia 5 razy podjechać po dawną „Górę Holendrów” czyli L’Alpe d’Huez. Narzekał, że w domu do najbliższych pagórków, tych z Limburgit ma ze dwieście kilometrów. Na koniec wspomniał, iż zna Polskę, gdyż w sprawach zawodowych bywał w Poznaniu w fabryce Knorra. Na koniec zrobił mi dwa zdjęcia. Fotkę pod ukrytą w krzakach tablicą przy zakręcie zrobił mi inny uprzejmy jegomość. Jako wspinaczkę policzyłem odcinek długości 16,38 kilometra od ronda na dole po prawy zakręt na górze. Wspinałem się nieco ponad godzinę – dokładnie 1h 1 minutę i 38 sekund czyli z przeciętną prędkością 15,945 km/h. Wzniesienie to ma 1127 metrów przewyższenia co przekłada się na średnie nachylenie 6,88 %. W tych warunkach VAM musiał być niższy niż na Monte Generoso czy Cuvignone, lecz i tak wartość na poziomie 1097 m/h uważam za swój dobry wynik.

Pomimo wysokiej temperatury zjazd był przyjemny. Przynajmniej do czasu gdy zderzyłem się z lecącym z naprzeciwka trzmielem. Nie zwykłem jeździć w okularach, więc oberwałem za swoje. Bałem się, że owad nabił mi niezłą śliwę pod okiem. Na szczęście obyło się bez większych konsekwencji. Zjechałem na parking z przebiegiem ledwie 35,2 kilometra o przewyższeniu 1099 metrów wedle licznika, który zwykł zaniżać wskazania amplitudy o jakieś 5 %. Przy samochodzie otrzymałem „rozkaz” szybkiego przebrania się i wskoczenia w adidasy. Iwona była zachwycona Ortą. Zresztą nie musiała mnie długo namawiać na to bym zgodził się na spacer po miasteczku. Po stromych schodach zeszliśmy na starówkę i przez godzinę podziwialiśmy uroki tego miejsca. Zwiedziliśmy chyba każdy możliwy sklep z pamiątkami. Widzieliśmy oryginalne rzeźby z pokręconymi postaciami ludzkimi. Podziwialiśmy piękny widok na Lago di Orta, w tym przede wszystkim na wyspę św Julii – Isola San Julia. Najładniejsze zdjęcia tego miejsca Iwona pstryknęła z pomostu przy Piazza Mario Motta. W miejscowej galerii wytargowaliśmy też przystępną cenę za panoramiczny obraz widokiem owej wysepki.

Tuż przed piętnastą rozpoczęliśmy odwrót do Varese. Niemniej inną drogą niż przed południem, aby zobaczyć kilka nowych miejsc. Dlatego po wyjechaniu z Orty skierowaliśmy się drogą SR-229 na północ przez Omegnę aż po Gravellona Toce. Tam wjechaliśmy na krajówkę SS-33 by na wysokości Ferolo dobić do zachodnich brzegów Lago di Maggiore. Jadąc po via Sempione zatrzymaliśmy się tylko raz pomiędzy Baveno a Stresą. Warto było rzucić okiem na leżące na tym jeziorze wyspy Boromejskie czyli Isola Superiore (Isola dei Pescatori) oraz Isola Bella z pałacem należącym niegdyś do arystokratycznego rodu Boromeuszów rodem z Mediolanu. Podróżując cały czas wzdłuż jeziora dojechaliśmy w końcu do Arony, a następnie przez most nad Ticino wróciliśmy do goszczącej nas od dwóch dni Lombardii. Dalej nie powielając porannych błędów najkrótszym, acz prowincjonalnym szlakiem (SP-17 i SP-1) od Vergiate przez Mornago i Buguggiate dobiliśmy do wschodniego brzegu Lago di Varese. Do miasta wjechaliśmy przez via Filippo Corridoni czyli prawdopodobnie ulicą, na której wyznaczono drugi podjazd na rundzie wyścigu z Mistrzostw Świata 2008 roku. Do domku trafiliśmy tuż przed siedemnastą. Zdążyliśmy na końcówkę relacji z Tour de France, na którym odrodzony Alessandro Petacchi wygrał sprinterski finisz w Reims. Nie mieliśmy sił na wieczorne zwiedzanie Varese. Zamiast tego poprzestaliśmy na oglądaniu półfinału piłkarskich MŚ. Przed meczem postawiłem na Niemców, Iwona na Hiszpanów – jak wiemy zatriumfowała kobieca intuicja.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Mottarone została wyłączona

Monte Generoso (CH) & Cuvignone

Autor: admin o 6. lipca 2010

We wtorkowe przedpołudnie kontynuowaliśmy naszą podróż szlakiem aren ostatnich Mistrzostw Świata. W tym celu musieliśmy jednak na kilka godzin opuścić granice gościnnej Italii. Mendrisio, miasto-gospodarz czempionatu z 2009 roku, jest bowiem położone na terenie Szwajcarii. Dokładnie zaś w południowej części włoskojęzycznego kantonu Ticino. Niemniej nie magia mistrzowskiej imprezy przywiodła mnie w to miejsce. Podstawowym powodem ku temu było górująca nad miastem Monte Generoso, której zbocza bywały sceną górskich potyczek zarówno na Tour de Suisse jak i Giro d’Italia. Spod naszego dachu w Varese do ulic Mendrisio nie było daleko. Jadąc lokalnymi drogami przez rondo w Mainate i przejście graniczne w Gaggiolo mieliśmy do pokonania ledwie 23 kilometry. Ruszyliśmy z rana, kilka minut po dziewiątej. Obawiałem się, iż ta krótka podróż i wizyta w Szwajcarii będzie mnie dość drogo kosztować z uwagi na konieczność wykupienia rocznej winiety. Niemniej wjeżdżając na teren Konfederacji niejako bocznymi drzwiami udało nam się uniknąć oczu czujnych szwajcarskich celników, a tym samym i niepotrzebnych dodatkowych kosztów. Już po przekroczeniu granicy przejechaliśmy przez miejscowość Stabio gdzie w trakcie kolarskiego sezonu mieszka Australijczyk Cadel Evans, nomen omen mistrz świata w wyścigu ze startu wspólnego, który rozegrano na rundach wokół wspomnianego Mendrisio. Na miejscu byliśmy jeszcze przed dziesiątą znajdując na postój maleńki parking przy via Carlo Pasta. Co ważne Iwona miała stąd bliziutko do starej części miasta gdzie mogła ciekawie i przyjemnie spędzić czas podczas mojego wypadu na Hojną Górę.

