banner daniela marszałka

Archiwum dla czerwiec, 2011

Dreilander Giro

Autor: admin o 26. czerwca 2011

Start wyścigu szlakiem trzech krajów wyznaczono o nieludzko wczesnej porze czyli godzinie 6:30. Dzięki sobotniej wycieczce do doliny Mustair wiedzieliśmy, że potrzebujemy około pół godziny na dojechanie z Prutz do Nauders, które w ostatni weekend czerwca staje się prawdziwą stolicą austriackiego kolarstwa szosowego w amatorskim wydaniu. Poza tym przed opuszczeniem domu Państwa Sailer musieliśmy jeszcze zjeść szybkie śniadanie. Natomiast po dojechaniu do Nauders zakładałem, iż potrzebny będzie nam kwadrans na znalezienie parkingu, spokojne wypakowanie się i sam dojazd w rejon startu, gdzie mieliśmy się wtopić w nieprzebraną rzeszę gotowych do startu cyklistów. Dlatego też chcąc nie chcąc musieliśmy być „na nogach” już przed godziną 5:00. Główną atrakcją Dreilander Giro jest nie skala trudności, lecz specyfika tego wyścigu tj. okoliczność, iż poprowadzony jest on górskimi drogami aż trzech alpejskich państw: Austrii, Włoch i Szwajcarii. Nadaje mu to niemal unikalny charakter w skali europejskiej. Podczas wcześniejszych startów w tego typu zawodach zdarzyło mi się przekraczać granicę państwową jedynie w lipcu 2006 roku na słowacko-polskim maratonie Około Vysokich Tatier. Natomiast spośród innych znanych mi imprez Starego Kontynentu podobny trans-graniczny rys ma tylko trasa pirenejskiego maratonu Quebrantahuesos. Aczkolwiek i ona  ogranicza się do terytoriów tylko dwóch krajów tzn. Hiszpanii i Francji. Co innego ultra-maratony takie jak wspominany przez mnie: Race Across the Alps czy lipcowy Le Tour du Mont Blanc, które ze względu na znacznie większy dystans mogą sobie łatwiej pozwolić na wizytę w aż trzech sąsiadujących z sobą państwach.

Natomiast jeśli chodzi o skalę trudności Dreilander Giro nie wyróżnia się spośród najbardziej prestiżowych imprez z kategorii Gran Fondo. Na tle tuzina przejechanych przeze mnie dotąd wyścigów tak pod względem dystansu jak i profilu musiałbym go zaliczyć do grona łatwiejszych. Niemniej zawsze wybierałem sobie imprezy możliwie najtrudniejsze, więc ma on pozycję niską, acz w doborowym gronie.  W „menu” przygotowanym przez organizatorów z Nauders znajdują się dwie opcje trasy. Dłuższa o długości 168 kilometrów, zawiera trzy zasadnicze podjazdy tzn. Stelvio, Fuorn (niem. Ofen) oraz Norbertshohe o łącznym przewyższeniu 3300 metrów. Ze względu na główny punktu swego programu ochrzczono ją z niemiecka Stilfserjoch. Wersja krótsza liczy sobie 134 kilometrów o łącznej amplitudzie 2020 metrów, gdyż od północy omija przełęcz Stelvio. Zamiast tego przemierza jednak całą dolinę Mustair czyli oferuje pełny podjazd pod przełęcz Fuorn z początkiem w Glorenzy. Bez żadnych wahań wybraliśmy dłuższą wersję trasy, jako że z wyżej opisanych względów była ona jak najbardziej w zasięgu naszych możliwości. Dlatego też w przeddzień wyścigu „na odprawie” otrzymaliśmy białe numery startowe: ja 2176, zaś Darek znacznie niższy 704. Niemniej nie miało to najmniejszego znaczenia dla naszych pozycji startowych. Owszem faworyci wyścigu jak zawsze mieli zapewnione pozycje w pierwszych rzędach wielkiego peletonu. Niemniej za nimi nie było podziału na sektory, więc pozostali uczestnicy zajęli miejsca na starcie wedle kolejności przybycia w rejon startu, aczkolwiek bliżej czoła kilkutysięcznego mrowiska można się  było nieco przepchać.

Wobec bardzo wczesnej pory na starcie było rześko, ale bynajmniej nie zimno tzn. 13 stopni Celsjusza. Niemniej niebo mimo wcześniejszych optymistycznych prognoz było jeszcze zachmurzone. Ubrałem się w krótkie spodenki, nogawki ¾, dwie koszulki z krótkimi rękawami, wiatrówkę i rękawki – strój w sam raz na start, lecz z biegiem czasu część tej odzieży przestała mi być przydatna i niepotrzebnie wiozłem ją na sobie, zamiast to i owo schować do kieszeni. Stanąłem mniej więcej w środku peletonu, więc na przekroczenie linii startu po strzale startera czekałem dobrą minutę. Zaraz po przejechaniu pod bramą startową należało skręcić w lewo na drogę nr 180 i przeciskać się do przodu na długiej prostej prowadzącej ku Reschenpass (1504 m. n.p.m.). Od startu do włoskiej granicy było ledwie 4,5 kilometra, lecz po wjechaniu do Italii jeszcze przez kilka minut trzeba było jechać po delikatnie wznoszącym się terenie. Ogółem na pierwszych siedmiu kilometrach do pierwszej włoskiej wsi o nazwie Resia musieliśmy pokonać 178 metrów przewyższenia. Z kolei kolejne siedem kilometrów prowadziło po płaskowyżu, wzdłuż sztucznego jeziora o tej samej co wieś nazwie. Minęliśmy wioskę Curon Venosta, zatopiony kościół i serię krótkich galerii na południowo-wschodnim brzegu Lago di Resia. Chwilę później przemknęliśmy przez San Valentino alla Muta i zostawiwszy za plecami kolejne jeziorko Lago di Muta tj. po przejechaniu 19 kilometrów rozpoczęliśmy na dobre szybki zjazd ku dolinie Venosta.

Niestety w moim przypadku tradycji stało się tu zadość. Zazwyczaj na pierwszym zjeździe w trakcie tego typu wyścigu czuję się niepewnie. Jadę bojaźliwie i popełniam błędy techniczne. Cóż, niczym Pan Zagłoba nie lubię tłoku w tego rodzaju sytuacjach. Później bywa już znacznie lepiej tzn. z biegiem kilometrów rozgrzany przebiegiem rywalizacji przy rozrzedzonej stawce uczestników potrafię lepiej oszacować ryzyko i wybierać właściwy tor jazdy. Tymczasem w porannym tłoku gdy ludzkie torpedy co chwilę wyskakują mi zza placów dbam tylko o to by bezpiecznie zjechać na sam dół. Tym razem rozpędziłem się tylko do prędkości 67 km/h i miałem wrażenie, że „biorą mnie” wszyscy, chciałoby się rzec: dzieci, starcy i kobiety. Zjazd nie był stromy, liczył sobie niespełna 10 kilometrów o średnim nachyleniu 5,4 %. Niemniej niemal na całej swej długości prowadził szeroką szosą z długimi prostymi i łagodnymi wirażami, więc można się było mocno rozpędzić i zarazem umiejętnie składając się w zakrętach niewiele stracić z nabranej prędkości. Moje obawy na tym zjeździe potęgowane były jeszcze dźwiękami dochodzącymi z tylnego koła. Po tygodniach spokoju odezwał się irytujący efekt uboczny usterki w moim kole Mavic Aksium. Na ile pojąłem fachowe wywody Czarka Fabijańskiego (szefa serwisu z MT Bike w Gdyni) wewnątrz piasty ułamały się wypustki od zapadki, która przez to nie trzymała się  prawidłowo i gdy na zjeździe nie pedałowałem klinowała się między piastą a korpusem bębna wydając z siebie ów donośny zgrzyt. Z głównej drogi czyli „krajówki” SS-40 zjechaliśmy za miasteczkiem Malles Venosta (1051 m. n.p.m.) na dwukilometrową lokalną dróżkę prowadzącą ku Glorenzy (908 m. n.p.m.), gdzie przez starą bramę wpadliśmy na „kocie łby” tamtejszej starówki.

Potem czekało nas jeszcze siedem kilometrów po lekko pofałdowanym terenie na lokalnej drodze biegnącej równolegle do Adygi tj. rzeki, która za włoskich rządów dała nazwę całemu temu regionowi. Na końcu tego docinka ostry zakręt w prawo wprowadzał nas na prowadzącą ku Lombardii drogę krajową SS-38. Bramą do tej krainy jest najwyższa z włoskich przełęczy drogowych czyli Stelvio (2758 metrów n.p.m.). Prawdziwa legenda tak w historii światowego kolarstwa jak i arcydzieło w dziedzinie drogowej architektury. Oryginalna droga przez tą niebotyczną przełęcz została wytyczona już w latach 1822-1825 za sprawą cesarza Ferdynanda I Habsburga, który w owym czasie rządził również Lombardią i zażyczył sobie krótszej dotąd istniejących drogi z Tyrolu do Mediolanu. Zlecenie na zaprojektowanie i wybudowanie drogi, która połączy tyrolską Val Venosta i lombardzką Valtellinę otrzymał Carlo Donegani, inżynier rodem z Brescii, który wcześniej wykonał już podobną robotę na przełęczy Spluga. Minęły niespełna cztery dekady i Włosi pod przywództwem Giuseppe Garibaldiego zjednoczyli swe ziemie. Tym samym teren po południowo-zachodniej stronie tej przełęczy przeszedł pod panowanie Króla Włoch. Co więcej po zakończeniu I Wojny Światowej Italia przejęła również rządy nad rdzennie „niemieckim” Południowym Tyrolem i Stelvio vel Stilfserjoch znów przybrała postać granicy wewnętrznej, lecz tym razem między włoskimi regionami.

Na karty kolarskiej historii Passo dello Stelvio trafiła dopiero kilka lat po II Wojnie Światowej. Dokładnie 1 czerwca 1953 roku na przedostatnim etapie 36. Giro d’Italia. Po odcinku do Bolzano wszystko wskazywało na to, iż wyścig ten podobnie jak w 1950 roku wygra Szwajcar Hugo Koblet. Tymczasem włoski „mistrz nad mistrzami” Fausto Coppi zgubił Helweta po tyrolskiej stronie Stelvio i dotarł do mety w Bormio z przewagą niemal trzech i pół minuty, dzięki czemu po raz piąty i ostatni wygrał wyścig Dookoła Włoch. W późniejszych latach Stelvio zagościło na trasie Giro tylko siedmiokrotnie. Zazwyczaj wspinano się od dobrze mi znanej północno-wschodniej strony. W 1961 roku zwyciężył tu jak i na dole w Bormio słynny „Anioł Gór” czyli Charly Gaul. Jednak ten sukces dał Luksemburczykowi tylko czwarte miejsce w „generalce”, zaś wyścig wygrał Włoch Arnaldo Pambianco. Cztery lata później przełęcz jedyny raz była forsowana od południowego-zachodu, lecz ze względu na lawinę wspinaczkę zakończono na poziomie 1908 metrów n.p.m., zaś wygrał Włoch Graziano Battistini, drugi kolarz Tour de France 1960. W latach siedemdziesiątych na Stelvio dwukrotnie wyznaczono etapowe finisze, w tym raz metę całego wyścigu! W 1972 roku Hiszpan Jose Manuel Fuente nieznacznie wyprzedził Baska Francisco Galdosa, lecz przede wszystkim zdystansował prowadzącego Eddy Merckx’a o ponad dwie minuty. Trzy lata później kończące się na Stelvio Giro d’Italia zdominowali dwaj kolarze.  Wspomniany już Galdos odniósł „pyrrusowe zwycięstwo” tzn. wygrał ów ostatni etap, lecz nie zdołał zgubić niespodziewanego lidera czyli Włocha Fausto Bertoglio i przegrał cały wyścig o skromne 41 sekund.

W ostatnich trzech dekadach Stelvio pojawiło się szlaku Giro tylko trzykrotnie i za każdym razem z dala od etapowej mety, którą wyznaczano w Sondrio (rok 1980), w Aprice (1994) i Livigno (2005). W 1980 roku zjazd i długi płaski odcinek do mety nie okazał się przeszkodą dla Francuza Bernarda Hinault, który z pomocą swego rodaka i kolegi z drużyny Jean’a-Rene Bernaudeau zadał nokautujący cios prowadzącemu w wyścigu Włochowi Wladimirowi Panizzy. Obecny dyrektor sportowy ekipy Europcar wygrał premię górską i etap, zaś sławny „Borsuk” zapewnił sobie pierwsze ze swych trzech generalnych zwycięstw w Giro. W 1994 roku na Stelvio pierwszy wjechał Włoch Franco Vona, lecz po kolejnych wspinaczkach, pod Mortirolo i San Cristina bohaterem dnia został młodziutki Marco Pantani. Natomiast w 2005 roku premię „Cima Coppi” wygrał Wenezuelczyk Jose Rujano, etap padł łupem Kolumbijczyka Ivana Parry, lecz wydarzeniem dnia był wielki kryzys głównego faworyta wyścigu czyli Ivana Basso, który do Livigno dojechał ostatkiem sił ze stratą 42 minut. W przyszłym roku na Stelvio powinno być znacznie ciekawiej. Na przełęczy po raz trzeci wyznaczono metę etapu i to przedostatniego, więc mogą się tu rozstrzygnąć losy zwycięstwa w 85. Giro d’Italia. Tym razem sceną owej batalii będzie jednak ciut łatwiejsza lombardzka strona tej przełęczy. W 2010 roku przetestowały ją panie uczestniczące w 21. Giro Donne, zaś najszybciej wspinała się Amerykanka Mara Abbott, która dzięki zwycięstwom w Livigno i na Stelvio wygrała ten wyścig.

Tyrolskie oblicze włoskiego Olbrzyma miałem okazję poznać przed laty. Ba, była to jedna z pierwszych gór (dokładnie trzecia po Pillerhohe i Kaunertal), którą dane mi było zdobyć w trakcie swej pierwszej alpejskiej wyprawy z lipca 2003 roku. Trzy lata później powtórzyłem ten wyczyn w towarzystwie m.in. Darka, więc również dla mego kolegi wjazd na Stelvio był „powtórką z rozrywki”. Do Prato allo Stelvio (na 37 kilometrze) dojechałem w czasie 55 minut. Pomny dawnych doświadczeń wiedziałem, że około 24-kilometrowa wspinaczka pod Stilfserjoch zajmie mi najbliższe dwie godziny. Po wjeździe na drogę SS-38 czekało nas „na dzień dobry” kilkaset metrów niemal płaskiego terenu, a dalej już sam podjazd, stopniowo rozkręcający się. Na pierwszych kilometrach minęliśmy kolorowe stoisko miejscowego rzemieślnika. Wśród jego dzieł najbardziej przykuwały wzrok wysokie na trzy metry indiańskie totemy. Po przejechaniu 3,7 kilometra przeskoczyliśmy na lewy brzeg potoku w miejscu zwanym Ponte Stelvio, zaś po przebyciu 5,9 kilometra wjechaliśmy do wioski Gomagoi, gdzie minęliśmy odchodzącą w lewo drogę ku wiosce Solda. Przejechawszy 7,1 kilometra schowaliśmy się pod dachem około 300-metrowej galerii. Dopiero w tej okolicy stromizna stała się bardziej odczuwalna, lecz wciąż jeszcze droga wiodła do góry po długich prostych odcinkach. To miało się zmienić dopiero po przejechaniu 9,8 kilometra czyli po wyjechaniu z wioski Trafoi i minięciu hotelu o stosownej dla tego miejsca nazwie „Bellavista”. To tu na wysokości około 1540 metrów n.p.m. zaczęło się odliczanie serpentyn. Niech się schowa L’Alpe d’Huez i jego słynne 21 wiraży. Po tyrolskiej stronie Stelvio tego typu zakrętów jest aż 48, zaś po lombardzkiej „tylko” 36.