Początkowo ruszając w lewo przemierzyłem całą długość via Carlo Pasta szukając jakieś bocznej uliczki z początkiem podjazdu pod Monte Generoso. Te poszukiwania okazały się bezskuteczne, gdyż jak się okazało z naszego parkingu należało skręcić w prawo i zjechać kawałek po via Vincenzo Vela, a następnie odbić w lewo ku centrum miasta. Tam od ronda na ulicy Largo Mario Soldini droga zrazu łagodnie zaczęła się wspinać. Po 400 metrach luźnej jazdy musiałem skręcić w lewo i zacząć poważną wspinaczkę ulicami: via Industria i via Acqua Fresca. Następne 700 metrów mojej wspinaczki pokrywało się z podjazdem pod pierwsze wzniesienie na mistrzowskiej rundzie z 2009 roku tzn. Castel San Pietro. Stąd na szosie zachowały się jeszcze namalowane we wrześniu ubiegłego roku flagi Szwajcarii oraz kantonu Ticino, a także napisy zagrzewające do boju miejscowych faworytów: Fabiana i Rubensa. Dalej musiałem odbić raz jeszcze w lewo i trzymać się via Acqua Fresca, która później przeszła w ulice: via Stradone i via Lunga. Po przejechaniu dalszego kilometra z okładem dotarłem do wioski Salorino. Wiodący do tego miejsca odcinek 2400 metrów miał średnie nachylenie rzędu 6,1 %, z maksymalną stromizną blisko 14 % na styku ulic Przemysłowej i Świeżej Wody. Roślinność w dolnej partii góry była iście śródziemnomorska. Nawierzchnia drogi bez zarzutu, zaś serpentyny na tyle płaskie iż pozwalały na szybkie wyjście z zakrętów. W mijanych wioskach droga między domostwami zwęża się na tyle, iż w Somazzo wprowadzono ruch wahadłowy.

Po opuszczeniu tej miejscowości czyli przejechaniu 3800 metrów zostawiłem za sobą tereny zamieszkane. Przez dalszych 500 metrów mogłem się schować w lesie, który zanikł jeszcze tylko na 400 metrów przechodząc w zieloną polanę, na której stoi efektowny budynek restauracji Passerotto. Po 4700 metrów wspinaczki droga ponownie, tym razem już na dobre wchodzi w las, acz ślady cywilizacji są nadal bardzo dobrze widoczne. Momentami wzdłuż, ponad czy też w poprzek szosy biegnie tu bowiem, nie rzadko pod zatrważająco stromym kątem, linia kolejki wąskotorowej ze stacją końcową przy schronisku Bellavista. Około półmetka podjazdu czyli po przejechaniu 5200 metrów mija się nawet stację kolejową pod wezwaniem św. Mikołaja. Odcinek 2800 metrów od Salorino do San Nicolo ma średnie nachylenie 6,9 % i max. 10 %. Wąska alejka w lesie jest na ogół dobrej jakości i nierzadko wiedzie długimi, prostymi odcinkami. Po przebyciu 6900 metrów minąłem odbijający w prawo szutrowy szlak ku osadzie Cragno. Pół kilometra dalej przejechałem pod wiaduktem po którym śmiga wspomniana kolejka. Szosa jakby zapatrzona w stromo ułożone tory na tym odcinku również nie odpuszcza. Właśnie 2600 metrów bezpośrednio po San Nicolo stawia kolarzom najwyższe wymagania. Średnia stromizna na tym odcinku (km 5,2 – 7,8) wynosi aż 8,9 %, przy maksimum ponad 11 %. Pokonawszy ten odcinek do końca pozostały mi jeszcze trzy kilometry, z czego 2550 metrów wciąż bardzo poważnej wspinaczki o średniej 7,7 % i max. powyżej 11 %. W pewnym momencie tzn. po pokonaniu 9,4 kilometra droga krzyżuje się z linią wąskotorówki.

Po przejechaniu niespełna 10,4 kilometra wyjechałem z lasu na odsłonięty teren, gdzie skończyła się prawdziwa stromizna. Zastanawiałem się czy to już koniec podjazdu. Po mojej prawej ręce pojawiły się z iście szwajcarska precyzja ponumerowane miejsca parkingowe. Niemniej szosa nadal, acz już delikatnie szła do góry. W tych okolicznościach mogłem znacznie przyśpieszyć i po dalszych 450 metrach dotarłem do mini ronda przy Osteria „La Peonia”. Niemniej według profilu koniec podjazdu miał być przy hoteliku Bellavista. Dlatego postanowiłem poszukać stromej końcówki pojechałem prosto. Niemniej szybko okazało się, iż był to jedynie odcinek „falsopiano” wiodący ku osadzie Balduana. Po przejechaniu półtora kilometra tym szlakiem zawróciłem do wspomnianej Gospody. Minięty przeze ze mnie na podjeździe Włoch zrobił mi zdjęcie pod tablicą informacyjną i wyjaśnił, że dziś podjazd pod Monte Generoso kończy się właśnie w tym miejscu czyli na wysokości 1172 metrów n.p.m. Dopiero drepcząc po placu przed Oberżą upewniłem się na podstawie innej tablicy, iż droga do Bellavisty to obecnie zamknięty opuszczonym szlabanem, stromy leśny dukt po którym z trudem można by się poruszać nawet na rowerze górskim. Ostatecznie przyszło mi więc uznać, iż moje Monte Generoso miało 10,82 kilometra o przewyższeniu 825 metrów (z początkiem na poziomie 347 metrów n.p.m.) i średnim nachyleniu 7,62 %. Jechało mi się bardzo dobrze i uzyskany przez mnie czas czyli 41 minut i 53 sekundy był tego dobrym świadectwem. Podobnie jak wysoka na dość stromy podjazd przeciętna prędkość czyli 15,500 km/h. Niemniej dobitnym dowodem tego, iż wspiąłem się na wyżyny swoich możliwości był bliski osobistego rekordu VAM o wartości 1181 m/h.

Jak już wspomniałem Monte Generoso było obecne na trasach Tour de Suisse i Giro d’Italia, co więcej w dwóch z trzech takich przypadków na zboczach tej góry rozgrywano czasówki ze startem w Mendrisio. Co ciekawe dwukrotnie zaglądało tu akurat Giro, a nie rodzimy Tour. Żadna z tych wizyt nie była miła dla aktualnego lidera i zarazem późniejszego zwycięzcy wyścigu. W 1974 roku etap ze startu wspólnego ze startem w piemonckiej Valenzy wygrał Hiszpan Jose-Manuel Fuente. Znakomity góral z Asturii wyprzedził o 31 i 38 sekund Włochów: Felice Gimondiego i Giuseppe Perletto. Wielki Eddy Merckx skupił się chyba na pilnowaniu swego najgroźniejszego rywala Gianbattisty Baronchellego bowiem na mecie było poza „10” ze strata ponad dwóch minut. Piętnaście lat później w Giro rządził Francuz Laurent Fignon. Jednak na trasie górskiej czasówki o długości 10,7 kilometra był równie daleko jak „Kanibal”. Tę próbę wygrał Kolumbijczyk Luis Herrera w czasie 28:30 z przewagą 19 sekund nad Rosjaninem Iwanem Iwanowem i 35 sekund nad Amerykaninem Andy Hampstenem. Znacznie korzystniej wypadłem w porównaniu z uczestnikami Tour de Suisse z 1980 roku. Czasówka z tego wyścigu miała 11,3 km i wygrał ją Joseph Fuchs z czasem 31:46. Szwajcar o 11 sekund wyprzedził Holendra Joopa Zoetemelk, o 16 Belga Luciena van Impe oraz o 23 późniejszego triumfatora całego wyścigu Włocha Mario Beccię. Myślę sobie, że strata około dziesięciu minut do dwóch zwycięzców Tour de France nie wygląda najgorzej. Zjazd był choć wąski i kręty był dla mnie czystą przyjemnością. Piękne widoki skłoniły mnie do zrobienia wielu przystanków zanim tuż przed południem dotarłem do samochodu. Na dole przejechałem jeszcze przez historyczne centrum miasta, lecz i tak lepiej poznałem je przeglądając zdjęcia Iwony.

Z Mendrisio pojechaliśmy prosto na południe ku Italii. Tym razem włoską granicę przekroczyliśmy w Chiasso. Wczesne popołudnie chcieliśmy spędzić nad jeziorem w Como, gdzie od 2004 roku ma swój finał jesienny klasyk Giro di Lombardia. W latach 2004-2006 start do tego wyścigu wyznaczano nawet w Mendrisio, po czym kolarze zataczali dużą pętle o długości 245 kilometrów wzdłuż okolicznych wzgórz i brzegów słynnego jeziora. Tymczasem w obranej przez nas linii prostej oba te miasta dzieli ledwie 15 kilometrów i nawet przy tradycyjnie sporym tłoku na drogach pokonać ten dystans można w niespełna pół godziny. Tym sposobem już około wpół do pierwszej byliśmy po włoskiej stronie granicy szukając miejsca gdzie można by porzucić samochód i udać się na spacer nad jeziorem i po miejskiej starówce. Ostatecznie musieliśmy wysupłać nieco grosza na podziemny parking przy via Antonio Sant’Elia. Mając ten problem rozwiązany poszliśmy na przyjeziorną promenadę Lungolago Mafalda di Savoie. Niestety trwały tam roboty budowlane i większa część tego szlaku została zamknięta dla spacerowiczów. Potem wpadliśmy na pizzę do restauracji przy via Fratelli Cairolli. Następnie nasyceni owym specjałem włoskiej kuchni nieśpiesznie udaliśmy się w kierunku pobliskiego placu – Piazza Alessandro Volta. W sumie w rozgrzanym południowym słońcem Como spędziliśmy półtorej godziny. Około czternastej zawinęliśmy się do naszej chatki w Varese mając do przejechania 33 kilometry po znanej nam z dnia wczorajszego „zapchanej krajówce” SS-342. Dlatego też własną sjestę mogliśmy rozpocząć dopiero około godziny piętnastej.

Po trzech godzinach na regenerację sił byłem gotów do nowego wyzwania. Na początku lipca dzień jest długi, zaś w północno-zachodniej części Lombardii ciekawych gór bez liku. Skoro zaś sił fizycznych jak i wolnego czasu mi nie brakowało mimo późnej pory postanowiłem udać się na kolejny górski rekonesans. Celem mojej wieczornej wycieczki był podjazd pod położoną na zachód od Varese przełęcz Cuvignone (1036 metrów n.p.m.). Wzniesienie to zapamiętałem z relacji niemieckiej stacji DSF transmitującej wydarzenia z trasy Giro d’Italia w 1995 roku. W programie tych zawodów znalazł się 190-kilometrowy etap nr 21 z Pont Saint-Martin w Dolinie Aosty do Luino nad jeziorem – Lago di Maggiore. Na szlaku tego odcinka kolarze musieli dwukrotnie pokonać podjazd pod passo Cuvignone, za każdym razem od strony Cittiglio, rodzinnej miejscowości Alfredo Bindy. Tu urodził się drugi z włoskich Campionissimo. Pięciokrotny triumfator Giro d’Italia i trzykrotny mistrz świata. Zawodnik któremu organizatorzy Giro zapłacili za powstrzymanie się od startu w jednej z edycji, aby wyścig uczynić ciekawszym. Człowiek, który w latach powojennych poprowadził do zwycięstwa w Tour de France kolarzy takich jak: Gino Bartali, Fausto Coppi czy Gastone Nencini. Wspomniany etap Giro sprzed piętnastu lat wygrał Rosjanin Jewgienij Bierzin, kto wygrał premie górskie na Cuvignone nie pomnę. Przyznam jednak, że tego dnia najbardziej zaimponował mi popis technicznych umiejętności na zjeździe w wykonaniu Claudio „El Diablo” Chiapucciego.

Do samochodu wsiadłem po osiemnastej. Tym razem bez mego wiernego pilota. Do pokonania autem miałem tylko 18 kilometrów szlakiem wzdłuż Lago di Varese i okolice miasteczka Gavirate. Zaparkowałem na dużym szpitalnym parkingu przy Placu Krwiodawców czyli Piazzale Donatori del Sangue. Z tego miejsca miałem niespełna 200 metrów do ulicy via Vararo tzn. SP-8, na której rozpoczyna się podjazd pod Cuvignone. Ruszyłem do akcji kwadrans przed siódmą przy temperaturze 33 stopni! Wzniesienie od samego początku jest wymagające. Zaraz po starcie wyprzedziłem 4-osobową grupkę włoskich amatorów, z których jeden chyba właśnie złapał gumę. Na początku podobnie jak na Monte Generoso czekała mnie jazda wśród willowych rezydencji i w otoczeniu tropikalnej roślinności. Mimo bardzo trudnego trzeciego kilometra o stromiźnie 10,2 % cały czas kręciłem na przełożeniu 39 / 21. W sumie pierwsze 3330 metrów miało średnie nachylenie 8,3 % i max. na poziomie ponad 14 % na początku czwartego kilometra podjazdu. Wkrótce wstążka asfaltu pod kołami mojego roweru wjechała w las. Droga była na tyle wąska, iż kierowcy mijających mnie samochodów przed zakrętami zapobiegliwie używali klaksonów. Około szóstego kilometra czyli w pobliżu skrętu na Vararo (km 5,8) mogłem skorzystać z jedynej na tej górze chwili względnego wypłaszczenia. Droga ta szła na wprost do osady Casere.

Ja jednak po niespełna dwustu metrach musiałem odbić w prawo na odchodzącą żwawiej ku górze via Cittiglio. Druga tercja wzniesienia o długości 3120 metrów była stosunkowo najłatwiejsza ze średnim nachyleniem 6,7 % i max. 10 %. Na ostatnie trzy kilometry wspinaczki wrzuciłem już bardziej miękki tryb „24”. Nie bez ważnej przyczyny zresztą. Finałowa tercja tego wzniesienia miała średnią stromiznę 8,9 % i max. powyżej 11 %. O ile przez dwie-trzecie podjazdu potrafiłem jechać z przeciętną 15,5 km/h to w samej końcówce było mnie stać na średnie tempo na poziomie 13,3 km/h. W końcówce droga wciąż była kręta, lecz brakowało tu typowych serpentyn o 180 stopni. Na przełęczy niemal brak śladów życia turystycznego. Stoją tam tylko dwie tablice z nazwami gmin Cittiglio i Castelvecana oraz kolorowy słup świadczący o tym, iż Cuvignone podobnie jak Campo dei Fiori należy do listy wybranych tych podjazdów w regionie Varese, na których kolarscy turyści mogą oficjalnie zmierzyć swe osiągi. Podjazd ten od strony Cittiglio nazwany został górą Bindy, zaś od przeciwnej strony został „ochrzczony” wzniesieniem Ivana Basso. Cuvignone a’la Binda według moich danych miało 9,45 kilometra co wobec przewyższenia 783 metrów daje mu średnie nachylenie 8,28 %. Na jego pokonanie potrzebowałem tylko 38 minut i 32 sekundy co dało mi średnią 14,714 km/h i VAM lepszy niż na Kitzhorn czyli 1219 m/h!