Z tego miejsca do przełęczy pozostało jeszcze 14 kilometrów i 1220 metrów przewyższenia czyli bardzo wymagający odcinek o średnim nachyleniu 8,6 %. Na trzynastym kilometrze pierwsza bardzo gęsta seria serpentyn. Tymczasem po przejechaniu 15,3 kilometra i dotarciu na wysokość około 2000 metrów n.p.m. powoli otwierał się przed nami bajeczny widok na Passo dello Stelvio i liczne serpentyny, które na ostatnich kilometrach miały nam ułatwić zdobycie tej przełęczy. Na zakręcie nr 24 cel naszej wspinaczki mieliśmy już „na widelcu”, lecz do szczytu pozostawało jeszcze niemal siedem kilometrów. W zasadzie na całej długości podjazdu zyskiwałem pozycje. Oczywiście nie stać mnie było na żadne szarże, musiałem jechać ostrożnie i dbać o to by nie przeliczyć się z własnymi siłami. Jak to zwykle bywa uwagę skupiłem na osobie jednego z konkurentów jadących w podobnym do mojego tempie i tak wedle odległości od starszego jegomościa w koszulce z napisem Otztal oceniałem swoją jazdę. Po przejechaniu 17,4 kilometra na zakręcie nr 22 minęliśmy zjazd ku górskiemu hotelowi Franzenshohe. Tymczasem na ostatnich kilometrach firmy współpracujące z organizatorami wyścigu przygotowały sobie kilka foto-punktów, gdzie nasz wysiłek mógł zostać uchwycony w kadrze przez fotografów z „Sportograf” czy „First Foto Factory”. Zgodnie z oczekiwaniami wjechałem na Stelvio w czasie poniżej dwóch godzin. Pokonanie 24,9 kilometra od zakrętu w Prato allo Stelvio zajęło mi 1 godzinę i 56 minut. Na szczycie było 13 stopni Celsjusza i jak zwykle dość gwarno. Nie brakowało stoisk z ciepłą odzieżą, w tym ze stricte kolarskimi ciuchami.

Miałem za sobą 62 kilometry wyścigu, lecz zarazem przeszło 2000 metrów przewyższenia czyli dobrze ponad połowę z ogólnej skali trudności tej imprezy. Teraz czekał mnie blisko 17-kilometrowy zjazd do Santa Maria in Val Mustair, którego większą część zdążyłem sobie obejrzeć podczas sobotniej wycieczki na przełęcz Umbrail. Najpierw kręte 3,2 kilometra z 10 wirażami do poziomu 2490 metrów n.p.m. przy skręcie ku Giogo di Santa Maria. Potem mały przerywnik do pokonania z rozpędu czyli 200-metrowy hopek do samej granicy szwajcarskiej. Dalej zaś znane mi z dnia wczorajszego 13,4 kilometra z Umbrail ku dolinie Mustair. Najpierw kręte cztery kilometry do Alp Muraunza. Niespełna dwa kilometry później po przeskoczeniu na lewy brzeg potoku Muranzina wjechałem na odcinek, którego szczerze się obawiałem. Jakim cudem Coppi, Bartali, Magni i kolarze jeszcze starszej daty mogli sobie sprawnie radzić, czy nawet atakować ze zjazdu na takiej nawierzchni? Półtorakilometrowy odcinek szutru niemal mnie sparaliżował. Zwolniłem nawet do 20-30 km/h, momentami asekurancko wypinając jedną nogę z pedału. Do tego usztywniłem się na tyle, iż w prawym udzie chwycił mnie lekki skurcz. Odetchnąłem z ulgą jak tylko opuściłem podstępny odcinek „białej drogi”. Oczywiście i na tym zjeździe poniosłem pewne straty. Mogłem tylko pozazdrościć mijającym mnie asom „downhillu” jakości sprzętu oraz techniki jazdy. Dopiero na dole poczułem się jakoś raźniej gdy dopędził mnie gość, w którego rowerze piasta wydawała skowyt jeszcze bardziej doniosły niż wydobywający się z mojego tylnego koła. Na ostatniej prostej rozpędziłem się do 58 km/h nie chcąc zaczynać podjazdu pod Fuorn w samotności.

Na końcu zjazdu skręciliśmy w lewo czyli na zachód w ten sposób łącząc się z trasą przemierzaną przez uczestników wyścigu spod szyldu Munstertal. Od razu czekał nas podjazd pod przełęcz, którą Retowie nazywają Pass dal Fuorn (2149 m. n.p.m.), zaś mieszkający po drugiej stronie „Niemcy” znają jako Ofenpass. Leży ona na „Kresach Wschodnich” Szwajcarskiej Konfederacji i zapewne z tego powodu jak dotąd ani razu nie została wykorzystana przez organizatorów Tour de Suisse! Pojawiła się za to dwukrotnie na trasie Giro d’Italia. W 1972 roku na krótkim etapie z Livigno do Passo dello Stelvio. Przejechano wówczas tylko końcówkę jej zachodniej strony, zaś premię górską wygrał Szwajcar Joseph Fuchs. Od naszej wschodniej strony i to w pełnym wymiarze przebyto ją w 1995 roku na etapie do Lenzerheide-Valbella. Premię górską jak i sam etap wygrał Włoch Mariano Piccoli, który na tym wyścigu wygrał klasyfikację górską, zaś kilka miesięcy później również dwa etapy Tour de Pologne do Zakopanego i Warszawy. W dolinie było 20 stopni Celsjusza, więc powinienem był zdjąć wiatrówkę, czego nie uczyniłem niepotrzebnie przegrzewając się w dalszej części wyścigu. Na początku mieliśmy do pokonania stosunkowo łatwe dwa kilometry do wioski Valchava. Potem podobnej długości, lecz znacznie trudniejszy odcinek przed osadą Furom i znów względny odpoczynek na niespełna 4-kilometrowym odcinku między wioskami Fuldera i Tschierv. W tym czasie załapałem się do m/w 8-osobowej grupki, w której tempo było mocne, acz rwane.

Nasz oddział rozpadł się gdy tylko zaczęliśmy ostatni, zdecydowanie najtrudniejszy fragment podjazdu. Podjazd od Santa Maria ma długość 13,7 kilometra przy średnim nachyleniu 5,65 %, lecz ostatnie pięć kilometrów wzniesienia stanowi niczego sobie wyzwanie. Ten końcowy fragment podjazdu ma średnie nachylenie 8,7 % przy maximum kilkakrotnie sięgającym 12 %. Zmagając się z własną słabością od czasu do czasu mijałem cierpiących znacznie bardziej outsiderów uczestniczących wyścigu Medio Fondo. Pokonanie całego wzniesienia zajęło mi prawie 58 minut. Rzecz jasna mimo narastającego zmęczenia poszło mi sprawniej niż na Stelvio. Olbrzyma przejechałem ze średnią prędkością 12,9 km/h, zaś tą przełęcz w tempie 14,3 km/h. Gdy dotarłem na przełęcz miałem już za sobą 4 godziny i 16 minut wyścigu. Postanowiłem przekąsić co nieco tj. skorzystać z menu przygotowanego w tym miejscu bufetu. Na ten stacjonarny posiłek poświęciłem jakieś półtorej minuty. Byłem już za półmetkiem wyścigu i dwa największe wyzwania miałem też za sobą. Wydawało mi się, że dalej wszystko pójdzie jak z płatka. Pozornie czekał mnie teraz blisko 22-kilometrowy zjazd do Zernez (1472 m. n.p.m.) w Dolnej Engadynie. Najważniejsze było zjechanie do tego miasteczka w jakiejś grupce. Dalej czekał nas bowiem 45-kilometrowy odcinek ku austriackiej granicy, najpierw po płaskim, zaś następnie lekko w dół. Samotna jazda w takim terenie byłaby taktycznym samobójstwem.

Zjazd z Ofenpass do Zernez trudno było jednak nazwać swobodnym lotem ku dolinie. Na miano szybkiego zjazdu zasługiwały tylko pierwsze dwa kilometry. Potem było znacznie łagodniej, zaś po przebyciu niespełna 10 kilometrów i zjechaniu do Punt de la Drossa (1717 m. n.p.m.) droga prowadząca na zachód zaczęła się ponownie wznosić. Zamiast zjazdu czekał mnie teraz liczący 5,1 kilometra i stosunkowo łatwy podjazd pod Ova Spin (1880 m. n.p.m.) o średnim nachyleniu 3,4 %, lecz na ostatnim kilometrze sięgający niemal 9 %. Załapałem się tu, czy też raczej „złowiono mnie” do kilkunastoosobowej grupki, która łagodną część owej górki pokonywała ze średnią prędkością około 22 km/h. Niestety ponownie zaczęły mnie chwytać skurcze i aby jakoś przetrwać ten kryzys w ruchu musiałem wrzucić lżejsze przełożenie i niestety pożegnać się z większością towarzystwa. Po kwadransie ten mini-podjazd miałem za sobą i pozostało mi jeszcze siedem kilometrów drugiej części zjazdu. Na nim też straciłem kilka pozycji, ale ostatecznie udało mi się zjechać do Zernez (114 km) w kilkuosobowej kompanii. W dolinie pomniejsze grupki zaczęły się łączyć i tak już po kilku kilometrach spędzonych na szlaku z Zernez do Susch (120 km), gdzie zaczyna się południowy podjazd pod znana z TdS przełęcz Fluela, jechałem w co najmniej 30-osobowym peletoniku. Jako, że nie czułem się najlepiej miałem nadzieję przetrwać w tej grupie długi odcinek prowadzący doliną Innu do samej Martiny. Chciałem w ten sposób zaoszczędzić nieco sił przed finałowym podjazdem pod Norbertshohe.

Grupa jechała ze średnią prędkością niespełna 40 km/h, lecz nie czułem się w niej komfortowo. W zasadzie walczyłem o przetrwanie. Być może moje wysiłki by się powiodły gdyby nie drogowe pułapki. W dwóch miejscach na odcinku stu-dwustu metrów zerwano asfalt i gotowano się do remontu nawierzchni. Widząc przed sobą tego typu szutrowo-kamienistą niespodziankę zwalnialiśmy, przy czym jedni mniej, inni bardziej i po drugiej takiej przeszkodzie gdzieś nieopodal Giarsun (127 km) straciłem kontakt z moim „pociągiem”. Zostałem sam na polu walki, zaś do Martiny miałem przeszło 30 kilometrów. Na domiar złego przez cały czas wiał mocny przeciwny wiatr ze wschodu. Nieco łatwiej zrobiło się między 130 a 138 kilometrem czyli na łagodnym zjeździe podczas, którego zjechałem z poziomu 1490 na 1240 metrów n.p.m. Jednak na dojeździe do Scuol (140,5 km) znów czekało mnie nieco wspinaczki, co na tym etapie wyścigu, przy niekorzystnym wietrze i temperaturze sięgającej już 32 stopni delikatnie mówiąc nie należało do przyjemności. W dalszej części trasy dogoniłem paru ludzi z trasy Medio Fondo, ale byłem już tak ujechany, że na lekkim zjeździe jeden z nich bez trudu mnie urwał. Moje męki skończyły się 10, może 15 kilometrów przed końcem doliny gdy złapała mnie kolejna grupka rywali. Tym razem nie puściłem już koła i w około 20-osobowym oddziale dojechałem do Martiny (159 km). Przejechanie odcinka z Zernez do Martiny zajęło mi w sumie 1 godzinę i 15 minut przy średniej prędkości 37 km/h.

Po zakręcie w prawo przejechałem mostek nad Innem i tym sposobem po około sześciu godzinach we Włoszech i Szwajcarii wróciłem do Austrii, gdzie o poranku zaczęła się ta przygoda. Z granicznego mostu pozostało nam jeszcze do mety 7,6 kilometra, z czego 5,9 kilometra podjazdu pod Norbertshohe (1405 m. n.p.m.) o średnim nachyleniu 6,4 % oraz końcowe 1700 metrów zjazdu do mety w Nauders na ulicy Muhlenweg. Podjazd okazał się dość wymagający i kręty tj. z 11 wirażami. Pierwsza połowa wzniesienia trzymała na poziomie około 7 %. Zostawiłem za sobą niemal wszystkich rywali z mojej grupki, zaś w samej końcówce wzniesienia złapałem jeszcze kilka osób, które musiały mi odjechać jeszcze na terenie Dolnej Engadyny. Niemal na samym szczycie złapałem i minąłem gościa koszulce Team Leopard. Przejechanie tego podjazdu zajęło mi niespełna 25 minut przy średniej prędkości 14,3 km/h. Na krótkim zjeździe straciłem jedną pozycję, ale nie dałem się złapać sympatykowi Wielkich Kotów z Luksemburga. Pod koniec zjazdu nie dojeżdżając do Reschen Strasse należało skręcić pod kątem 90 stopni w boczną uliczkę, przejechać pod wiaduktem i wpaść na metę wyznaczoną pod dmuchaną, zieloną bramą z napisem Fohrenburger. Gdy zatrzymałem się za metą licznik pokazał mi czas jazdy 6 godzin i 34 minuty i 46 sekund oraz przejechany dystans 166,5 kilometra czyli jakieś półtora kilometra mniej niż podali organizatorzy na stronie wyścigu. Jestem jednak skłonny uwierzyć, że to oni mieli rację. Dodając z lekka opóźniony start i postój na Pass dal Fuorn oficjalny czas był nieco gorszy tzn. 6 godzin 36 minut i 53 sekundy przy średniej prędkości 25,397 km/h.  To wystarczyło do zajęcia 377 pozycji w gronie 2107 mężczyzn, którzy pokonali trasę Gran Fondo. Co ciekawe licznik mi pokazał nieco wyższe od zapowiadanego łączne przewyższenie czyli 3480 metrów

Wyścig wygrał triumfator deszczowego Kaunertaler Gletscherkaiser czyli 30-letni Austriak Klaus Steinkeller, który tym razem dołożył mi przeszło półtorej godziny uzyskując czas 5 godzin 5 minut i 38 sekund. Tuż za nim z czasem 5 godzin i 6 minut finiszował jego rodak Armin Neurauter. Dłuższą trasę przejechały też 132 kobiety, z których najszybsza okazała się Szwajcarka Petra Schwegler. Na pokonanie 168 kilometrów potrzebowała ona tylko 6 godzin 16 minut i 20 sekund. Czas lepszy od mojego uzyskały jeszcze cztery panie, w tym finiszująca na czwartym miejscu Niemka Michaela Mattheis, która trzy dni wcześniej wygrała wśród kobiet wspinaczkę w Kaunertal. Dość niespodziewanie trasa Gran Fondo okazała się być znacznie popularniejsza od krótszej i łatwiejszej Medio. Do mety w Nauders dotarło w sumie 2760 uczestników tych zawodów, z czego 2239 osób przejechało wyścig w wersji „Stilfserjoch”, zaś tylko 521 w opcji „Munstertal”. W łącznej klasyfikacji pucharowej obejmującej wyniki czwartkowego Kaunertaler Gletscherkaiser i niedzielnego Dreilander Giro zająłem 45 miejsce pośród 130 sklasyfikowanych osób. Po krótkim odpoczynku zdałem chipa, zatrzymawszy na pamiątkę swój numer startowy i odebrałem należną mi za ukończeniu wyścigu okolicznościową czerwon-białą koszulkę z napisem Dreilander Giro. Następnie zjadłem i wypiłem małe co-nieco w stojącym obok mety wielkim białym namiocie, po czym przejechałem się do samochodu, schowałem rower, ubrałem wygodniejsze buty i podjechałem autem w pobliże mety wyścigu. Dopiero wtedy stanąłem wśród kibiców w bezpośrednim sąsiedztwie finiszowej „kreski” czekając na przyjazd Darka.