Gdy tak stałem na górze łapiąc oddech i ocierając pot z czoła i karku z naprzeciwka na przełęcz wjechał wesoły Włoch o sylwetce rzymskiego gladiatora. Zyskałem więc asystenta do pomocy przy okolicznościowych zdjęciach. Dodatkowo mogłem z nim porozmawiać o przejechanych dotąd górach. On polecił mej uwadze podjazdy pod Alpe del Tedesco, Passo di San Michele i przede wszystkim bardzo trudną Passo di Neggia od strony Maccagno. Wspólnie rozpoczęliśmy zjazd ku Cittiglio, przy czym uprzedziłem go o mych częstych postojach. Początkowo cierpliwie mi asystował. Niemniej po trzecim foto-przystanku przyszło nam się rozdzielić. Zjazd był w sumie przyjemny, lecz przy wąskiej drodze nie mogłem sobie pozwolić na zbytnie odstępstwa od właściwej trajektorii, a to z uwagi na jadące z naprzeciwka samochody. Ostatecznie do samochodu dotarłem w dobrym zdrowiu i jeszcze lepszym humorze kwadrans po ósmej. Około dziewiątej zameldowałem się w „B&B Sole e Stelle” gdzie czekała już na mnie gorąca i wielce smakowita kolacja. Tego dnia przejechałem w sumie tylko 46,6 kilometra (z czego 27,4 km przedpołudniem i 19,2 km wieczorem) pokonawszy jednak co najmniej 1601 metrów przewyższenia. Oba górskie odcinki pojechałem na swym najwyższym poziomie. Niemniej wyniki te były zasługą nie tylko mojej dobrej formy. Biciu prywatnych rekordów sprzyjała również charakterystyka wybranych na ten dzień wzniesień. Po pierwsze każde z nich było na tyle strome, iż przy jeździe w odpowiednio mocnym rytmie mogłem szybko „zdobywać” kolejne metry przewyższenia. Po drugie podjazdy te aczkolwiek wymagające nie były jednak ekstremalnie trudne, co zmniejszało ryzyko przeliczenia się z siłami. Po trzecie w końcu były one stosunkowo krótkie i amatorowi mego pokroju ich przejechanie zajmowało około 40 minut.  Co za tym idzie w takim zakresie czasu łatwiej było o utrzymanie najwyższych obrotów jazdy niż przez pełną godzinę.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Monte Generoso (CH) & Cuvignone została wyłączona

Campo dei Fiori

Autor: admin o 5. lipca 2010

W poniedziałkowy poranek trzeba nam było ruszyć na zachód szlakiem pięknych włoskich jezior i popołudniu zatrzymać się w okolicy Lago di Varese. Teoretycznie jadąc po autostradach A-4 i A-8 mogliśmy się tam dostać w niewiele ponad dwie godziny. Niemniej w naszym nowym lokum czyli „B&B Sole e Stelle” w Varese mieliśmy się zameldować dopiero po szesnastej. Dlatego podczas jazdy postanowiliśmy przystanąć w trzech atrakcyjnych turystycznie miejscach. Natomiast jeszcze przed wyruszeniem z Werony zrobiliśmy szybkie zakupy na drogę w osiedlowym sklepiku. Za miejscowością Peschiera del Garda wjechaliśmy do prowincji Brescia i tym samym przekroczyliśmy granicę między regionem Veneto a Lombardią. Naszym pierwszym przystankiem miało być Sirmione, niewielka miejscowość położona na końcu wąskiego półwyspu, który ponad 4-kilometrowym klinem wbija się w południowy brzeg jeziora Garda. Dotarliśmy tam po godzinie dziesiątej, a ponieważ był poniedziałek trafiliśmy na otwierany raz na tydzień rynek. Królowali na nim kupcy z Dalekiego Wschodu mający w swej ofercie tanią odzież na każdą okazję. Gdy bez uszczerbku finansowego udało nam się w końcu przedrzeć przez zatłoczoną alejkę, skręciliśmy w prawo ku wodom największego z włoskich jezior. Lago di Garda ma aż 370 km kwadratowych. Ułożone jest w układzie południkowym, gdyż z północy na południe ciągnie się przez 55 kilometrów! Jego największa głębia sięga 346 metrów czyli sporo poniżej poziomu morza. Z drugiej strony w jego bezpośrednim sąsiedztwie można znaleźć góry masywu Monte Baldo, którego najwyższy szczyt Valdritta sięga aż 2218 metrów n.p.m.

Wyjechawszy z Sirmione wróciliśmy na autostradę A-4. Przed nami była stolica prowincji czyli Brescia, lecz postanowiliśmy ją ominąć. Naszym kolejnym celem było Bergamo, które wybrałem tyleż ze względów kulturowych co sportowych. To przecież tutaj w latach 1995-2003 kończył się jesienny klasyk Giro di Lombardia. Przy tej okazji wzrokiem telewidza mogłem przelotnie poznać walory tutejszej starówki, albowiem podjazd na Colle Aperto stanowił wówczas ostatnią przeszkodę kolarzy na trasie „Wyścigu spadających liści”. Bergamaska starówka w podobnej roli pojawiła się też na trasie etapu Giro d’Italia z 2007 roku. To były wystarczające powody do tego by bliżej przyjrzeć się temu miejscu. Do Bergamo wjechaliśmy od południa i początkowo znaleźliśmy się w dzielnicy zdominowanej przez imigrantów z Afryki. Potem przez via Sant’Alessandro i Viale delle Mura wjechaliśmy pod górę na Stare Miasto. Zaparkowaliśmy po północnej stronie murów tzn. na via della Boccola. Na starówkę weszliśmy przez dziedziniec Muzeum Archeologii – Museo Civico Archeologico. Była godzina wpół do pierwszej, więc całe Bergamo, w tym nawet publiczne WC szykowało się do odpoczynku w porze sjesty. Na zwiedzanie przeznaczyliśmy półtorej godziny i na pewno było warto. Strome, wąskie i brukowane uliczki – w tym nasza gówna arteria czyli via Gombito. Piękne zabytki, przede wszystkim te znajdujące się na dwóch sąsiadujących ze sobą placach tzn. Piazza Vecchia i Piazza Duomo. Na starówce znajdują się też budynki tutejszego Uniwersytetu, a namalowany nad jedną z bram dwugłowy czarny orzeł świadczy o tym, iż w latach 1815-1859 to miasto należało do Habsburgów.

Po opuszczeniu Bergamo skierowaliśmy się na drogę SS-342, zaś następnie przez SS-639 skierowaliśmy się na północ ku Lecco, miasteczku położonemu na południowo-wschodnim krańcu Lago di Como. Jezioro to ma „tylko” 145 km kwadratowych, lecz jest długie na 51 kilometrów, a przy tym głębokie do 410 metrów i pod tym względem w Europie ustępuje tylko czterem jeziorom w Norwegii. Dzieli się na trzy wyraźne części, zbiegające się przy miejscowości Bellagio, dokładnie tam gdzie zaczyna się słynny w kolarskim światku podjazd pod Madonna del Ghisallo. My poprzestaliśmy na dojechaniu do Lecco gdzie około piętnastej zaparkowaliśmy samochód na miejskim parkingu. Następnie przez plac Piazza Mario Cermenati przeszliśmy nad Lungolario Cesare Battisti. Tam zrobiliśmy sobie kilka zdjęć w bajkowej scenerii okolicznych gór oraz lazurowych wód Ramo di Lecco. Niestety nie mieliśmy już czasu na bliższe poznanie tego miasteczka. Czas było skończyć naszą podróż na raty. Nie wybrałem długiego, acz szybkiego wariantu trasy przez drogę SS-36 i autostradę A-8. Postanowiłem, że pojedziemy krótszą, acz bardziej skomplikowaną opcją przez SS-639 i SS-342 tzn. prosto na zachód przez Erbę, Como i Malnate. Jechaliśmy przez gęsto zaludniony teren, więc zdarzyło nam się kilka razy zwolnić lub przystanąć. Koniec końców do Varese dobiliśmy około siedemnastej, zaś w samym mieście mieliśmy jeszcze początkowo niemałe problemy z nawigacją.

Nasza nowa meta czyli „B&B Sole e Stelle” znajdowała się w Bobbiate, południowej dzielnicy miasta przy via Ambrogio Zonda, bocznej uliczce od większej via Francesco Daverio. Co ciekawe ta główna arteria dzielnicy była drogą, którą uczestnicy Mistrzostw Świata z 2008 roku zjeżdżali ku najniższemu punktowi na rundzie wyścigu ze startu wspólnego. Dostaliśmy apartament z pokojem Sole czyli słonecznym co było dobrym prognostykiem pogodowym na następne dni naszej podróży. O tym lokum mogę się wypowiadać tylko w samych superlatywach. Było tam wszystko czego trzeba. Spora jak na potrzeby dwóch osób powierzchnia. Dobrze wyposażona kuchnia, ładny salonik z kanapą, stołem i telewizją satelitarną. Elegancka łazienka i toaleta. W końcu co najważniejsze przestronna sypialnia z łożem małżeńskim, w razie potrzeby zabezpieczanym moskitierą. Do tego ciasne, ale własne miejsce postojowe dla samochodu oraz poprzedzający wejście do kuchni garaż, gdzie mogłem trzymać swój rower. To wszystko w umiarkowanej cenie 60 Euro dziennie za dwie osoby i to w tak atrakcyjnym turystycznie miejscu jak Varese. Było już późne popołudnie, lecz jeszcze tego wieczora miałem się udać na pierwszą z zaplanowanych przed naszym wyjazdem górskich wycieczek. Dlatego po rozpakowaniu się, odświeżeniu po podróży i zjedzeniu ciepłego posiłku zacząłem się szykować do wypadu na Pole Kwiatów czyli wznoszącą się ponad Varese górę Campo dei Fiori (1217 metrów n.p.m.).

Gdy ruszałem w drogę była już godzina 19:20, więc zależało mi na tym by przez centrum miasta przedrzeć się do podnóża wzniesienia możliwie najkrótszą drogą. Już po chwili tzn. wyjechawszy na ulicę Francesco Daverio musiałem sobie poradzić z pierwszym delikatnym podjazdem. Mieszkaliśmy w końcu w dolnej części miasta na wysokości około 330 metrów n.p.m. i już same choćby centrum Varese było położone kilkadziesiąt metrów wyżej. Dojechałem do ronda przy sklepie Coop, lecz na kolejnym rozjeździe skręciłem w złą stronę i dalej tkwiąc w tym błędzie pojechałem kilka kilometrów kierunku wschodnim. Gdy stało się już dla mnie jasne, iż nie tędy droga tzn. po pokonaniu czterech kilometrów od domu zawróciłem i poszukałem sposobu na dotarcie do centrum. Dopiero około siódmego kilometra przejażdżki znalazłem się w miejscu, przez które przejeżdżaliśmy wcześniej samochodem i zyskałem pewność, że jestem już na szlaku rodem z profilu. Początek był łatwy czyli 1800 metrów o średnim nachyleniu ledwie 1,9 % w górę via Padre Gian Battista Aguggiani. Minąłem małe rondo przy białym kopulastym budynku, który okazał się być kościołem pod wezwaniem Maksymiliana Kolbe. Czterysta metrów za nim dotarłem do zjazdu na Brinzio, Luino i Campo dei Fiori czyli via Guido di Arezzo. Niemniej główna szosa również zdawała się zmierzać w tym samym kierunku. Zatrzymałem się nie będąc pewnym, którą opcję drogi wybrać. Ponieważ jak zwykle chciałem sobie zmierzyć czas, to po wyborze zdecydowałem się zjechać do wspomnianego ronda i zacząć wspinaczkę od nowa.

Campo dei Fiori tylko dwukrotnie była sceną zmagań bohaterów Giro d’Italia. Przy tym tylko raz w 1957 roku kolarze dotarli na sam szczyt wzniesienia kiedy to 228-kilometrowy etap ze startem w szwajcarskim Sionie wygrał dzielny uciekinier Alfredo Sabbadin. Za jego plecami najszybciej wspinał się „Anioł Gór” czyli Charly Gaul, który tego dnia odebrał prowadzenie w wyścigu trzykrotnemu zwycięzcy Tour de France Louisonowi Bobet. Dopiero ósmy tego dnia ze stratą 1:16 do Luksemburczyka był późniejszy triumfator całego wyścigu Gastone Nencini. Z kolei w 1990 roku na zboczach tej góry kończyła się 39-kilometrowa czasówka ze startem w Gallarate, którą zdecydowanie podobnie jak i cały wyścig dzień później wygrał Gianni Bugno. Tym niemniej wówczas podjazd w masywie Campo dei Fiori ograniczył się do 6-kilometrowej wspinaczki na Sacro Monte tj. do poziomu 831 metrów n.p.m. Chociaż czasu brakowało to postanowiłem odwiedzić oba te miejsca. Zacząłem ze sporym animuszem. Po czterystu metrach skręciłem w prawo na via Guido di Arezzo, zaś po przejechaniu półtora kilometra raz jeszcze w prawo na via Benvenuto Cellini opuszczając drogę na Brinzio. Pierwsza tercja wzniesienia wśród ładnych willowych rezydencji czyli odcinek 3240 metrów o średnim nachyleniu 5,1 % i max. niespełna 9 % poszedł mi dość gładko. Przejechałem go z przeciętną prędkością aż 20,5 km/h. Prawdę mówiąc zacząłem zbyt szybko jak na swoje możliwości, za co wkrótce przyszło mi zapłacić.

Tego tempa nie mogłem zbyt długo utrzymać. Tym bardziej, że droga wyraźnie wypiętrzyła się na via del Santuario w okolicy Santa Maria del Monte, gdzie znajduje się kościółek z dzwonnicą – Prima Capella. Potem na piątym kilometrze stromizna dwukrotnie poszybowała do poziomu 13 %. Ogółem środkowe 2450 metrów podjazdu, na którym minąłem zjazd oraz linię kolejki górskiej na Sacro Monte miało już średnie nachylenie  na poziomie 7,4 %. Musiałem wrzucić lżejsze przełożenie czyli tryb 24 zamiast 21, lecz i tak prędkość siadała mi momentami do 12-13 km/h. Odcinek ten pokonałem w znacznie wolniejszym tempie bo 15,5 km/h. Na krótkim wypłaszczeniu przy rozjeździe mogłem złapać głębszy oddech i ustabilizować puls. Pozostały mi do pokonania 4 kilometry o średnim nachyleniu 7,4 % i max. ponad 11 %. Droga stała się węższa i gorsza jakościowo. Była pełna dziur, zaś im dalej w las tym bardziej zacieniona przez co niektórych drogowych pułapek nie sposób było uniknąć. Ścieżka była na tyle wąska, że mijana przeze mnie u góry ciężarówka musiała brać jeden z zakrętów na raty. W końcowej fazie podjazdu było sporo serpentyn, zaś na 350 metrów przed punktem widokowym minąłem znak zakazu jazdy, który postanowiłem zignorować. Mocno spocony i zdyszany wjechałem na niewielki placyk z ładnym widokiem Lago di Varese. Tablica na placu sugerowała, iż tu czyli na wysokości 1133 metrów n.p.m. kończy się dla amatorów kolarstwa podjazd pod Campo dei Fiori. Dlatego nie zdecydowałem się wjechać za bramę, na teren prywatny należący do Obserwatorium Astronomicznego.