Z braku treningów mój kolega był daleki od swej formy z sezonu 2006 czy nawet 2009 roku, ale sądziłem że wyrobi się w czasie poniżej 8 godzin. Musiałem się jednak uzbroić w nieco większą cierpliwość. Dario spędził na trasie 8 godzin 12 minut i 52 sekundy. Niemniej biorąc pod wagą braki w przygotowaniach i przede wszystkim wszystkie przygody, które spotkały go na trasie Dreilandera jego wyczyn i tak zasługiwał na spore uznanie. Los płatał mu jednego figla za drugim i rzucał kłody pod nogi niemal na każdym etapie zawodów. Najpierw na płaskowyżu koło Lago di Resia poluzowało mu się jedno z kółeczek w nowej przerzutce Campagnolo, więc czekał 11 minut obok drogi aż zatrzymał się kierowca jednego z samochodów i pożyczył mu imbus do naprawienia usterki. W tym czasie przed nosem przejechali mu wszyscy uczestnicy wyścigu. Gdy na początku podjazdu pod Stelvio złapał ogon wielkiego peletonu obsunął mu się magnes do pomiaru kadencji i niepokojąco stukał tak, iż Darek podejrzewał nawet defekt osi w korbie. Z kolei na zjeździe z tej przełęczy współpracy odmówiła mu chwilowo klamkomanetka odpowiedzialna za obsługę przedniej przerzutki, więc ku dolinie Mustair sunął bez pedałowania, bo na małej tarczy. Do tego na ostatniej prostej przed Santa Maria in Val Mustair przebił dętkę w tylnym kole i niemal kwadrans spędził na wymianie ogumienia, o co nie było łatwo w sytuacji gdy po długim zjeździe obręcz tego koła rozgrzała się na tyle, iż chwycić je można było jedynie zimowymi rękawiczkami. W końcu na dokładkę na początku podjazdu pod Norbertshohe pękła mu szprycha w feralnym tylnym kole, więc już tylko siłą woli dobrnął do mety na 1331 pozycji w naszej kategorii, co dało mu 113 miejsce w pucharowej rywalizacji. Bez tych wszystkich „przygód” mógł się pokusić o czas w granicach 7 godzin i 30-40 minut.

Do Prutz wróciliśmy około szesnastej. W drodze powrotnej ustaliliśmy, że z powrotem do Trójmiasta nie będziemy czekać do poniedziałkowego poranka. Zamiast tego wyruszymy około drugiej-trzeciej w nocy dzięki czemu w domu czy też w pracy (Darek miał do załatwienia kilka spraw zawodowych) będziemy w popołudnie, a nie późnym wieczorem. Zanim jednak udaliśmy na krótką drzemkę przed podróżą uregulowaliśmy nasz rachunek u Pana Sailera. Następnie około 18:30 poszliśmy na spacer by poznać miasteczko, goszczące nas przez dobry tydzień, którego nie mieliśmy okazji dobrze poznać z powodu codziennych wyjazdów. Zgodnie z nakazem nowej świeckiej tradycji, która narodziła się przed rokiem w Zell am See naszą przechadzkę zakończyliśmy na kolacji w miejscowej restauracji. Padło na położoną po drugiej stronie Innu pizzerii Felsenburg, do której jak przystało na Tyrol mieliśmy pod górkę i to całkiem sztywną. Niemniej zaserwowane nam pizze i mrożone herbaty warte były tego ostatniego podejścia. Podobnie jak widok na okoliczne góry w wieczornym letnim słońcu. Mimo kłopotów z pogodą mogliśmy być zadowoleni z efektów tej wyprawy. Poznaliśmy kilkanaście nowych podjazdów, w tym należący do najtrudniejszych w kolarskim światku Rettenbachferner. Poza tym na przekór aurze, problemom ze sprzętem i niedostatkom kondycji przetrwaliśmy oba wyścigi, o co szczególnie Darek musiał ciężko zawalczyć sięgając do granic swej fizycznej i psychicznej wytrzymałości. Jeśli o mnie chodzi to w ciągu ośmiu dni przejechałem 540 kilometrów z łącznym przewyższeniem blisko 15.700 metrów.

Napisany w 2005-12 Gran Fondo | Możliwość komentowania Dreilander Giro została wyłączona

Umbrail

Autor: admin o 25. czerwca 2011

Jeszcze dwa-trzy lata temu podczas tego rodzaju wyprawy jeździłbym po górach od poniedziałku do piątku, zaś w sobotę odpoczywał przed niedzielnym wyścigiem. Z czasem jednak uznałem, iż ważniejsza od miejsca zajętego na sportowych zawodach jest możliwość poznania kolejnej góry. W końcu ile mógłbym zyskać pozwalając sobie na tą 24-godzinną regenerację? Przypuszczam, że w najlepszym razie kilkanaście minut czyli jakieś kilkadziesiąt pozycji w klasyfikacji tego rodzaju maratońskiej imprezy. Tak czy owak  finiszowałbym bliżej niż dalej tzn. w górnej części tabelki, lecz pomimo najszczerszych chęci w „bezpiecznej odległości” od szerokiej czołówki zawodów. Jednym słowem przestało mieć dla mnie znaczenie to czy w peletonie liczącym tysiące kolarzy zajmę miejsce w trzeciej czy czwartej setce. O taki szczegół nie warto kruszyć kopii, lepiej poznać coś nowego, zobaczyć coś pięknego, nawet za cenę mniejszej świeżości na starcie docelowej imprezy. Dlatego też przed rokiem na dzień przed Marcialonga Cycling pojechałem do Levico Terme aby „zbadać” podjazd do Vetriolo, zaś w tym roku namówiłem Darka na wycieczkę do szwajcarskiej doliny Mustair aby z właściwej strony poznać trzecie i najmniej znane oblicze przełęczy Stelvio. Obaj mieliśmy już okazję przemknąć przez te okolice w lipcu 2006 roku. Wtedy to na około 70-kilometrowej rundzie ze startem i metą w Prato allo Stelvio podjechaliśmy najwyższą z włoskich przełęczy od strony południowo-tyrolskiej, zaś następnie zamknęliśmy ową pętlę zjazdem przez wschodnie kresy Szwajcarii.

Ze względów finansowych postanowiłem, że nasz samochodowy dojazd zakończymy po włoskiej stronie granicy, we wiosce Taufers (wł. Tubre) położonej na wysokości 1240 metrów n.p.m. Leży ona samym początku doliny Mustair biegnącej na zachód w kierunku przełęczy Fuorn. Droga z Prutz do Taufers wiodła przez Nauders, przełęcz Reschen (wł. Resia) i urocze miasteczko Glurns alias Glorenza, dzięki czemu mogliśmy się nie tylko przyjrzeć się pierwszym kilometrom niedzielnego wyścigu, ale i zmierzyć czas dojazdu na start tej imprezy i co najważniejsze w samym Nauders załatwić wszystkie formalności przedstartowe. Z naszej bazy wyjechaliśmy około dziesiątej. Dojazd do Nauders zajął nam około 30 minut, najpierw szybka jazda na płaskim odcinku do Kajetanbrucke, potem odrobina pojazdu wąską i krętą szosą w kierunku włoskiej granicy. Na odbiór pakietu startowego trzeba było czekać w niemałej kolejce, gdyż wszystkich uczestników wyścigu podzielono alfabetycznie na zaledwie trzy grupy tzn. A-H, I-P oraz R-Z. Organizatorzy nie szafowali prezentami. Poza oczywistym w takich paczkach numerem startowym najcenniejszym nabytkiem był czerwcowy numer niemieckiego miesięcznika „Tour” ze sporym artykułem na temat niedzielnych zawodów. Dodam, że dwa dni wcześniej przy okazji startu w Kaunertaler Gletscherkaiser trafił nam się majowy numer tego samego czasopisma. Pozostało mi żałować, że w czasach licealnych niezbyt przykładałem się do nauki języka Goethego.

Tymczasem gdy kręciliśmy się po uliczkach i polanie zaadaptowanych na miasteczko startowe do mety swojego ultra-maratonu docierali kolejni bohaterowie z morderczego szlaku Race Across the Alps. Trzydziestu ośmiu śmiałków płci obojga wystartowało z Nauders na podbój Alp dzień wcześniej, w samo południe. Jak się miało okazać trasę o długości 533,5 kilometra, okraszoną tuzinem nierzadko wielkich wzniesień przetrwało dwadzieścia ośmioro spośród nich. Czterem osobom udało się to uczynić w czasie poniżej jednej doby. Natomiast zwycięzca jedenastej edycji tych niesamowitych zawodów Szwajcar Reto Schoch zdążył zafiniszować jeszcze przed naszym przyjazdem. Na pokonanie całego dystansu oraz podjazdów pod: Reschen od północy, Stelvio, Gavię, Aprikę, Mortirolo, raz jeszcze Aprikę, Berninę, Albulę, Fluelę, Fuorn, Stelvio (via Umbrail) i na deser Reschen od południowej strony potrzebował tylko 21 godzin i 26 minut! Przy tym czego musieli dokonać uczestnicy tej hardcorowej imprezy nasz niedzielny wyścig, nawet w swej dłuższej wersji, wyglądał na przejażdżkę po parkowej alejce. Zrobiwszy co mieliśmy do zrobienia udaliśmy się w dalszą drogę na południe. Po kilku kilometrach wjechaliśmy do Włoch, lecz jeszcze przed zjazdem do Glorenzy zatrzymaliśmy się na granicznym płaskowyżu by przyjrzeć się wystającej z tafli sztucznego jeziora wieży kościoła. Niegdyś górowała ona nad dachami domostw we wsi, której już nie ma. Ładne wrażenie zrobiła na nas również starówka w Glurns (Glorenzy), z wiekową i bardzo wąską bramą wjazdową oraz odcinkiem bruku, który miał nami wstrząsnąć nazajutrz. Niedługo potem odbiliśmy na zachód, opuszczając dolinę Venosta, aby jadąc szlakiem wyścigu Medio Fondo dotrzeć w bezpośrednie sąsiedztwo szwajcarskiej granicy.

Przejechaliśmy Tubre (1240 m. n.p.m.) i zaparkowaliśmy na końcu wsi. Ruszyłem w trasę jako pierwszy około 12:50. Darkowi się nie śpieszyło, tego dnia chciał jedynie zrobić sobie delikatną przejażdżkę w dolinie. Moim celem było zdobycie najwyższego ze szwajcarskich szosowych podjazdów. To był zresztą podstawowy powód, dla którego zdecydowałem się nie oszczędzać swych sił w przeddzień maratonu. We wcześniejszych latach udało mi się wdrapać na najwyższe wzniesienia Francji (Cime de la Bonette) i Włoch (Passo dello Stelvio), zdobyłem najwyższa drogową przełęcz Pirenejów (Port d’Envalira), zaś świeżo w nogach miałem wspinaczkę na dach Austrii czyli pod Oetztaler Gletscherstrasse z finałem na Rettenbachferner. Korzystając z okazji warto było dorzucić do tej kolekcji podjazd pod Umbrail (2501 m. n.p.m.), choćby nawet nie był on nigdy testowany na wyścigach profesjonalnej rangi. Wśród szwajcarskich wzniesień znanych kolarzom zawodowym miano „Jej wysokości” należy się przełęczy Nufenen (2478 m. n.p.m.), którą z najwyższym trudem przejechałem podczas Alpenbrevet Gold z sierpnia 2008 roku. Na początek czekało mnie kilka kilometrów w dolinie Mustair, gdzie trzy-czwarte ludności mówi językiem romansz. To czwarty z urzędowych języków Szwajcarii, występujący w kilku rejonach kantonu Graubunden (pl. Gryzonia). W ramach rodziny języków romańskich należy do grupy reto-romańskiej, będąc najbliżej spokrewniony z używanymi we Włoszech językami: friulijskim i ladyńskim.

Już 500 metrów po starcie przejechałem włosko-szwajcarską granicę. Pierwsze dwa kilometry prowadzące do Mustair (1247 m. n.p.m.) były niemal zupełnie płaskie. Przed wjazdem do wsi minąłem leżący po prawej stronie drogi konwent benedyktynów pod wezwaniem św. Jana. Romański kościół wybudowano już w 780 roku za sprawą biskupa z Chur, acz prawdopodobnie na polecenie przyszłego cesarza Karola Wielkiego. Nieopodal znajduje się również muzeum dokumentujące wielowiekowe dzieje tej ziemi. Następnie czekał mnie przejazd przez wąskie uliczki Mustair, wśród eleganckich domków zdobionych malunkami i kwiatami pomiędzy którymi rozwieszone były flagi gminne i kantonalne. Okazało się również, iż okolica ta może się pochwalić nie tylko bogatą historią, lecz również bohaterem jak najbardziej współczesnym. Pochodzi stąd Dario Cologna, mistrz olimpijski z Vancouver (IO-2010) w biegu narciarskim na 15 kilometrów stylem dowolnym. Wygrał on również w sezonach 2008/2009 i 2010/2011 klasyfikację generalną Pucharu Świata oraz cykl zawodów pod nazwą Tour de Ski. Na dystansie 5,4 kilometra z Tubre do Santa Maria in Val Mustair (1375 m. n.p.m.), gdzie na dobre zacząć miał się podjazd musiałem niejako na rozgrzewkę pokonać przeszło 130 metrów przewyższenia. Niemniej jedynym trudniejszym fragmentem tego dojazdu był kilometrowy odcinek, rozpoczynający się po przejechaniu 3700 metrów, na którym stromizna sięgała 9 %. Po przełknięciu tej przeszkody pozostało mi tylko 700 metrów na złapanie głębszego oddechu przed podjazdem. Trwająca dokładnie kwadrans rozgrzewka skończyła się na zakręcie w lewo, tuż za budynkiem tutejszej poczty.

Wzniesienie to z pozoru wygląda na ubogiego krewniaka właściwego „prawdziwego Stelvio”. Umbrail jest niższy, mniejszy i krótszy niż jego włoska sąsiadka w obu swych obliczach, ale pod jednym względem ją przewyższa. Legendarny czyli południowo-tyroski wariant tego podjazdu ma 24,3 km przy średniej 7,4 %, zaś lombardzki z początkiem w Bormio 21,5 km ze średnią 7,1 %. Natomiast po szwajcarskiej stronie trzeba się wspinać co prawda tylko przez 13,3 km, ale za to przy średnim nachyleniu rzędu aż 8,5 %. Jeśli zaś ktoś chciałby jeszcze dokończyć wjazd pod Stelvio to po dwustu metrach zjazdu do zbiegu dróg pozostałoby mu jeszcze pokonać odcinek 3,2 kilometra o średniej 8,4 %. Takie dane oznaczają jedno czyli brak miejsca na złapanie głębszego oddechu, a co za tym idzie konieczność precyzyjnego dawkowania sił własnych. Stromiznę dało się odczuć praktycznie od razu. Zgodnie z profilem pierwsze cztery kilometry miały mieć średnie nachylenie na poziomie 9,5 %. Najpierw stromy i prosty odcinek o długości 450 metrów oraz cztery wiraże na kolejnym kilometrze. Nieco wyżej prawdziwe zatrzęsienie serpentyn aż do połowy czwartego kilometra. Po przejechaniu 4,4 kilometra minąłem na jednym z wiraży Gasthaus Alpenrose w miejscu zwanym Plattatschas. Mimo stromizny byłem w stanie przez cały ten czas jechać na przełożeniu 39 x 24, gdzieniegdzie nieco przepychając. Obok mnie w obie strony śmigało wielu motocyklistów, zaś liczni kolarze mijali raczej tylko z naprzeciwka. Pierwsze 5,9 kilometra miało średnie nachylenie 8,4 %. Na tym odcinku aż siedmiokrotnie stromizna poszybowała powyżej 10%, przy max. 15 % po przejechaniu 2,37 kilometra.