Ostatecznie w moim wieczornym wydaniu (od ronda przy kościele do punktu widokowego) podjazd ten liczył 9,7 kilometra przy średnim nachyleniu 7,26 % i przewyższeniu 705 metrów. Jego pokonanie zajęło mi 36 minut i 42 sekundy przy prędkości 15,858 km/h. Nadspodziewanie wysoka wartość VAM czyli 1152 m/h była świadectwem dobrej formy na początku wyprawy. Ponieważ na górze zameldowałem się kilka minut przed wpół do dziewiątą nie mogłem tam zbyt długo zabawić. Chwilę porozmawiałem z miejscowym kolarzem-turystą, poprosiłem go o zrobienie zdjęć pod tablicą i na tle jeziora, po czym w zapadających szarościach zacząłem swój jak zwykle nieśpieszny zjazd ku podstawie góry. Na początku musiałem przy tym uważać na kryjące się w ciemnościach i półcieniach dziury w drodze. Robiłem sobie fotograficzne przystanki w co ciekawszych miejscach, lecz nie wszystkie zdjęcia się udały z uwagi na brak odpowiedniego światła. Na piątym kilometrze zjazdu odbiłem jeszcze w via Ceppo by dojechać do Sacro Monte, gdzie dojechałem na parking, zaś w drodze powrotnej na niewielki brukowany placyk przy stacji kolejki górskiej. Gdy wróciwszy na główną drogę zjechałem już przez Sant’Ambrogio do ronda gdzie zacząłem swą czasówkę było już wpół do dziesiątej i niemal zupełnie ciemno. Dlatego dalej w świetle miejskich latarni czym prędzej pognałem do Bobbiate. Tym razem niemal bezbłędnie obrałem drogę i gdy dotarłem do ronda przy supermarkecie wiedziałem, że późno bo późno, ale jestem już w domu. Tego wieczora przejechałem tylko 37 kilometrów o łącznym przewyższeniu 842 metrów. Każdy kolejny dzień tej wyprawy z rowerowego punktu widzenia miał być dłuższy i cięższy.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Campo dei Fiori została wyłączona

Dolomity, Wenecja & Werona

Autor: admin o 4. lipca 2010

Naszą podróż zaczęliśmy około wpół do pierwszej w nocy czyli już w piątek 2 lipca. Trasa dobrze znana czyli w Polsce do Kołbaskowa, a dalej przez Niemcy na Berlin, Norymbergę i Monachium. Potem tyrolski odcinek w Austrii przez Innsbruck ku przełęczy Brenner. Jednym słowem mogłem mieć odczucie swego rodzaju dejavu. Tym bardziej, że na pierwszy postój na włoskiej ziemi wybrałem położoną ledwie 25 kilometrów od granicy wioskę Valgenauna. W niej zaś dokładnie to samo lokum, w którym zatrzymałem się na pierwszy nocleg w trakcie wyprawy z czerwca 2008 roku czyli B&B Jagerhof. Na miejsce dotarliśmy z lekkim poślizgiem czyli po piętnastej. Przed jazdą nie odpocząłem zbyt wiele i w godzinach nocnych oczy mi się kleiły. Na szczęście mój uroczy zmiennik spisał się na medal i na starcie nie straciliśmy zbyt wiele czasu. Nieoczekiwanie na miejscu nie powitali nas właściciele domku czyli Annemarie i Josef Bacher, lecz mama gospodarza, która jak przystało na Tyrolkę nie mówiła po włosku stąd przyszło nam się z nią porozumiewać na migi. Po kilkunastogodzinnej podróży chcieliśmy przede wszystkim odrobinę odpocząć, odświeżyć się i zjeść coś gorącego. Niemniej pod wieczór, pomiędzy dwoma ćwierćfinałowymi meczami z Mistrzostw Świata w piłce nożnej, wyszliśmy jeszcze na kilkukilometrowy spacer. Celem naszej przechadzki po stromej wiejskiej uliczce był dobrze widoczny z dołu kościółek.

Nazajutrz, jeszcze przed dziewiątą ruszyliśmy w dalszą drogę. Pod dach naszej kolejnej przystani w Weronie mieliśmy dotrzeć około osiemnastej. Mieliśmy więc dziewięć godzin na pokonanie odcinka drogi, którego przebycie w najkrótszej opcji zajęłoby nam niespełna dwie i pół godziny. Dlatego mogliśmy się nie przejmować upływem czasu i zboczyć z głównego szlaku czyli SS-12 na wschód ku sercu Dolomitów. Jadąc w górę drogą SS-242 na pierwszy krótki postój zatrzymaliśmy się przy Pian de Gralba, a potem nieco dłużej na przełęczy Sella. Następnie zjechaliśmy ku Canazei i odbiliśmy w SS-641, jeszcze dalej na wschód ku położonej pod wiecznie ośnieżoną Marmoladą (3343 m. n.p.m.) przełęczy Fedaia. Ponieważ nie chciałem mieć czterodniowej przerwy między ostatnim treningiem w Trójmieście, a pierwszą rowerową wspinaczką zaplanowaną w okolicy Varese, na późne popołudnie tego dnia zaplanowałem sobie lekką przejażdżkę wzdłuż jeziora Garda. Niemniej mój osobisty „menadżer” przekonał mnie bym tego rodzaju przetarcie zrobił sobie nie w warunkach nizinnych, lecz na podjeździe czyli w terenie, który miał być moim chlebem powszednim przez dwa następne tygodnie. Oczywiście znane w kolarskim świecie wschodnie zbocze przełęczy Fedaia nie nadawało się na lekki rozruch. Poza tym ową stromą ścianę pokonałem już dwukrotnie w latach 2003-2004, więc nie miałem „ciśnienia” na to by zjeżdżać ku Caprile. Pozostało mi więc udać się z powrotem do Canazei i podjechać na przełęcz od znacznie łatwiejszej zachodniej strony.

Ponieważ na przełęczy zaparkowaliśmy po południowej stronie tamtejszego sztucznego jeziora swój pierwszy górski test musiałem zacząć od kilkusetmetrowego odcinka po brukowanej dróżce prowadzącej wzdłuż tamy. Po zjeździe zatrzymałem się na rondzie przy Via Pareda czyli jakieś 700 metrów od centrum Canazei przy Via Dolomiti. Zachodni czyli trydencki wariant podjazdu pod Fedaię śmiało można podzielić na trzy zasadnicze części tzn. łatwą, umiarkowanie trudną i naprawdę wymagającą, lecz wciąż daleko łatwiejszą niż ostatnie kilometry po przeciwnej, weneckiej stronie. Rozpocząłem wspinaczkę na przełożeniu 39 / 19. Pierwsze trzy kilometry przez Albę do wioski Penia poszły mi jak z płatka czyli ze średnią prędkością 25,1 km/h. Na tym odcinku średnie nachylenie miało wartość ledwie 2,4 %, zaś stromizna ani na moment nie przekroczyła 6 %. Potem było nieco trudniej, więc wrzuciłem tryb 21. Środkowa tercja o długości 3300 metrów miało już średnio 5,2 zaś maksymalnie 8 %. Zwolniłem do poziomu 19,9 km/h, lecz wciąż średnia prędkość była nad wyraz wysoka jak na Dolomity. Dopiero trzecia faza wzniesienia zmusiła mnie do większego wysiłku. Ostatnie 4600 metrów miało średnio 7,2 i max. ponad 11 %. Na mojej drodze pojawiły się numerowane zakręty, kilka galerii i jeden tunel. Nieco ponad dwa kilometry przed finałem przy Rifugio Castiglione zdecydowałem się zredukować przełożenie na miękkie 39 / 24. Cały podjazd o długości 10,88 kilometra i przewyższeniu 614 metrów przejechałem dokładnie w 35 minut czyli z prędkością 18,651 km/h i VAM 1052 m/h.

Po wjechaniu na górę przejechałem 2,5 kilometra po płaskowyżu aby przypomnieć sobie widok na strome serpentyny po przeciwnej stronie przełęczy. Następnie przy pierwszej okazji przejechałem groblą na drugą stronę sztucznego jeziora i jadąc w cieniu Marmolady dotarłem zaskoczywszy Iwonę, która przez ostatnią godzinkę łapała promienie górskiego słońca i sprawdzała możliwości swej lustrzanki marki Canon w pięknych okolicznościach dolomickiej przyrody. Około trzynastej byliśmy gotowi do dalszej drogi. Po zjechaniu do Canazei ruszyliśmy drogą SS-48 w dół Val di Fassa. Zatrzymaliśmy się na kwadrans pod skoczniami w Predazzo, gdzie na jednym z mniejszym obiektów odbywał się właśnie konkurs młodzików. Najzdolniejsi następcy Roberta Cecona szybowali do granicy 30 metrów. Następnie wjechaliśmy do Val di Fiemme, gdzie stanęliśmy na niespełna pół godzinki aby pozwiedzać centrum Cavalese. Dochodziła godzina piętnasta, ale nie śpieszyło nam się ku Dolinie Adygi. Postanowiłem wrócić na krajową 12-stkę dopiero w okolicy Trento, po przebyciu 40-kilometrowego górskiego odcinka na SP-71 czyli przez Val di Cembra. Gdy wróciliśmy na SS-12 czekała nas upał sięgający 35 stopni i prosta droga na południe przez dobrze mi znane Calliano, Rovereto i Alę. W okolicy Peri zrobiliśmy ostatni mini-postój, po czym do Werony wjechaliśmy przez Viale Brennero czyli drogą SP-1A. Zatrzymawszy się nad brzegiem Adygi mieliśmy zagwozdkę jak dotrzeć na via Benedetto Rizzoni. Troszkę kluczyliśmy po przedmieściu szukając położonej na północnym-zachodzie miasta dzielnicy Quinzano. Pomimo tego i tak dobiliśmy do celu zgodnie z harmonogramem. Niemniej okazało się, że nasza punktualność była zbyteczna. Beztroscy gospodarze z „Alba Chiara” byli właśnie na spacerze w mieście.

Po sobocie spędzonej wśród górskich arcydzieł „Matki Natury” wyborczą niedzielę 4 lipca spędziliśmy na podziwianiu wytworów umysłów i rąk mieszkańców Italii. Przede wszystkim chcieliśmy zwiedzić najsłynniejsze w świecie miasto na wodzie. Natomiast w drodze powrotnej obejrzeć starówkę miasta rozsławionego przez dramat Williama Szekspira. Nasz gospodarz poradził nam by pojechać do Wenecji pociągiem. Była to nad wyraz cenna rada. Co prawda 120-kilometrowa podróż samochodem po autostradzie A-4 i drogą SR-11 byłaby nieco szybsza, lecz na miejscu musielibyśmy martwić się o miejsce do parkowania i ponieść jego bardzo wygórowane koszty. Ten sam dystans regionalny pociąg pokonywał w około dwie godziny i to za skromną kwotę 6,15 Euro. Co więcej poprzez niespełna 4-kilometrową most-groblę Ponte della Liberta zawozi on turystów na wenecki dworzec Santa Lucia niemal pod sam Wielki Kanał – Canale Grande. Na miejscu byliśmy około wpół do jedenastej „uzbrojeni” w zakupiony przez Iwonę przewodnik po Wenecji z serii National Geographic. Po wyjściu z dworca nasze pierwsze kroki skierowaliśmy ku kasom biletowym tramwajów wodnych. Bilet za trwający około 45 minut kurs po całym Canale Grande kosztował 6,50 Euro. Zgodnie z przewodnik przez most Ponte degli Scali przeszliśmy na południowy brzeg Kanału i wsiedliśmy do „vaporetto” na przystanku Riva di Biasio.

Tramwaj nieśpiesznie pokonywał dystans 3800 metrów dzielący początek tego rejsu od jego końca przy słynnym Placu św. Marka – Piazza San Marco. Co chwilę zatrzymywał się na to na jednym, to na drugim brzegu Kanału. W przerwach między podziwianiem weneckiej architektury i „strzelaniem fotek” mogliśmy obserwować pracę hamulcowej tzn. kobiety, która zwinnym rzutem lin cumowała tramwaj na kolejnych przystankach, po czym po chwili równie sprawnie i fachowo zwalniała trzymające nasz stateczek więzy. Płynąc po Canale Grande mijaliśmy takie architektoniczne perełki jak: budynek Ca d’Oro, największy z tamtejszych mostów Ponte di Rialto czy Palazzo Grimani. Nasz rejs zakończyliśmy na przystanku San Marco Vallaresso nieopodal Pałacu Dożów – Palazzo Ducale. Ze względu na sporą kolejkę zrezygnowaliśmy z wejścia do środka Pałacu. Poszliśmy na zatłoczony Plac z widokiem na Bazylikę św. Marka i strzelistą Dzwonnicę – Campanile. Tam rozpoczęliśmy poszukiwania godnych naszego portfela maski weneckiej, a także pamiątkowych obrazków i innych dzieł weneckiego rzemiosła. Około południa rozpoczęliśmy nasz odwrót w kierunku dworca. Z góry nastawiliśmy się na spokojny spacer po wąskich uliczkach starego miasta bez kurczowego trzymania się przewodnika. W wąskich przesmykach między budynkami mogliśmy choć odrobinę schować się przed sięgającym niemal 40 stopni upałem. Przeszliśmy przez Campo San Luca, zaś do dzielnicy San Polo przedostaliśmy się nowym mostem przy Santa Toma. Na ścianach trattorii, w której zatrzymaliśmy się na krótki posiłek widzieliśmy zdjęcia tego miejsca z czasów ostatniej wielkiej powodzi na początku lat 90-tych. Nasz spacer zakończyliśmy około czternastej ponownym przejściem przez Ponte degli Scalzi.