Pod koniec szóstego kilometra podjazdu ujrzałem widok, na który czekałem. Po przejechaniu mostku nad potokiem Aval Prasura „przeniosłem się w czasie”. Za plecami zostawiłem teraźniejszość XXI wieku i wjechałem na szutrową nawierzchnie rodem z epoki, gdy królowali Fausto Coppi i Gino Bartali. Wiedziałem, że mnie to czeka, gdyż zjeżdżałem tędy w lipcu 2006 roku, lecz nie pamiętałem jak długi był to odcinek. Okazało się, że był krótszy niż oczekiwałem, gdyż po tym kamienistym podłożu musiałem się wspinać tylko przez kolejnych 1550 metrów. Jechało mi się nawet przyjemnie, za wyjątkiem dwóch zakrętów gdzie nadmiar kamyczków zmuszał do większej uwagi w wyborze toru jazdy. Pod koniec szutrowego odcinka wyjechałem ponad poziom 2000 metrów n.p.m. i zarazem granicę lasu. Chwilę później przejechawszy drugi mostek nad rzeczka Muranzina wróciłem na pewniejszy, asfaltowy grunt. Przesadziłbym jednak pisząc, że komfort jazdy uległ znacznej poprawie. Asfalt był jakby nakrapiany drobnymi kamyczkami, a przy tym mocno pofalowany co utrudniało złapanie właściwego rytmu do dalszej wspinaczki. Do tego spore wyzwanie stanowiła stromizna na dziewiątym kilometrze poprzedzającym dojazd do Alp Muraunza (9,2 km), leżącej na wysokości 2170 metrów n.p.m. Ogółem ta środkowa część podjazdu miała długość 3,4 kilometra o średnim nachyleniu 7,9 %, przy trzech fragmentach ponad 10 % i max. rzędu 12 %.

Do przełęczy pozostawały jeszcze cztery kilometry, zaś w koło drogi rosła już tylko trawa, ostatnie krzewy oraz tu i ówdzie kwiaty o wiśniowej barwie. Czterysta metrów za Alp Muraunza zaczęły się kolejne serpentyny, ułatwiające odrobinę finałową część wspinaczki. Na 4 kilometrach o średnim nachyleniu 8,2 % stromizna pięciokrotnie przekroczyła poziom 10 %, zaś max. wyniosło raz jeszcze 12 %. W samej końcówce do szybszej jazdy zdopingował mnie widok innego kolarza-amatora. Sprężyłem się i udało mi się go dojść na ostatnich metrach podjazdu. Przejechałem obok budynku szwajcarskiego urzędu celnego i stanąłem przy tablicy z kamienia jako żywo przypominającej podobny znak drogowy na przełęczy Albula, gdzie swego czasu omal nie zamarzłem. Przejechanie przeszło 13 kilometrów od Santa Maria zajęło mi w sumie 1 godzinę 6 minut i 8 sekund co oznacza, że wspinałem się ze średnią prędkością 12,157 km/h. Mimo sporej wysokości bezwzględnej na górze zanotowałem przyjemne 18 stopni Celsjusza. Następnie zjechałem jeszcze na włoską stronę granicy ku prowadzącej z Bormio na Passo dello Stelvio drodze SS-38. Na samą przełęcz popatrzyłem sobie z dołu, nazajutrz miałem ją zdobyć już po raz trzeci i znów od tyrolskiej strony. Na zjeździe do Santa Maria in Val Mustair jechało się całkiem przyjemnie, za wyjątkiem szutrowej „naturstrasse”, na której zwolniłem aby tuż przed wyścigiem uniknąć jakichkolwiek złych przygód. W dolinie nie sposób było nie stanąć w obu mijanych wioskach. Do samochodu dotarłem około 15:30. Kolejne półtorej godziny zajął nam powrót do Prutz. Na podjeździe pod Passo di Resia mijaliśmy goniących ostatkiem sił uczestników Race Across the Alps. Natomiast jadąc główna ulicą Nauders zerknęliśmy w kierunku Podzamcza, gdzie kolejki ludzi czekających po swe numery startowe były równie długie co przedpołudniem. Był to widomy znak tego, iż peleton DreilanderGiro jak na Gran Fondo z najwyższej półki przystało będzie liczył tysiące śmiałków.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Umbrail została wyłączona

Samnaun & Serfaus (Fiss)

Autor: admin o 24. czerwca 2011

W oryginalnym programie tej wycieczki pomiędzy dwoma czekającymi nas wyścigami zaplanowałem jedynie pojedyncze podjazdy co by za bardzo nie zmęczyć się przed niedzielnym maratonem. Niemniej z racji fatalnej pogody w ubiegłą sobotą wypadł nam pierwszy z przewidzianych etapów. Tymczasem przynajmniej jedną z przewidzianych na ten dzień gór chciałem zobaczyć. Dlatego też do piątkowego programu postanowiłem dodać „zaległy” podjazd do z Ried im Oberinntal do Serfaus. Taka zmiana planów nie wymagała przy tym wielkiego poświęcenia. Po pierwsze znajdował się on w bezpośrednim sąsiedztwie naszej bazy i można było o niego zahaczyć w drodze powrotnej z Samnaun. Po drugie na tle innych wybranych przez mnie wzniesień był stosunkowo krótki i łatwy, więc nie podwyższał zanadto skali trudności szóstego dnia naszej wycieczki. Po czwartkowym chłodzie i deszczu z radością powitaliśmy słoneczny piątkowy poranek. Czekała nas wyprawa w zupełnie nowy rewir. Przez pierwsze cztery dni wyjeżdżając z Prutz zjeżdżaliśmy w stronę Landeck, po czym odbijaliśmy na zachód (pod Arlberg czy Bielerhohe) lub na wschód (ku dolinie Oetz). Natomiast w czwartek pojechaliśmy prosto na południe czyli w głąb doliny Kaunertal. Ostatnie trzy dni naszej tyrolskiej przygody mieliśmy zaś zacząć od jazdy drogą nr 180 w kierunku południowo-zachodnim czyli w górę Inntal, ku granicy ze Szwajcarią i Włochami.

Jako się rzekło w piątek czekały nas dwa podjazdy czyli: Samnaun i Serfaus. Oba bywałe w ostatniej dekadzie na trasach Tour de Suisse. Samnaun znalazł się na trasie tego wyścigu w 2002 roku, podczas edycji bardzo ciekawej dla polskich kibiców z racji rewelacyjnej jazdy Piotra Wadeckiego. Obecny selekcjoner naszej kadry narodowej trzy miesiące po groźnym wypadku na Tirreno – Adriatico śmigał po wysokich górach pięknie jak nigdy i w klasyfikacji generalnej TdS zajął drugie miejsce, przegrywając tylko z Alex’em Zulle – zwycięzcą Vuelta a Espana z lat 1996-1997. Niemniej etap trzeci z metą w Samnaun padł łupem nie Polaka czy Szwajcara, lecz Aleksandra Winokurowa. Zulle był tego dnia drugi ze stratą 3 sekund do Kazacha i objął prowadzenie w wyścigu. Tuż za nim przyjechał jego francuskojęzyczny rodak Laurent Dufaux. Natomiast „Wadek” finiszował szósty tracąc do zwycięzcy 9 sekund, podobnie jak poprzedzający go Rosjanin Paweł Tonkow i Austriak Peter Luttenberger. Z kolei podjazd do Serfaus pojawił się na trasie TdS nieco później, ale za to już dwukrotnie. Po raz pierwszy w 2009 roku gdy finisz z 15-osobowej grupki asów wygrał Michael Albasini. Szwajcar wyprzedził swego rodaka i późniejszego triumfatora całej imprezy Fabiana Cancellarę oraz Włocha Damiano Cunego. Natomiast w tym roku, dokładnie na tydzień przed moją „inspekcją” cieszył się tu ze zwycięstwa Thomas De Gendt.  Okazał się on najmocniejszy i zarazem najsprytniejszy z grona 17 uciekinierów. Zainicjował swą solową akcję jeszcze w dolinie, zaś na finałowym podjeździe odparł kontratak samego Andy Schlecka. Młodszy z braci Schlecków stracił do Belga 35, zaś trzeci na kresce Hiszpan Jose Joaquin Rojas 48 sekund.

Na pierwszy rzut postanowiliśmy wziąć położony nieco dalej od Prutz, a przy tym niewątpliwie trudniejszy podjazd do Samnaun (1839 metrów n.p.m.). Tą górę można pokonać na dwa sposoby. Opcja zachodnia czyli 14,5 kilometra przy średnim nachyleniu 5,1 % zakłada początek wspinaczki we wiosce Vinadi na poziomie 1094 m. n.p.m. i w całości przebiega po południowo-wschodnich rubieżach Szwajcarii. Natomiast wschodnia wersja podjazdu o długości 15,3 km i średnim nachyleniu 5,4 % rozpoczyna się na austriackiej ziemi, w położonym nieco niżej, bo na wysokości 1017 m. n.p.m. Kajetanbrucke. Obie drogi zbiegają się tuż za austriacko-szwajcarskim przejściem granicznym co oznacza, iż końcowe sześć kilometrów wzniesienia jest wspólne dla obu wersji tego wzniesienia. Przypuszczam, że uczestnicy TdS z roku 2002 wspinali się do mety od strony Vinadi. My jednak z powodów tak logistycznych jak i odrobiny własnej sportowej ambicji wybraliśmy do swego „menu” nieco trudniejszą wschodnią opcję. W tym celu podjechaliśmy samochodem do miasteczka Pfunds, oddalonego od naszej bazy o skromne 16 kilometrów. Podobnie jak kilka dni wcześniej w Oetz na miejsce naszego rozładunku wybraliśmy parking pod marketem Impreis. Dzięki temu mogliśmy liczyć na odrobinę rozgrzewki tj. kilka minut jazdy w płaskim terenie, drogą krajową nr 180 wzdłuż rzeki Inn. Kilka minut po jedenastej ruszyliśmy z Pfunds i już po chwili okazało się, że jestem do tej jazdy podwójnie nieprzygotowany. Po pierwsze zapomniałem zabrać z sobą aparatu fotograficznego, a na domiar złego mój licznik znów nie działał. Tym razem zawiodła bateria w podstawce pod licznik, najwyraźniej przemoczona w trakcie czwartkowego wyścigu z powodu nieszczelnej przykrywki. Na szczęście mogłem liczyć na dane i zdjęcia zebrane przez Darka.

Po przejechaniu 2200 metrów zjechaliśmy z niej odbijając w prawo na drogę lokalną nr 348, dosłownie kilkadziesiąt metrów przed miejscem gdzie główna droga rozdziela się na zmierzającą ku Italii Reschen Strasse (nr 180) oraz biegnącą ku Helwetii Engadiner Strasse (nr 184). Pierwsze kilkaset metrów przez nieuwagę przejechałem na dużej tarczy używając specyficznego przełożenia 53×21. Wkrótce jednak zaczęła się widoczna na profilu stromizna i nie pozostało mi nic innego jak zrzucić łańcuch na małą tarczę 39, po czym wrzucić typowo górski tryb z 24 ząbkami. Ze sporym wysiłkiem pokonałem trzy trudne kilometry z siedmioma wirażami, korzystając również z trybu 28. Z mozołem zbliżyłem się, a następnie wyprzedziłem dwóch cyklo-turystów, których ujrzałem przed sobą. Było słonecznie i ciepło (dobrze ponad 20 stopni Celsjusza), więc można było się w tym miejscu zdrowo napocić. Nie bez powodu, gdyż nawet mimo łatwiejszego wstępu pierwsze 3,7 kilometra miało średnie nachylenie rzędu 11 %. Szczęśliwie nie cały podjazd wyglądał w ten sposób. W zasadzie pokonawszy ten odcinek najgorsze mieliśmy już za sobą. Kolejne 4,5 kilometra kończące się na wysokości około 1640 metrów n.p.m., przy rozjeździe Samnaun / Spiss miało średnio już tylko 4,5 %. Co więcej z tego miejsca do granicy i zbiegu naszego szlaku z drogą z Vinadi prowadził dość stromy, około półtorakilometrowy zjazd, na którym straciliśmy blisko 120 metrów ze zdobytej właśnie wysokości. Wszystko to trzeba było oczywiście odpracować na ostatnich sześciu kilometrach wzniesienia. Szwajcarska końcówka miała średnie nachylenie 5,5 %, lecz jej początek potrafił mnie nieco przytkać. Szczególnie podstępny okazał się jedenasty kilometr wzniesienia o nachyleniu 10,5 %.

Zaraz po przekroczeniu granicy znaleźliśmy się na terenie strefy wolnocłowej, gdyż Samnaun niczym włoskie Livigno czy pirenejska Andorra jest górskim rajem podatkowym. Stąd dziwić im wyżej jechaliśmy tym więcej życia było wzdłuż drogi. O ile na austriackim odcinku mijaliśmy tylko pojedyncze gospodarstwa to po szwajcarskiej stronie witały nas całe narciarskie kurorty. Najpierw Compatsch, potem Ravaisch i w końcu Samnaun. Wszędzie czekające na turystów pensjonaty, zapadłe w letni sen wyciągi narciarskie oraz liczne stacje benzynowe oferujące najtańszą w regionie benzynę za skromne 1,15 Euro tj. po cenie o jakieś 20 % niższej od obowiązującej w dolinie. Przegoniłem tu jeszcze czterech kolejnych amatorów kolarstwa i mocno zbliżyłem się do piątego. Do Samnaun wjechałem przez mostek przerzucony nad górskim potokiem. Zdecydowałem się pojechać do najwyższego punktu tej miejscowości czyli pozostało mi jeszcze 500 metrów jazdy po Talstrasse pełnej sklepów oraz turystów. Asfalt skończył się na wysokości 1860 metrów n.p.m. Na pokonanie całego wzniesienia potrzebowałem 1 godziny 3 minut i 39 sekund co oznacza, iż jechałem ze średnią prędkością 14,422 km/h. Usiadłem u granicy miasteczka i lasu, na dwuczęściowej bali drewna przedzielonej skibobem. Postanowiłem odsapnąć i poczekać na swego kolegę. Zajęło to więcej czasu niż przypuszczałem, bo aż 45 minut. Darek z braku odpowiednich treningów był daleki od swej formy sprzed dwóch lat i wczorajszy Kaunertaler Gletscherkaiser dał mu się mocno we znaki. Dlatego pod Samnaun jechał bardzo spokojnie, tu i ówdzie przystając. Z zaliczenia kolejnego podjazdu był oczywiście zadowolony, lecz jednocześnie zapowiedział, że na dziś mu wystarczy. Co więcej stwierdził, że w sobotę potrenuje tylko na płaskim terenie aby relatywnie wypoczętym stanąć na starcie DreilanderGiro.

Na początku zjazdu zrobiliśmy krótki rekonesans po wystawach sklepowych w Samnaun i dopiero po minięciu mostku jazda w dół nabrała większego rozpędu. Zatrzymaliśmy się na nieco dłużej jedynie przed szwajcarsko-austriackim przejściem granicznym. Swobodne i raczej szybkie „opadanie” ku Inntal zakłócił nam tylko półtorakilometrowy podjazd, który wcześniej był jedynym przerywnikiem podczas 15-kilometrowej wspinaczki. Do samochodu na parkingu w Pfunds dojechaliśmy około 14:20, więc już przed piętnastą byliśmy z powrotem w naszym apartamencie. Czas było coś przekąsić czyli sporą miskę makaronu z serem i sosem na bazie pomidorów. Po obiedzie zająłem się suszeniem licznika, które mimo marnych rokowań zakończyło się pełnym sukcesem. Dzięki czemu tym razem z pełnym ekwipunkiem ruszyłem o 17:25 na wycieczkę do Serfaus. Podjazd do tej miejscowości zaczyna się w miasteczku Ried im Oberinntal, położonym ledwie trzy kilometry na południowy-zachód od Prutz. Mogłem więc śmiało dojechać do niego rowerem, ale wybrałem samochód gdyż na tym odcinku drogi krajowej nr 180 obowiązywał zakaz jazdy bicyklem, zaś na szukanie alternatywnej bocznej ścieżki nie chciałem tracić czasu. Silnik mojego samochodu chyba jeszcze nie zdążył się rozgrzać gdy zaparkowałem u podnóża wzniesienia. Nie wjechałem przy tym do wspomnianego miasteczka, lecz zatrzymałem się po północnej stronie „krajówki”, w pobliżu tartaku. W zasadzie bezpośrednio przed mostem nad Innem, za którym droga zaczynała się piąć do góry, z początku w kierunku północno-wschodnim niemal równolegle do rzeki.

Do Serfaus podobnie jak do Samnaun można się dostać na dwa sposoby. Aczkolwiek tu inaczej niż na podjeździe do szwajcarskiej strefy wolnocłowej nie tylko końcówka, ale i początek wzniesienia jest wspólny dla obu opcji. Obie wersje wspinaczki do Serfaus odróżnia jednak środkowa, zasadnicza część podjazdu. Trzeba też od razu powiedzieć, że podjazd kończy się praktycznie na poziomie wioski Fiss, gdyż następne trzy kilometry są już niemal płaskie. W obu znanych mi internetowych źródłach czyli „zanibike” oraz „cyclingcols” znalazłem jedynie około 6-kilometrową, bardziej stromą zachodnią wersję tego podjazdu. Tymczasem na Tour de Suisse kolarze wspinali się do Serfaus dłuższą wschodnią stroną zahaczając o urokliwą wioskę Ladis. Jako, że miałem świeżo w pamięci stoczony na tej drodze pojedynek De Gendta z młodszym Schleckiem wybrałem właśnie tą opcję. Profil tego wzniesienia stworzyłem następnie samemu na bazie danych z licznika i z wykorzystaniem włoskiego „salitaker”. Dlatego też po 750 metrach od startu czyli jakieś 600 metrów za mostem na rozjeździe skręciłem w prawo. Początek wzniesienia nie był jeszcze szczególnie trudny, pierwsze 1100 metrów miało średnie nachylenie na umiarkowanym poziomie 5,9 %. Jednak kolejne dwa kilometry stanowiły już znacznie większe wyzwanie. Średnia stromizna na tym odcinku wyniosła 9,6 %, zaś od połowy drugiego do połowy trzeciego kilometra dobrze ponad 11 %. Po przejechaniu 2,4 kilometra licznik wskazał mi nawet maksymalne nachylenie rzędu 18 %.

Pech chciał, że właśnie na tej dwukilometrowej ściance tj. dokładnie po przejechaniu 1600 metrów musiałem się na chwilę zatrzymać. Bynajmniej nie z braku sił. Otóż wspinałem się stojąc w pedałach, tylne koło mocno pracowało, a najwyraźniej za słabo je dopiąłem i tak zaczęło ocierać o tylni widelec. Dlatego musiałem stanąć niczym rok wcześniej na podjeździe pod Saint-Barthelemy i poprawić zatrzask. Niemniej wystartować z miejsca pod 16 %-ową stromiznę bez pomocy „rozpychacza z wozu technicznego” nie było łatwą sprawą. Jedynym wyjściem z tej sytuacji było przejechanie pierwszych metrów po wpięciu butów w pedały w poprzek drogi. Straciłem na tym wszystkim ponad dwie minuty, zostałem wybity z rytmu, zaś do końca stromizny brakowało jeszcze niemal półtora kilometra. Czwarty kilometr był już znacznie łatwiejszy. Tuż przed wjazdem do Ladis (3,8 km) na szosie ujrzałem liczne napisy zrobione przed tygodniem przez kolarskich fanów, wśród których najwięcej do powiedzenia mieli kibice luksemburskich braci z klanu Leoparda. Nieopodal Ladis na skale stał niewielki zameczek. Natomiast na miejskim murze dostrzegłem spory plakat zapowiadający tegoroczny etap TdS z 17 czerwca. Na pierwszym planie Damiano Cunego i Tony Martin bohaterowie tej imprezy z 2009 roku gdy poprzednim razem ten wyścig zawitał do Ladis. We wiosce przykuwał uwagę elegancki kościółek i przede wszystkim finezyjnie pomalowane domki. Za Ladis minąłem parking przed małym ośrodkiem narciarskim, po czym musiałem się zmierzyć z dość trudną końcówką piątego kilometra, gdzie stromizna w dwóch miejscach przekroczyła 11 %. Potem łatwiejsze półtora kilometra, po czym dopiero druga połówka siódmego i cały ósmy kilometr z przejazdem przed Fisser Hofe przypomniały mi, że wspinaczka jeszcze się nie skończyła.

Dokładnie po przejechaniu 7,5 kilometra moja droga czyli L-286 dobiła do wyglądającej na główną Serfauser Landesstrasse tzn. L-19. Pozostało mi do przejechania jeszcze kilkaset niełatwych metrów i niepełny kilometr w ledwie wznoszącym się terenie. Mój licznik jak zwykle zaniżał wysokość bezwzględną, gdyż w tym miejscu zakończył odliczanie na poziomie 1396 metrów n.p.m., podczas gdy z „google.maps” wynika, iż droga biegnąca obok Fiss dochodzi do poziomu co najmniej 1420 metrów n.p.m. W sumie podjazd w moim wykonaniu czyli z Ried do Fiss via Ladis miał 8,9 kilometra o średnim nachyleniu 5,8 %. Przejechanie tego wzniesienia zajęło mi 34 minuty i 55 sekund, acz odliczając stratę poniesioną na drugim kilometrze wiem, że de facto wspinałem się przez około 33 minuty. Do bram Serfaus zostało mi jeszcze 2100 metrów w terenie lekko pofałdowanym, na którym mogłem jechać z prędkością przekraczającą 30 km/h. Stanąłem przy otoczonym kwiatami pomniku, w pobliżu ścianki wspinaczkowej i toru dla deskorolkowców. Na szosie namalowana była gruba biała linia, niechybny znak iż w tym miejscu kończył się siódmy etap tegorocznego Tour de Suisse. Dalej skręciłem w prawo i pojechałem do centrum Serfaus. Zatrzymałem się dopiero przy moście linowym Zeno-brucke. W sumie spędziłem w tej stacji około dwudziestu minut. Nie było szczególnie ciepło (16 stopni), zaś na niebie gromadziły się ciemne chmury, więc uznałem że dobrze będzie stopniowo ewakuować się ku dolinie. Oczywiście tym szlakiem, który przywiódł mnie w to ładne miejsce. Po zjechaniu do poziomu rzeki nie udałem się od razu do samochodu, lecz przejechałem pod wiaduktem podtrzymującym drogę nr 180 aby choć rzucić okiem na Ried im Oberinntal. Tego dnia przejechałem w dwóch odcinkach 62 kilometry z łącznym przewyższeniem 1670 metrów. Nie za dużo, nie za mało – dobry kompromis między moim wielkim apetytem poznawczym a umiarkowanymi możliwościami fizycznymi.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Samnaun & Serfaus (Fiss) została wyłączona

Kaunertaler Gletscherkaiser

Autor: admin o 23. czerwca 2011

Po czterech dniach jazdy po tyrolskich drogach miałem w nogach blisko 250 kilometrów i niemal 8000 metrów przewyższenia „połkniętych” za sprawą ośmiu pokonanych w tym czasie podjazdów. Od niedzieli do środy męczyliśmy się z Darkiem poniekąd wspólnie, acz raczej osobno, każdy w tempie właściwym swej aktualnej formie. W górskiej ciszy zmagaliśmy się z wyzwaniami stawianymi nam przez kolejne podjazdy. Były to dni samotnej walki z niedostatkami swej kondycji jak również z trudnościami piętrzonymi przez drogowe dzieła austriackich architektów. Piątego dnia nadarzyła się okazja ku temu by spróbować swych sił na tle innych amatorów kolarstwa. Wśród ludzi o bardzo różnym stopniu przygotowania do rowerowej wspinaczki, acz połączonych wspólną pasją do zwiedzania wysokich gór i uprawiania kolarstwa. Jednym zdaniem mogliśmy sprawdzić swe miejsce w szyku. Za pole doświadczalne posłużyła nam impreza z kategorii „hill climb” czyli krótki wyścig górski polegający na ściganiu się ze startu wspólnego pod tylko jedno, acz nierzadko bardzo solidne wzniesienie. Coś na kształt etapu jeżdżonego niegdyś przez „profich” w trakcie szwajcarskich zawodów pod nazwą A Travers Lausanne. Tego rodzaju zawody są bardzo popularne w austriackim światku kolarskim. Dość powiedzieć, że w tym roku na terenie Austrii odbyło się ponad dwadzieścia imprez tego typu!

Wybrałem dla nas Kaunetaler Gletscherkaiser i to nie tylko z racji sentymentu jakim darzyłem ten podjazd od lipca 2003 roku. Równie ważnym powodem był fakt, iż wyścig ten organizowany jest przez tego samego organizatora co maraton DreilanderGiro, który w najbliższą niedzielę miał być docelowym punktem naszej czerwcowej wyprawy. Zapisaliśmy się na obie imprezy w pakiecie jeszcze pod koniec kalendarzowej zimy wpłacając tytułem łącznego wpisowego po 70 Euro (z osobna start w DreilanderGiro kosztuje 50, zaś w Kaunertaler Gletscherkaiser 25 Euro). Dzięki temu niejako przy okazji mogliśmy wziąć udział w pucharowej rywalizacji polegającej na zsumowaniu wyników z obu tych wyścigów. Spodziewałem się, że dzięki startowi w Kaunertaler Gletscherkaiser będę mógł tym razem pokonać to wzniesienie w jego całej, niemal 38,5 kilometrowej rozciągłości. Pod względem długości i przewyższenia byłby to zatem podjazd porównywalny z największymi wzniesieniami dotąd przeze mnie przejechanymi. Takimi olbrzymami jak włoska Gavia (od Edolo) czy francuskie Iseran (od Viclaire) oraz Val Thorens (od Moutiers). W oryginalnym programie zawodów stało powiem jak byk, że po starcie Feichten zjedziemy do Prutz na wysokość 871 metrów n.p.m. by na dwunastym kilometrze zawrócić i rozpocząć wspinaczkę w głąb Kaunertal aż po sam koniec drogi zlokalizowany pod lodowcem na wysokości 2751 metrów n.p.m. Tymczasem osiem lat wcześniej pokonawszy wcześniej Pillerhohe zacząłem podjazd w dolinie Kaunera w okolicach Kauns czyli na wysokości około 1004 metrów n.p.m.

Niestety po środowej wycieczce do biura w Feichten stało się jasne, że i tym razem początek wzniesienia mnie ominie. Powodem był remont drogi jaki przeprowadzano właśnie na odcinku pomiędzy Kauns a Feichten. Zwężenie, drewniane kładki, generalnie szutrowa nawierzchnia oraz liczne dziury na kilkusetmetrowym fragmencie drogi wykluczały możliwość poprowadzenia w tym miejscu trasy wyścigu. Podjechać może i jeszcze by się dało, ale trzeba by więcej niż cudu by cały kilkusetosobowy peleton przeleciał tędy bez szwanku dla zdrowia i życia kolarzy na pierwszych kilometrach wyścigu, w trakcie zjazdu do Prutz. Nie mając wielkiego wyboru organizatorzy zdecydowali, że tym razem po starcie w Feichten (na wysokości 1289 metrów n.p.m.) uczestnicy zawodów skierują się od razu na południe w kierunku mety. Aby jednak nie skracać dystansu o blisko połowę dodano do programu dodatkową rundę wokół Gepatsch-Stausee czyli sztucznego jeziora powstałego na wysokości około 1770 metrów n.p.m., co miało wydłużyć trasę wyścigu do 42 kilometrów czyli długości bliższej oryginalnym założeniom. Tak czy owak nawet w skróconej wersji mieliśmy do pokonania blisko półtora tysiąca metrów przewyższenia na podjeździe bywałym niegdyś na trasie Osterreich Rundfahrt. Uczestnicy wyścigu Dookoła Austrii wspinali się bowiem pod Kaunertaler Gletscher czterokrotnie w ostatniej dekadzie XX wieku. Choć wyścig ten podobnie jak nasz Tour de Pologne miał do roku 1995 zaledwie status „open”, zaś następnie dopiero raczkował w gronie profesjonalnych imprez z kategorię piątą i czwartą to akurat ten etap miał szczęście do zwycięzców o ciekawej zawodowej przyszłości lub też przeszłości.

W 1993 roku na lodowcu Kaunertaler wygrał lokalny faworyt Georg Totschnig. Wtedy kolarz ledwie 22-letni będący u progu kariery zawodowej w trakcie, której trzykrotnie zajmie miejsce w pierwszej „10” Giro d’Italia, zaś w Tour de France będzie siódmy w 2004 roku by rok później święcić etapowy triumf na pirenejskim etapie do Plateau de Bonascre (Ax 3 Domaines). W sezonie 1994 jako pierwszy na Kaunertaler Gletscher wjechał Amerykanin Kevin Livingston, który rok później zadebiutuje wśród profich w barwach Motoroli, zaś w latach 1997-2002 będzie nieocenionym górskim „gregario” w szeregach Cofidisu, US Postal i Telekomu, pracującym na rzecz Bobby Julicha, Lance’a Armstronga i Jana Ullricha. Wyścig w roku 1996 należał do dwójki Belgów. W generalce zdecydowanie triumfował wielce utalentowany i szalenie kontrowersyjny śp. Frank Vandenbroucke, lecz sam królewski odcinek z metą Kaunertaler Gletscher za przyzwoleniem VdB padł łupem o dziesięć lat starszego Luca Roosena, którego życiowym sukcesem było generalne zwycięstwo w Tour de Suisse z roku 1991. Po raz czwarty i ostatni ścigano się tu w 1999 roku gdy wygrał 35-letni „amator” z Włoch Maurizio Vandelli. To może najmniej znana postać z grona wielkich zdobywców Kaunertalera, acz bardzo interesująca. Vandelli urodzony podobnie jak Roosen w roku 1964 był zawodowcem w latach 1986-1992 i zajął nawet 10 miejsce w klasyfikacji generalnej Giro d’Italia w 1988 roku. Potem przez siedem lat ścigał się bez profesjonalnego kontraktu, by po generalnym zwycięstwie w Osterreich Rundfahrt 1999 na trzy lata znaleźć zatrudnienie w austriackich grupach zawodowych. Po definitywnym zakończeniu kariery zawodowej nadal śmigał po górach jak młodzieniaszek wygrywając w latach 2003 oraz 2008-2010 ultra-maraton Race Across the Alps tzn. wyścig non-stop na dystansie 525 km z przejazdem przez tuzin wzniesień o sumie przewyższenia 13.000 metrów!

Początek wyścigu z uwagi na skromny dystans tych zawodów wyznaczono na bardzo przyjazną porę dnia czyli godzinę 13:30. Przynajmniej raz w życiu nie musiałem się zrywać z łóżka o brzasku by zdążyć na start tego typu imprezy. Wyjechaliśmy z naszej bazy noclegowej jeszcze przed południem, by na spokojnie z dużym zapasem czasu załatwić wszystkie formalności przedstartowe. W szybkim opuszczeniu Prutz odrobinę przeszkodziła nam blokująca ulice miasteczka świąteczna procesja z okazji Bożego Ciała. W mieście jeszcze nie padało, ale gdy tylko zapuściliśmy się nieco głębiej w dolinę Kaunera powitała nas ulewa. Na start dojeżdżaliśmy samochodem, więc i tak nie zmokliśmy w przeciwieństwie do tych uczestników którzy dojeżdżali do Feichten na rowerach i którym zmienna aura zrobiła zimny prysznic już w trakcie przedwyścigowej rozgrzewki. W biurze zawodów na rozwieszonej liście startowej składającej się z ośmiu kartkach formatu A-4 doliczyć się można było nazwisk około 400 uczestników z 9 krajów (Austrii, Niemiec, Szwajcarii, Holandii, Belgii, Hiszpanii, Polski, Węgier i Czech). Jak się potem okazało w obliczu późno-jesiennej pogody na starcie stanęło ostatecznie znacznie mniej osób, zaś do mety dotarło tylko 199 ścigantów, w tym 9 dzielnych niewiast.