Na dworcu można się było w końcu schować przed słońcem. Niestety w pociągu do Werony nie działała klimatyzacja, więc gdy około siedemnastej dotarliśmy do miasta Romea i Julii byliśmy nieźle zmęczeni i spragnieni bardziej wody niż kolejnych wrażeń. Nasza droga do werońskiej starówki wiodła przez długą aleję Corso Porta Nuova. Orzeźwieni kupionymi napojami doszliśmy do Piazza Bra’, na którym główną atrakcją jest ukończona w 30 roku n.e Arena, na której odbywają się wielkie spektakle operowe, zaś w 1984 oraz 2010 roku kończyło się Giro d’Italia. Następnie przez wąską uliczkę via Mazzini udaliśmy się na poszukiwanie słynnego balkonu Julii oraz jej posągu stojącego na podwórzu przed domem rodu Capuletich. Odszukać Casa di Giulietta nie było trudno. Wystarczyło tylko rozglądać się za bramą, gdzie było największe zbiegowisko turystów. Obie ściany przy wejściu na podwórze pokryte były malutkimi karteczkami z miłosnymi życzeniami i deklaracjami zwiedzających. Na miejscu zrezygnowaliśmy z płatnego wejścia na balkon, lecz Iwona stanęła w międzynarodowej kolejce do zdjęcia z bohaterką szekspirowskiego dramatu. Później poszliśmy w kierunku Palazzo Maffei i wieży Torre dei Lamberti tzn. Plac – Piazza delle Erbe, na którym zrobiliśmy sobie zdjęcia pod tamtejszą fontanną i pręgierzem. Na tym skończyliśmy zwiedzanie Werony. Na szczęście autobusy w tym mieście śmiało poruszają się po wąskich uliczkach starówki. Dlatego aby wrócić do Quinzano szybko oraz tanim kosztem wystarczyło nam już tylko znaleźć właściwy przystanek i poczekać kilka minut na przyjazd maszyny, która ulży naszym zbolałym nogom po dniu pełnym kulturalnych wrażeń.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Dolomity, Wenecja & Werona została wyłączona

Pomysł na Piemont i Dolinę Aosty

Autor: admin o 2. lipca 2010

Po powrocie z majowo-czerwcowej wyprawy do Trentino, Południowego Tyrolu i Austrii miałem niespełna cztery tygodnie na regenerację sił przed kolejną wyprawą we włoskie Alpy, której program miał być niewiele uboższy niż ten na szlaku z Mezzocorony po Kitzbuhel. Głównym celem lipcowej wycieczki miały być dla mnie podjazdy w dwóch regionach północno-zachodniej Italii czyli Piemoncie i Dolinie Aosty. Moja dotychczasowa, kolarska znajomość z tymi ziemiami była skromna lub prawie żadna. W Piemoncie spędziłem ledwie cztery dni podczas wyprawy z czerwca 2008 roku. Poznałem raptem siedem wzniesień. Znany z Giro i Touru podjazd do stacji Pratonevoso, majestatyczną Colle d’Agnello oraz pięć premii górskich na trasie maratońskiej edycji GF Fausto Coppi czyli: Sampeyre, Piatta Soprana, Pradeboni, Colletto del Moro i Madonna del Colletto. Rok później wpadłem do Aosty, lecz tylko na jedno popołudnie i w dodatku bez roweru. Jednym słowem po zachodniej stronie włoskich Alp miałem spore zaległości poznawcze i tym samym wiele do zrobienia.

Wróciwszy do Trójmiasta sobotnim wieczorem 5 czerwca musiałem sobie odpowiedź na pytanie jak najlepiej spędzić czas między swym jednym a drugim „Wielkim Tourem”. W jaki sposób utrzymać formę wypracowaną podczas pierwszego wyjazdu, a jednocześnie nie zamęczyć się na czerwcowych treningach. Wszystko po to by względnie świeżym i zmotywowanym ruszyć do Włoch raz jeszcze w czwartkowy wieczór 1 lipca. Postanowiłem nie przesadzać z ilością pokonywanych kilometrów, lecz jednocześnie sprawdzić się kilka razy w weekendy gdy nadarzy się ku temu stosowna okazja w postaci mocnego towarzystwa. Ostatecznie między 8 a 30 czerwca wyskoczyłem na rower tylko trzynaście razy i ani razu nie zbliżając się do dystansu 100 kilometrów. W sumie przejechałem ledwie 868 kilometrów, acz trzykrotnie przejażdżkach po linię Łebno – Donimierz – Szemud pozwoliłem sobie na mocniejsze „przetarcie nogi”, pokonując blisko 70-kilometrowy odcinek specjalny ze startem i metą na rondzie w Gdańsku – Osowej w średnim tempie około 36 km/h. Tym sposobem przed lipcowym wyjazdem miałem na sezonowym liczniku ponad 4700 kilometrów, co najmniej dobrą formę i nie mniejsza niż zwykle motywację do kolejnych górskich wyzwań.

Założyłem sobie pokonanie 19, może 20 podjazdów w terminie od 5 do 17 lipca. Były one jednak rozrzucone na tak dużej powierzchni, iż tym razem nie było mogłem polegać na jednej bazie noclegowej. Potrzebne były dwa, a nawet trzy takie miejsca. Tym bardziej, że przed dotarciem do Aosty i finałem w zachodnim Piemoncie chciałem się jeszcze zatrzymać się w Varese by poznać kilka podjazdów w rejonie pięknego Lago Maggiore. Następnie z krótkim przystankiem przy Santuario di Oropa chciałem przedostać się do Nus pod Aostą by wypadami z tej lokalizacji zaliczyć osiem tamtejszych wzniesień od Breuil-Cervinia na wschodzie po Piccolo San Bernardo na zachodzie. Na koniec miałem zjechać na południe Piemontu ku miasteczku Cerialdo pod Cuneo. W trakcie tego transferu chciałem poznać oba podjazdy do Sestriere. Natomiast spod gościnne progi B&B Ca d’Abel miały się stać bazą wypadową do czterech ostatnich wzniesień od Pian del Re (Monviso) na północy po Colle di Tende na południu – wszystkich w bezpośrednim sąsiedztwie francuskiej granicy.

Niemniej ponieważ po raz pierwszy na wyprawę tego rodzaju wybrałem się ze swą dziewczyną to nie miałem serca ograniczać owej wycieczki wyłącznie do celów natury sportowej. Co prawda los w swej szczodrości podarował mi niewiastę nie tylko mądrą i urodziwą, ale też niesłychanie wyrozumiałą dla mej kolarskiej pasji to jednak nie miałem czelności nadużywać dobroci swej ukochanej. Korzystając z okazji, że najkrótsza droga z Polski do Włoch wiedzie przez przełęcz Brenner mogłem pokazać Iwonie najpiękniejsze góry Europy czyli Dolomity. Poza tym jak wiadomo Italia kusi turystów nie tylko pięknem natury, ale i bogactwem swej wielowiekowej architektury. Przeto do morza kolarskich przygód natury awanturniczej warto było dorzucić kilka kropel wrażeń kulturowych o zabarwieniu romantycznym. Dlatego też nasze pierwsze włoskie wakacje zdecydowaliśmy się zacząć od nieśpiesznej samochodowej przejażdżki po Dolomitach (w sobotę 3 lipca), zwiedzania Wenecji i Werony (w niedzielę 4 lipca) oraz przystanków na starówce w Bergamo  czy też nad jeziorami Garda i Como podczas poniedziałkowego transferu do Varese. Tym sposobem dane mi było poznać cuda włoskich nizin, które zwykłem pomijać podczas swych wypadów na wyżej położone tereny.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Pomysł na Piemont i Dolinę Aosty została wyłączona