Na starcie zawodów nie padało, lecz chwilę później znów zdrowo lunęło. Jak większość osób oczekujących na wyścig, z uwagi na panujące warunki pogodowe nie zrobiliśmy sobie żadnej rozgrzewki. Podeszliśmy do tego startu bez większego napięcia. Ja stanąłem w ostatnich szeregach peletonu, zaś Darek nawet nieco spóźnił się na wystrzał startera i zaczął ściganie z pozycji „czerwonej latarni”. Z początku jechało mi się bardzo ciężko, nogi miałem jakby ubite. Kilkaset metrów po starcie wjechaliśmy na płatną dla samochodów Kaunertaler Gletscher – Panoramastrasse. Pierwsze osiem kilometrów prowadziło prosto na południe, na przemian przez pola i lasy mijając kilka malutkich osad: Kupphof, Rifen i Am See. Na półtora kilometra przed Gepatsch-Stausee droga zrobiła się bardziej kręta. Zaczęło się odliczanie wiraży od nr 29 począwszy czyli od tyłu w stylu znanym z numeracji brukowanych sektorów na Paryż – Roubaix. Pomimo średniej około 5 % na dojeździe do sztucznego jeziora znalazło się kilka trudnych ścianek, z powodu których zapiekło mnie w nogach i płucach. Najpierw stromizna rzędu 11 % na początku trzeciego kilometra, następnie 13 % fragment w połowie piątego kilometra i w końcu ostatnie 2300 metrów przed jeziorem o średniej 9,2 % i  dwukrotnym maximum na poziomie 14 %. Tu też męczyłem się najbardziej, mając przy tym świadomość ile metrów w pionie zostało nam jeszcze do mety wyścigu. Do jeziora na wysokości Sperrenhaus dotarłem w czasie 32 minut i 37 sekund pokonawszy odcinek 9,74 kilometra ze średnią prędkością 17,9 km/h.

Padało już w najlepsze, zaś temperatura z 16 stopni na starcie spadła do 10. Teraz czekało nas niespełna sześć kilometrów wzdłuż wschodniego brzegu Gepatsch-Stausee. Na szczęście tylko tyle gdyż w obliczu pogarszającej się aury organizatorzy wyścigu ad hoc podjęli decyzje o darowaniu nam rundki wokół jeziora. Pozostało nam wjechać na szczyt wzniesienia najkrótszą z drogowych opcji. Teren wzdłuż jeziora był lekko pofałdowany, momentami kręty, a przy zastanych warunkach drogowych i atmosferycznych czyli mokrym i pociętym od mrozów asfalcie ogólnie dość niebezpieczny. Przejechałem ten odcinek trasy ze średnią 30,4 km/h i wyprzedziło mnie na nim jakieś sześć-osiem osób o lepszych umiejętnościach technicznych czy też większej skłonności do podjęcia ryzyka. Po minięciu jeziora do mety pozostawało jeszcze blisko 12 kilometrów dystansu i niemal 1000 metrów przewyższenia. Najpierw niejako na rozgrzewkę odcinek 1300 metrów na dojeździe do Gepatschhaus o średnim nachyleniu 9,4 %. Tu nareszcie poczułem się lepiej. Po 15 kilometrach jazdy w końcu „przepaliłem nogę” i mogłem kręcić bez większego wysiłku na przełożeniu 39×24, zabierając się do odrabiania poniesionych wcześniej strat. Za Gepatschhaus czekał nas lżejszy odcinek tzn. 1200 metrów o średniej 3 %, bynajmniej nie monotonne „falsopiano”, lecz faktycznie dwa fragmenty zjazdów przedzielone ścianką o stromiźnie ponad 11 %.

Na drugim z owych zjazdów przejechaliśmy nad potokiem Fagge i pozostała nam już tylko długa, zimna i mokra wspinaczka do krainy wiecznego śniegu czyli ostatnie 9340 metrów o średnim nachyleniu 9,2 %. Jeśli miałbym wierzyć odczytowi z licznika w trzech miejscach maksymalna stromizna sięgnęła nawet 24, 22 i 20 %, lecz skłonny jestem raczej przyjąć, że chłód i deszcz zakłócały prawidłową pracę mojego „komputera pokładowego”. Tym niemniej ścianek o nachyleniu do 16-17 % z pewnością tu nie brakowało. Odsapnąć można było jedynie na krótkim wypłaszczeniu 7 kilometrów przed metą oraz na mini-zjeździe jakieś 4400 metrów przed finałem. Owa trzecia tercja trasy zaczęła się od serii gęsto zawiązanych serpentyn, malowniczo poprowadzonych wśród skalnych górskich zboczy. Dla amatorów arytmetyki wznowienie zabawy w odliczanie wiraży rozpoczęło się tu od numeru 23. Jedenaście tablic minęliśmy na przestrzeni ledwie 2100 metrów. Gdy wyjechaliśmy ponad granicę ostatnich drzew trzeba się już było wspinać po dłuższych prostych w odsłoniętym terenie. Deszcz nadal lał jak z cebra, temperatura wciąż spadała, więc nic dziwnego że na wysokości lazurowego jeziorka Weisssee (2460 m. n.p.m.) powitał nas już deszcz ze śniegiem. W tym miejscu dogoniłem swoich ostatnich rywali z grona tych, którzy wyprzedzili mnie na płaskim odcinku wzdłuż Gepatsch-Stausee. Potem udało mi się wyprzedzić jeszcze kilka osób, w tym cztery na ostatnim kilometrze. Niestety na ostatniej prostej gdy postanowiłem wrócić do twardszego przełożenia 39×24 by rozpocząć finisz „w pedałach” przeskoczył mi łańcuch, na skutek czego straciłem jedno miejsce na rzecz Martina z Niemiec.

Na mecie nie dostrzegłem tradycyjnego dywanu z fotokomórką. Pomyślałem, że być może z uwagi na ekstremalne warunki atmosferyczne zaniechano pomiaru czasu i wszyscy zostaną sklasyfikowani jedynie z podaniem zajętych miejsc. Na tak długim i ciężkim podjeździe nie było mowy o grupowych sprintach „na kreskę”, więc przynajmniej ustalenie kolejności przyjazdu zawodników nie było dla sędziów żadnym problemem. Tym niemniej z liczeniem czasu poradzili sobie nie tylko sprawnie, ale i z dokładnością do dziesiątych sekundy. Zaraz po przekroczeniu linii mety skierowano mnie do holu restauracji Weissee. Tłoczyła się tam już niemal setka osób próbujących dojść do siebie po tym co właśnie przeżyli. Organizatorzy przygotowali: koce, banany a także gorący, choć niezbyt smakowity napój. Szczególnym powodzeniem zziębniętych i przemoczonych do suchej nitki zdobywców Kaunertalera cieszyła się toaleta mająca w swej ofercie suszarki z gorącym powietrzem. Niestety nie przetrwały ona najazdu hordy cyklistów i po niedługim czasie z trzech dostępnych działała już tylko jedna. Zwycięzca zawodów Klaus Steinkeller pokonał dystans 27,6 km o przewyższeniu 1482 metrów w czasie 1 godziny 15 minut i 15 sekund. Ja potrzebowałem na to samo 1 godziny i niemal 46 minut, co dało mi średnią prędkość 15,628 km/h oraz 96 miejsce w 190-osobowym męskim gronie, zaś 97 w klasyfikacji open, gdyż o kilka minut wyprzedziła mnie również triumfująca wśród kobiet XXX. Dario zmagał się z górą oraz  pogodą, której szczerze nie cierpi przez 2 godziny 15 minut i 26 sekund. Na trasie zdołał wyprzedzić ośmiu rywali.

W normalnych warunkach po pewnym odpoczynku i posileniu się zjechalibyśmy nieśpiesznie do naszego samochodu stojącego przy linii startu. Niemniej przy temperaturze 5 stopni Celsjusza oraz ryzyku dalszych opadów warto było uniknąć tego doświadczenia. Nawet jeśli ceną takiej decyzji był brak możliwości zrobienia zdjęć do prywatnego archiwum, o czym zawsze staram się pamiętać na górskim szlaku. Znalazło się co prawda kilku twardzieli, którzy zdecydowali się pomknąć w dół Kaunertal na dwóch kółkach. Jednak zdecydowaną większość uczestników wyścigu wybawili z opresji organizatorzy przygotowując dwa autobusy celem zapewnienia transportu z mety na start. Załapałem się na pierwszy kurs autobusu nr 2 około godziny 16:50. Dzięki temu zdążyłem na dekorację zwycięzców Kaunertaler Gletscherkaiser, która odbyła się w sali konferencyjnej tamtejszego Biura Informacji Turystycznej. Darek zabawił w restauracyjnej łazience nieco dłużej, więc zjechał do Feichten następnym busem w gronie kolejnych kilkudziesięciu cyklo-amatorów „po ciężkich przejściach”.

Napisany w 2005-12 Gran Fondo | Możliwość komentowania Kaunertaler Gletscherkaiser została wyłączona

Bielerhohe x 2

Autor: admin o 22. czerwca 2011

Środowy etap miał być lżejszy od dwóch poprzednich, gdyż nie chciałem się przemęczać na dzień przed startem w Kaunertaler Gletscherkaiser. Dlatego na teren naszego kolejnego sprawdzianu wybrałem podjazd pod przełęcz Bielerhohe (2036 m. n.p.m.). Wzniesienie nieznane wielkim wyścigom kolarskim, zapewne poza Osterreich Rundfahrt, lecz będące najtrudniejszym punktem programu na trasie amatorskiego maratonu Arlberg Giro. Zależało mi przede wszystkim na trudniejszej tzn. zachodniej stronie tego podjazdu, lecz ostatecznie zdecydowałem się go obejrzeć z obu stron. Przez przełęcz tą biegnie południowy szlak z Landeck do Bludenz o długości przeszło 91,5 kilometra. Jadąc od wschodu należy pokonać 1242 metry na przestrzeni 48,2 kilometra. Ruszając z zachodu mamy do przebycia 1465 metrów na dystansie 43,4 kilometra. Przełęcz ta łączy tyrolską dolinę Paznaun z położoną na terenie Vorarlbergu doliną Montafon. W tym miejscu przebiega wododział między dorzeczem Renu i Dunaju, a więc Morza Północnego i Morza Czarnego. Ponadto przebiega tu ponoć również granica między zasięgiem występowania dwóch dialektów języka niemieckiego tzn. alemańskim (na zachodzie) i tyrolskim (na wschodzie).

Biegnąca przez tą przełęcz droga to Silvretta-Hochalpenstrasse. Budowę tej drogi ukończono w 1954 roku. Do dziś uchodzi ona za najładniejszą i najciekawszą technicznie (po Grossglocknerze) wysokogórską szosę w Austrii. Wzięła ona swą nazwę od sztucznego jeziora Silvretta Stausee, które powstało rok wcześniej w sąsiedztwie granicznego szczytu  Silvrettahorn (3244 m. n.p.m.) i należy do lokalnego przedsiębiorstwa Voralrberg Illwerke. Na około 20-kilometrowym odcinku między Galtur w Tyrolu a Partenen w Vorarlbergu jest ona płatna i otwarta tylko w okresie od 1 czerwca do 15 listopada. Niemal dokładnie ten kawałek drogi zamierzałem pokonać w obie strony. Aczkolwiek po stronie zachodniej wolałem go przedłużyć o zjazd do Gaschurn, aby przejechawszy stosunkowo łatwy odcinek do Partenen móc dopisać do swej listy górskich skalpów kolejny „tysięcznik”. Podobnie jak w trakcie niedzielnej wyprawy na Arlberg i Flexen rozpoczęliśmy swój samochodowy dojazd na miejsce przeznaczenia od zjazdu do Landeck. Po kilku kilometrach jazdy na zachód trzeba było odbić na południe by po przejechaniu 32 kilometrów dotrzeć do Galtur, gdzie zatrzymaliśmy się przed budynkiem Alpinarium. Budynek ten z zewnątrz jest centralnym elementem zapory przeciwlawinowej, a zarazem kryje w sobie: wystawy informacyjne, ściankę wspinaczkową czy sale konferencyjne.

Na dojeździe do Galtur niebo było tylko lekko zachmurzone, ot kilka białych obłoczków tu i tam. Niestety im dalej brnęliśmy w głąb doliny Paznaun tym bardziej martwił nas widok na horyzoncie. Wystartowaliśmy kilka minut przed dwunastą z poziomu około 1580 metrów n.p.m. Podjazd z razu bardzo delikatny zaczął się po przejechaniu kilkuset metrów. Czekało na nas 9,5 kilometra z pozoru łatwej wspinaczki o średnim nachyleniu 4,6 %. Niedługo później czyli po przebyciu 1,4 kilometra od parkingu wjechałem do Wirl. Tu powitały mnie pierwsze krople deszczu, a po chwili lało już na dobre. Pomimo tego postanowiłem jechać dalej i zobaczyć jak sytuacja się rozwinie. Raz jeszcze sprawdziło się przysłowie, iż do odważnych świat należy. Mój upór został nagrodzony po około dziesięciu minutach, gdy jeszcze przed końcem piątego kilometra przestało padać. W tym czasie zdążyłem minąć najpierw zjazd w prawo ku przełęczy Zeinisjoch i jezioru Kopstausee, zaś kilkaset metrów dalej punkt poboru opłat na wschodnim krańcu płatnego odcinka Silvretta-Hochalpenstrasse stojący dokładnie 1725 metrów n.p.m.. Gdyby nie wspomniany deszcz i przeciwny, zachodni wiatr jazda na tym odcinku byłaby łatwa, szybka i przyjemna. Pierwsze 3700 metrów miało średnie nachylenie tylko 3,4 % i tylko na samym początku czwartego kilometra stromizna dwukrotnie skoczyła do poziomu 10 %.

Po przejechaniu 5,3 kilometra minąłem niewielkie jeziorko Vermuntbach. Droga wiodła w przeważającej części długimi prostymi odcinkami przecinającymi zieloną górską łąkę. W kilku miejscach należało uważać nie tylko na śliską od niedawnego deszczu szosę, lecz przede wszystkim na stada krów beztrosko przechadzających się wzdłuż i w poprzek drogi. Podjazd nadal był nieznaczny. Dość powiedzieć, że na środkowym fragmencie wzniesienia o długości 4700 metrów średnie nachylenie wyniosło ledwie 3,2 %. Tym większym szokiem dla mnie okazały się ostatnie dwa kilometry, a w zasadzie 1800 metrów o średniej 8,9 % gdzie tak mnie przytkało, iż musiałem wrzucić przełożenie 39×28. Życia nie ułatwiły mi nawet serpentyny, które pojawiły się od poziomu 1900 metrów n.p.m. Spoglądając na profil tego podjazdu nie doceniłem jego końcówki. Tymczasem maksymalne nachylenie przekraczało tu nawet 13 %. Zatrzymałem się nieopodal górskiego pensjonatu Piz Buin. Pokonanie tego wzniesienia zajęło mi w sumie 35 minut i 20 sekund przy jeździe z przeciętną prędkością 17,320 km/h. Na 350-metrowym płaskowyżu ciągnącym się wzdłuż Silvretta-Stausee napotkałem wielu turystów. Chwilę po dotarciu na szczyt odebrałem też sms-a od Sylwka Szmyda, który akurat wpadł do Trójmiasta i zapytywał czy jutro tzn. w Boże Ciało wybieram się z kolegami na trening po Kaszubach. Po telefonicznej rozmowie z Darkiem, który podczas deszczu zatrzymał się w Wirl postanowiłem bez czekania na kolegę czym prędzej zjechać do Gaschurn.

Obrazy z zachodniej strony Bielerhohe znałem z pięknych zdjęć zamieszczonych na kartach ksiązki „Alpy – 50 najpiękniejszych tras przez przełęcze” autorstwa Dietera Maiera. Muszę przyznać, że rzeczywistość była równie imponująca. Wijące się niczym długi wąż serpentyny przypominały mi widoki z mitycznej Passo dello Stelvio, aczkolwiek tu szosa przecinała przyjazną człowiekowi zieloną krainę, a nie jak we Włoszech surowy skalny krajobraz, który pokryć się może białym puchem nawet w środku lata. Zatrzymałem się w Gaschurn na małym placu przed stacją kolejki linowej Versettla Bahn tj. na poziomie 960 metrów n.p.m.. Stąd do tablicy po zachodniej stronę przełęczy miałem 18,2 kilometra, przy czym pierwszego kilometra po nawrocie nie nazwałbym jeszcze podjazdem. Cała wspinaczka miała mieć 17,2 kilometra przy średniej 6,1 %. Pierwsze trzy kilometry do Partenen były łatwe bo z mizernym średnim nachyleniem 2,7 %. Na tym odcinku objechałem 500-metrowy tunel jadąc boczną dróżką wzdłuż rzeki. Schody zaczęły się dopiero na długiej prostej kilkaset metrów przed zachodnim punktem poboru opłat, który stoi na wysokości 1151 metrów n.p.m. Po wjechaniu na Silvretta-Hochalpenstrasse czekał mnie teraz kręty i bardzo malowniczy odcinek 7,1 kilometra o średnim nachyleniu blisko 8,5 %. Choć na wykresie z licznika na to nie wygląda najmocniej odczułem pierwsze dwa kilometry za bramką, zapewne z uwagi na zawsze niełatwe przejście z „falsopiano” na typową stromiznę. W teorii najtrudniejszy powinien był się okazać sam początek dwunastego kilometra gdzie stromizna na chwilę sięgnęła 14 %. Wcześniej na tym odcinku wyprzedziłem dwóch innych kolarzy-amatorów oraz spotkałem  zjeżdżającego Darka. Mój wspólnik początkowo nie planował wspinaczki z obu stron Bilerhohe, lecz ostatecznie dał się przekonać do obejrzenia „małego Stelvio” i zjechał aż do bramek przed Partenen.

Tymczasem po przejechaniu 11,3 kilometra droga znacznie złagodniała. W tym momencie dojechałem już bowiem do sztucznego jeziora Vermuntstausee (1753 m. n.p.m.) i jadąc wzdłuż jego wschodniego brzegu przez jakieś 1300 metrów mogłem się cieszyć jazdą po momentami płaskim terenie. Za jeziorem pozostało jeszcze do pokonania 4600 metrów, z czego pierwsze 2600 metrów w dużej mierze po kolejnych serpentynach i przy niebagatelnym średnim nachyleniu 7,7 %. Ostatnie dwa kilometry były już znacznie łatwiejsze tzn. ze średnią 4,5 %, aczkolwiek na kilkaset metrów przed finałem należało się jeszcze raz sprężyć na stromiźnie dochodzącej do 11-12 %. Od tej strony metę podjazdu wyznaczyłem sobie na parkingu, jakieś sto metrów za dużą tablicą z nazwą przełęczy. Z wiadomych względów wkrótce się do niej cofnąłem. Podjazd od tej strony zajął mi w sumie 1 godzinę 10 sekund i 56 sekund (blisko trzy minuty mniej bez pierwszego kilometra) przy średniej prędkości 15,682 km/h. Na górze zrobiłem sobie kilka fotograficznych autoportretów, po czym nie czekając na Darka nieśpiesznie czyli z przystankami zjechałem do samochodu w Galtur. Około wpół do czwartej zakończyłem czwarty etap naszej wyprawy przejechawszy 59 kilometrów o łącznym przewyższeniu 1455 metrów.

Wtedy też zadzwoniłem do mego kompana i uzgodniliśmy, że podjadę kawałek do góry aby zgarnąć Darka do samochodu na parkingu przed wschodnimi bramkami. Bez wielkiego pośpiechu wróciliśmy do naszej bazy, tuż przed Prutz robiąc jeszcze zakupy w znanym nam już z poprzednich dni supermarkecie SPAR. Ten dzień należał do najdłuższych w roku, więc do wieczora było jeszcze daleko. Dlatego podjęliśmy próbę załatwienia formalności przedstartowych związanych z czwartkowym Kaunertaler Gletscherkaiser. W tym celu podjechaliśmy 12 kilometrów w górę doliny do Feichten. Wycieczka ta okazała się nietrafionym pomysłem. W miejscowym biurze turystycznym poinformowano nas, że odbiór numerów startowych przewidziany jest dopiero na dzień zawodów, w godzinach od 10:00 do 13:00. Tym niemniej nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Przynajmniej poznaliśmy miasteczko startowe i przede wszystkim dowiedzieliśmy się, iż w związku z robotami drogowymi, które napotkaliśmy jadąc do Feichten zmianie uległa klasyczna trasa tego wyścigu. Organizatorzy postanowili skrócić wyścig z 51 do 42 km tzn. byli zmuszeni wyrzucić z programu zawodów początkowy odcinek Feichten – Prutz – Feichten, lecz jako częściową rekompensatę dodali 14,5-kilometrową płaską rundę wokół sztucznego jeziora Gepatsch Stausee. Nazajutrz miało się okazać, że i te plany wymagają dalszej korekty.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Bielerhohe x 2 została wyłączona

Rettenbachferner & Hahntennjoch

Autor: admin o 21. czerwca 2011

Wtorek 21 czerwca zaplanowałem jako najtrudniejszy z poza-wyścigowych etapów naszej czerwcowej wyprawy. Tego dnia czekały nas dwa kolejne podjazdy o przewyższeniu ponad 1000 metrów każdy. Na pierwszy rzut pójść miał Rettenbachferner (2795 m. n.p.m.), który w minionej dekadzie zyskał sobie sławę jednego z najtrudniejszych i najwyższych podjazdów w kolarskim światku. Z tym morderczym wzniesieniem dwukrotnie musieli się zmierzyć uczestnicy Deutschland Tour, acz organizatorzy tego wyścigu sytuowali linię mety jego „królewskich odcinków” przy zabudowaniach stacji  narciarskiej stojących na poziomie 2670 metrów n.p.m. Po raz pierwszy wspinano się tu w 2005 roku gdy dwaj kolarze Gerolsteiner „urwali” lidera ekipy T-Mobile. Odcinek ten wygrał Levi Leipheimer wyprzedzając o 15 sekund swego kolegę z drużyny Austriaka Georga Totschniga i o 50 słynnego Niemca Jana Ullricha. Dzięki temu zwycięstwu Amerykanin wyszedł na prowadzenie w wyścigu, które utrzymał do mety w Bonn. Dwa lata później triumfował w tym miejscu David Lopez Garcia, lecz zwycięzcą czuć się mógł również drugi na mecie Niemiec Jens Voigt, który do Hiszpana stracił tylko 12 sekund. W ten sposób umocnił się na pozycji lidera, którą wywalczył dzień wcześniej. Trzeci ze stratą 20 sekund finiszował młodziutki wówczas Holender Robert Gesink. Na dokładkę po Rettenbachferner przygotowałem nam podjazd pod przełęcz Hahntennjoch (1894 m. n.p.m.) od jej trudniejszej czyli wschodniej strony. Również ona znalazła się przed kilku laty na trasie Deutschland Tour, aczkolwiek pokonywano ją wtedy od zachodu. Miało to miejsce w 2006 roku na etapie do Saint Christoph am Arlberg, który padł łupem wspominanego Voigta. Wschodnie oblicze tej przełęczy znane jest za to amatorom kolarstwa z trasy szosowego Rad-Marathon Tannheimer Tal.

Tego dnia opuściliśmy naszą bazę około wpół do jedenastej. Czekał nas stosunkowo długi, bo 72-kilometrowy dojazd do słynnej stacji narciarskiej Solden. Leży ona w górnej części Oetztal tj. doliny do której nieśmiało zajrzeliśmy już w poniedziałek. Ten ośrodek pod koniec sierpnia jest gospodarzem szosowego maratonu Oetztaler Radmarathon. Przede wszystkim jednak miasteczko to co rok pod koniec października gości inauguracyjne zawody Pucharu Świata w narciarstwie alpejskim. Zanim ruszyliśmy do Solden musieliśmy jeszcze rozejrzeć się po Prutz za sklepem elektronicznym, w którym moglibyśmy kupić niezbędne nam baterie do liczników. Ja potrzebowałem 12-voltowy paluszek do nadajnika, który kosztował mnie 3,50 Euro. Rozpoczynając długą drogę dojazdową byliśmy dobrej myśli. Co najważniejsze trafiła nam się w końcu słoneczna pogoda, co było szczególnie ważne w kontekście wysokości bezwzględnej, na którą mieliśmy wjechać pokonując pierwszy z wyżej wymienionych podjazdów. Według danych z „archivio salite” zdobywając Rettenbachferner mieliśmy pobić swe prywatne rekordy w kategorii najwyższych wzniesień. Dla każdego z nas rekordem tego rodzaju był wjazd na Col de la Bonette (2802 m. n.p.m.), którą ja zdobyłem w lipcu 2005 roku, zaś Dario cztery lata później. Niemniej po analizie map ze strony „google” uznałem jednak, że bliższe prawdy podobnie jak w przypadku Kuhtai są informacje ze strony „cyclingcols”, które lokują koniec szosy prowadzącej pod lodowiec Rettenbach na poziomie o siedem metrów niższym od francuskiego wzniesienia.

Po przebraniu się, złożeniu rowerów i kilku minutach poświęconych na przetestowanie mojego licznika ruszyliśmy na podbój budzącego lęk Rettenbachferner dopiero kwadrans przed trzynastą. Czekał nas podjazd o długości 13 km długości przy średnim nachyleniu 10,9 % czyli w teorii trudniejszy niż słynne Mortirolo. Na starcie temperatura w słońcu wynosiła grubo powyżej 30 stopni Celsjusza. Skierowaliśmy się na południe w stronę osady Pitze, przez pierwsze półtora kilometra jadąc po zupełnie płaskim terenie. Ta lekka rozgrzewka skończyła się jednak szybko, bo jeszcze na wiodącej ku przełęczy Timmelsjoch głównej drodze nr 186. Trzeba było z niej zjechać po 550 metrach podjazdu, chwilę po minięciu hotelu Alphofsolden. W tym miejscu należało odbić w prawo obierając kierunek na Hochsolden. Po zakręcie ukazała się moim oczom pierwsza z szeregu bardzo stromych ścianek. Po jej pokonaniu duża zielona tablica stojąca na pierwszym wirażu poinformowała mnie, iż pokonałem dopiero 500 metrów z czekających nas dwunastu morderczych kilometrów. Bardzo szybko zacząłem się męczyć. Ledwie kilometr wytrzymałem na przełożeniu 39 x 28. Przez kolejne pięć kilometrów walczyłem o przetrwanie na najlżejszym z dostępnych mi trybów czyli „32”. Po przejechaniu 2,3 kilometra tj. na trzecim wirażu minąłem na zjazd w kierunku Górnego Solden. Stromizna podjazdu niemal cały czas utrzymywała się na poziomie powyżej 10 %. Sześciokrotnie sięgnęła pułapu co najmniej 15 %, przy maximum aż 17,5 % na samym początku piątego kilometra. Odetchnąć mogłem dopiero po pokonaniu sześciu kilometrów intensywnej wspinaczki na dojeździe do bramek, stojących na wysokości około 2030 metrów n.p.m. W tym miejscu od kierowców samochodów osobowych za wjazd na Oetztaler Gletscherstrasse pobiera się opłatę w wysokości 17 Euro.

To był zresztą jedyny odpust na całym iście piekielnym podjeździe … nomen omen do nieba. Potem jeszcze tylko pierwszy kilometr drugiej części podjazdu mógłbym na tle pozostałych uznać za stosunkowo łatwy pomimo średniej około 8 %. Po pokonaniu „maustelle” przez blisko trzy kilometry trzeba się było wspinać po coraz bardziej stromej prostej mając po prawej ręce zbocze góry. Szybko też stromizna wróciła na właściwy temu wzniesieniu dwucyfrowy poziom z maximum 20 % po pokonaniu 7,7 kilometra i jeszcze trzykrotnym sięgnięciem pułapu 16-17 % na przestrzeni kolejnych ośmiuset metrów. W ciszy walczyłem z własną słabością w obliczu srogiej natury. Tu i ówdzie leżakowały przy drodze górskie zwierzęta: krowy, owce i nie zważające na nic kozy, które gromadnie „opalały się” na rozgrzanej szosie. Również w górnej części wzniesienia każdy z wiraży był opatrzony stosowną tablicą z własnym numerem, liczbą przejechanych kilometrów oraz osiągnięta już wysokością bezwzględną. Jechałem niemal cały czas na przełożeniu 39 x 28 i jedynie na stromym odcinku tuż za stacją Rettenbachferner na moment wróciłem do trybu „32”. Nieco niżej tj. na wysokości 2635 metrów odchodził w lewo szlak na Tiefenbachferner (2830 m. n.p.m.), której finał jest drugą najwyżej położoną szosą na Starym Kontynencie, po hiszpańskiej drodze na Pico Veleta. Pomimo wyższego pułapu jest ona jednak łatwiejsza od finału pod Rettenbach, a poza tym w dużej mierze wiedzie przez tunel o długości 1700 metrów. Dlatego pomimo kuszącej perspektywy pobicia swej wysokogórskiej „życiówki” pojechałem dalej prosto. Po minięciu głośnej grupki „złotej rosyjskiej młodzieży” i pokonaniu ostatnich trzech wiraży zakończyłem wspinaczkę na dużym i niemal pustym placu parkingowym zbudowanym pod zboczem wiecznie białej góry Karleskogel.

Pokonanie tego niewątpliwie jednego z najtrudniejszych w mym życiu podjazdów zajęło mi 1 godzinę 22 minuty i 39 sekund przy skromnej przeciętnej prędkości 9,807 km/h. Mniejsza o czas i prędkość sukcesem dla mnie było zdobycie takiej góry za jednym zamachem tzn. bez większego kryzysu i przymusowego przystanku na złapanie głębszego oddechu. Darek pojawił się na górze po około 22 minutach zaciekle goniąc cykloturystę w pomarańczowej koszulce, z którym złapał kontakt w drugiej części podjazdu. Na „rywala” mojego kolegi czekał już na górze osobisty kierowca płci żeńskiej. Szczęśliwiec ten mógł więc wspinać się ubrany na krótko i na górze pobrać rzeczy do przebrania się na zjazd. My oczywiście ważkie dla swego zdrowia i komfortu jazdy decyzje w sprawie stroju musieliśmy podjąć już na dole. Tradycyjnie zważyć wszystkie „za” i „przeciw” targaniu ze sobą na górę większej ilości ciuchów. Na stromym zjeździe bardzo szybko osiągało się prędkości 65 km/h, lecz bardziej niż na biciu rekordów prędkości skupialiśmy się na dokumentowaniu swego pobytu. Przy słonecznej pogodzie i przejrzystym powietrzu, w górnych partiach wzniesienia roztaczały się przed nami piękne widoki na odległość wielu kilometrów. Zatrzymywaliśmy się niemal na każdym wirażu celem uwiecznienia tych pejzaży, strzelenia fotek czworonożnym przedstawicielom alpejskiej fauny czy śladom ludzkiej cywilizacji takim jak: stacja narciarska, kościółek, zbiornik na wodę, wspomniany punkt poboru opłat czy wagoniki górskiej kolejki linowej najwyraźniej rosyjskiej produkcji. Niespodziewanie dla mnie jako pierwszy dojechałem do samochodu, gdyż Darek zapodział się gdzieś po drodze. Jak się wkrótce okazało wpadł on zakupy w miejscowym sklepie sportowym. Ostatecznie w drogę do Imst, gdzie mieliśmy zacząć podjazd pod Hahtennjoch ruszyliśmy dopiero kilka minut przed godziną szesnastą.

Po niespełna godzinie jazdy i przejechaniu blisko 50 kilometrów byliśmy już na miejscu. Dla mnie był to wypad natury sentymentalnej. To w tym powiatowym miasteczku zaczęła się przed blisko ośmiu laty moja znajomość z Alpami. Wtedy jednak Krzysiek Żmijewski nakreślił sobie, mi oraz Wojtkowi Nadolskiemu program wielce ambitny i rzekłbym dalekosiężny. Zrobiliśmy dystans około 140 kilometrów z podjazdami pod przełęcz Pillerhohe i do końca doliny Kaunertal. Pominęliśmy jednak wychodzący z Imst, lecz w przeciwnym kierunku podjazd pod Hahntennjoch. Po roku 2003 w Austrii bywałem już prawie zawsze tylko przejazdem. Jak choćby w sierpniu 2008 roku gdy wracając wraz z Łukaszem Talagą z naszej szwajcarskiej wyprawy na szlaku Zernez do Trójmiasta przemknąłem obok Imst w drodze Niemiec przez przełęcz Fernpass. Teraz dałem sobie w końcu okazję do przelotnego poznania tej miejscowości. Udało nam się znaleźć dogodne miejsce do zaparkowania. Blisko centrum miasta, na ulicy Beinlandweg w bezpośrednim sąsiedztwie budynku tutejszej Rady Miejskiej. Pogoda nadal dopisywała. Gdy ruszaliśmy w trasę około 17:10 na liczniku nieco rozgrzanym przez słońce miałem 32 stopnie. Po dwustu metrach zjazdu wjechaliśmy na główną ulicę miasta Kramnergasse. Na niej to zrazu spokojnie miała się zacząć wspinaczka o długości 14,5 kilometra przy średnim nachyleniu 7,5 %. Skręciliśmy w lewo czyli w kierunku północnym i po chwili nasza droga zmieniła nazwę na Pffargasse. Po 800 metrach podjazdu na wysokości niebieskiego domu należało skręcić w lewo Lehngasse.

Jazda na wprost oznaczałaby rychły wjazd na prowadzącą ku Fernpass drogę krajową nr 189, gdzie nie mieliśmy czego szukać. Znacznie więcej atrakcji czekało nas na lokalnej drodze nr 246. Już na wyjeździe z miasta trzeba się było zmierzyć z pierwszym poważnym wzywaniem. W połowie drugiego kilometra podjazdu nachylenie sięgnęło nawet 16 %. Przed ponad dwa i pół kilometra zakrętu (między km 0,8 a 3,4) stromizna trzymała na średnim poziomie 7,6 %. Następnie można było sobie odsapnąć na łatwiejszym półtorakilometrowym odcinku prowadzącym wśród łąk na wysokości wioski Teilwiesen. W tym miejscu minąłem kapliczkę poświęconą św. Katarzynie. Po wjeździe do lasu Kalfesinerwald i delikatnym skręcie w lewo znów trzeba było się sprężyć. Cały szósty i pierwsza połowa siódmego kilometra (od km 4,9 do 6,5) trzymały na poziomie 8,7 %, zaś dalej po trzystu metrach spokoju było jeszcze trudniej. Dotarłem do przemianowanego na L-266 odcinek drogi o nazwie Bschlaber Landesstrasse. Na odcinku 2700 metrów (między km 6,8 a 9,5) trzeba się było zmagać ze średnim nachyleniem 9,8 %. Profil podjazdu zaczerpnięty ze strony „archivio salite” nie przygotował mnie na to. Stromizna jedenastokrotnie skakała tu powyżej 10 %, by pod koniec tego fragmentu trasy czyli już na początku dziesiątego kilometra wspinaczki ponownie sięgnąć 16 %.

Mając w nogach Rettenbachferner nie byłem w stanie już dłużej korzystać z przełożenia 39×24, musiałem zluzować i wrzucić tryb „28”. Trudy wspinaczki w tym terenie z nawiązką rekompensowały prześliczne widoki. Wąska na tym odcinku droga poprowadzona była jakby po półce skalnej z górskim masywem po mojej lewej ręce i przepaścią po prawej stronie, od której oddzielała mnie tylko drewniana barierka. Po tym co ujrzałem nie dziwi mnie to, iż drogę tą zwykło się zamykać na śnieżne zimowe miesiące. Pokonawszy najtrudniejszą część podjazdu „zasłużyłem sobie” na 1800 metrów wytchnienia z jednym trudniejszym fragmentem, ale też lekkim zjazdem na odcinku około 400 metrów. Na koniec czekała mnie jeszcze trzecia ciężka próba czyli 2700 metrów przy średniej 9,6 % i maximum 14 %. Wszystko to zaś w odsłoniętym terenie, jak na złość jadąc pod silny zachodni wiatr. W wieczornym słońcu okoliczne góry tj. tak kamieniste żleby jak i porośnięte kosodrzewiną zbocza okazały się później bardzo fotogeniczne. Dopiero na ostatnich kilkuset metrach zrobiło się lżej tzn. na poziomie niespełna 5 %. Na przełęcz wjechałem w czasie 1 godziny 6 minut i 30 sekund ze średnią prędkością 13,1 km/h. O kilka minut wolniej niż mogłem się spodziewać, ale widać nie byłem jeszcze w swej optymalnej formie. Co ciekawe na samej przełęczy stoi bramka, z obrotową furtka dla pieszych niczym przy wejściu na stadion piłkarski.

Na ostatnich kilometrach podjazdu wyprzedziłem dwóch dzielnych turystów z sakwami, najpierw starszego, nieco później młodszego. Jak się później okazało byli nimi Niemcy, ojciec i syn pochodzący z Ulm w Bawarii, którzy podobnie jak my od paru dni podróżowali po austriackich Alpach. Niemniej w odróżnieniu od nas nie polowali na poszczególne podjazdy, lecz niemal całe dni spędzali w drodze z całym swym dobytkiem jadąc od punktu A do B i następnego dnia od punktu B do C itd. Teraz byli już w drodze powrotnej do Niemiec, mając w swych nogach przełęcze: Flexen, Arlberg, Brenner, Monte Giovo czy też Rombo. Na Darka, który na drugim kilometrze podjazdu miał drobne problemy ze sprzętem czekałem cierpliwie blisko pół godziny, lecz korzystając z okazji o wykonanie foto-portretu poprosiłem jednego z przybyłych na przełęcz motocyklistów. W drodze powrotnej wierni „świeckiej tradycji” stawaliśmy w niemal każdym piękniejszym miejscu. Również i na tym zjeździe można było się łatwo rozpędzić do bezpiecznych 65 km/h. Do samochodu zjechaliśmy już po wpół do ósmej, lecz wciąż było ciepło – 22 stopnie! Do naszej spokojnej „przystani” w Prutz dobiliśmy dopiero około godziny 20:20. Zmęczeni i głodni, ale zadowoleni bo sportowo spełnieni. Przejechaliśmy w tym dniu 59,5 kilometra, z czego 30 km wokół Soldem oraz 29,5 km wokół Imst. Według danych z mojego licznika łączne przewyższenie dla obu tych tras wyniosło 2428 metrów. W perspektywie czwartkowego wyścigu nasz etap środowy musiał być znacznie łatwiejszy.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Rettenbachferner & Hahntennjoch została wyłączona

Kuhtai & Silzer

Autor: admin o 20. czerwca 2011

Poniedziałkowy etap miał być trudniejszy niż niedziela przeznaczona na zaznajomienie naszych nóg i płuc z trudami długich wspinaczek. Dlatego do programu drugiego etapu wybrałem dwa podjazdy o najwyższej skali trudności. Wzniesienia które przeniesione na trasę „Wielkiej Pętli” z pewnością uzyskałyby status premii HC. Pierwszym z nich miał być wjazd pod przełęcz Kuhtai Sattel (2017 m. n.p.m.) od strony zachodniej tzn. 17,7 km wspinaczki o średnim nachyleniu 7 %. Natomiast drugim Silzer Sattel (1685 m. n.p.m.) od strony północnej tzn. 9,6 km przy średniej aż 10,5 %. Pierwsze z tych wzniesień znajduje się na trasie Oetztaler Radmarathon, najtrudniejszego z austriackich maratonów szosowych. Wyścig ten zaczyna się i kończy w Solden, zaś na 238-kilometrowej trasie przejechawszy Kuhtai trzeba jeszcze pokonać podjazdy pod przełęcz Brenner, zaś po włoskiej stronie granicy znane mi z 2006 roku wzniesienia Monte Giovo i Rombo. Z kolei po wschodniej stronie tej przełęczy organizowany jest w połowie sierpnia krótki wyścig górski z gatunku „hill climb” pod nazwą Intersport Eybl Bergkaiser. To impreza tego samego typu co Kaunertaler Gletscherkaiser, w którym mieliśmy wystartować już w najbliższy czwartek. Rozgrywana na trasie 35 kilometrów ze startem w Innsbrucku i początkiem 24-kilometrowego podjazdu w Kernaten. Wschodnia strona Kuhtai została jednak przede wszystkim dwukrotnie przetestowana przez uczestników Deutschland Tour. Miało to miejsce w latach 2005 i 2006 na etapach do Rettenbachferner i Seefeld. Co ciekawe oba te odcinki wygrał ten sam kolarz czyli Amerykanin Levi Lepiheimer.

Drugi z wybranych podjazdów czyli Silzer nie kojarzył mi się z niczym. Niemniej jego profil bardzo przypadł mi do gustu. Miał dwie niezaprzeczalne zalety. Po pierwsze znajdował się w bezpośrednim sąsiedztwie doliny Oetz, dzięki czemu mógł być sprawnie połączony z wypadem na Kuhtai. Po drugie miał ponad 1000 metrów przewyższenia, a na podjazdy o takich walorach technicznych zwykłem najchętniej „polować”. Z wyjazdem w teren nie śpieszyliśmy się zbytnio. Do przejechania mieliśmy około 40 kilometrów, najpierw drogą nr 180, następnie przez 7-kilometrowy tunel łączący ją z autostradą A-12 oraz na sam koniec parę kilometrów głąb Oetztal po drodze nr 186. Po około 50 minutach jazdy udało nam się zaparkować w Oetz przed marketem Impreis. Niebo nad doliną wyglądało dość niepewnie, lecz temperaturę mieliśmy przyjemną tzn. 21 stopni. Na samym początku mieliśmy do przejechania 600 metrów płaskiego terenu w kierunku południowym, po czym na dużym rondzie musieliśmy skręcić w lewo, na wschód ku Oschengarten i samej przełęczy Kuhtai. Zgodnie ze znanym nam profilem tego podjazdu już pierwszy kilometr okazał się bardzo trudny. Na pierwszych 1100 metrach licznik pokazał mi średnie nachylenie 8,8 % przy maximum niemal 13 %. Za wyjątkiem znacznie łatwiejszego drugiego kilometra tego typu stromizna utrzymywała się na całej dolnej połówce tego podjazdu czyli aż po Oschengarten. Na tym odcinku minąłem kilka uroczych wiosek, najpierw Oetzerau, potem Taxegg i w końcu Muhlau. Za mostkiem na wyjeździe z Muhlau trzeba było pokonać ściankę, na której stromizna dochodziła aż do 17 %.

Dojechawszy do Oschengarten mogłem sobie pozwolić na kilka minut względnego odpoczynku. Niestety po około 40 minutach jazdy licznik zaczął mi szwankować. Co prawda odbiornik nadal działał bez zarzutu, ale skończył się żywot baterii w nadajniku montowanym na widelcu co pozbawiło mnie dynamicznych danych takich jak odczyt dystansu, nachylenia czy prędkości. Na podstawie zapisu z pierwszej części podjazdu ustaliłem, że odcinek 8,9 kilometra pomiędzy Oetz a Oschengarten pokonałem w 37 minut i 40 sekund ze średnią prędkością 14,161 km/h – jak na mnie bardzo dobrą biorąc pod uwagę średnie nachylenie na poziomie 8,4 %. Na blisko trzykilometrowym łatwym fragmencie podjazdu trwały właśnie roboty drogowe, które zlecono znanej także z polskich dróg firmie Strabag. Wyjeżdżając z Oschengarten minąłem wiodącą na północ boczną drogę ku Haiming. Tędy również moglibyśmy dojechać na Silzer Sattel. Przejechawszy remontowane „falsopiano” od razu trzeba było się zmierzyć ze stromą ścianą o długości 800 metrów i średnim nachyleniu 14,5 %. Za nią czekał nas tunel i kolejna stromizna około piętnastego kilometra, z zakrętami w skalnym tunelu. Końcówka miała urozmaicone nachylenie. Po minięciu sztucznego jeziora Speicher Langental pozostało jeszcze do pokonania sto metrów przewyższenia na dystansie 1,4 kilometra, w tym bardzo stroma finałowa prosta.

Cała wspinaczka zajęła mi niemal 71 minut, a dokładnie 1h 10 minut i 59 sekund przy średniej prędkości 14,792 km/h. Co ciekawe licznik, który zwykł zaniżać znane mi z oficjalnych źródeł wysokości bezwzględne poszczególnych podjazdów pokazał mi na przełęczy wysokość około 2040 metrów n.p.m. Z tego wniosek że bliższy prawdy co do poziomu startu w Oetz był profil ze strony „cyclingcols”, a nie ten zawyżony z archivio salite na „zanibike”. Na górze wiało i było tylko 13 stopni, stąd czekając na przyjazd Darka schowałem się w przydrożnej restauracji. Tam w pokojowej temperaturze przy gorącym cappuccino mogłem się rozgrzać. Mój kompan nadjechał po około 20 minutach. Posiedzieliśmy dłuższy czas w ciepełku, zaś przed przystąpieniem do zjazdu przejechaliśmy się głównej ulicy tego ośrodka narciarskiego, który wyrósł wokół dawnego pałacu myśliwskiego cesarza Maksymiliana I Habsburga. Pojechaliśmy po płaskowyżu kilkaset metrów na wschód ku tablicy z nazwą i wysokością bezwzględną tego miejsca. Na zjeździe jak zwykle zrobiliśmy kilka foto-przystanków. Licznik nadal działał w ograniczonym zakresie, więc porzuciłem nadzieję na uzyskanie pełnych danych z tego etapu. W trakcie zjazdu temperatura wzrosła (przez moment nawet do 27 stopni), lecz jednocześnie chmury groźnie poszarzały. Zbierało się na deszcz, więc zastanawialiśmy się na ile utrudni on nam kolejne zadanie.

Druga zagadka dotyczyła mojej Kia Cee’d. Porzuciliśmy samochód na sklepowym parkingu pod wezwaniem „Nur fur kunde” czyli „Tylko dla klientów” i nie mieliśmy pewności czy nie zostanie on przypadkiem odholowany. Szczęśliwie obyło się bez tego rodzaju przykrej niespodzianki, dzięki czemu kwadrans po trzeciej byliśmy już spakowani i gotowi do drogi na spotkanie z Silzer Sattel. Teraz musieliśmy przejechać tylko osiem kilometrów w kierunku północno-wschodnim. Najpierw w dół Oetztal, a następnie drogą nr 171 po tzw. Tiroler Strasse. W zasadzie można by ten odcinek pokonać rowerem, ale z uwagi na niepewną aurę woleliśmy zaoszczędzić nieco czasu. Z tych samych względów zdecydowaliśmy się nie wjeżdżać do samego Haiming i gdy tylko naszym oczom ukazała się po lewej stronie boczna droga L-309 postanowiliśmy się zatrzymać na jej pierwszym zakręcie tuż pod lasem. Wiedziałem, że Silzer Sattel jest górą dla prawdziwych kozic. Średnia powyżej 10 %, w tym pierwsze siedem kilometrów non-stop na dwucyfrowym poziomie. Dla kogoś kto tak jak ja waży latem minimum 73 kilogramy to nie jest idealny teren do kolarskiej wspinaczki. Ważący około 60 kg Darek teoretycznie mógłby się na tej ścianie pięknie wykazać, ale niestety tej wiosny nie mógł sobie pozwolić na treningi jakie jeszcze przed paroma laty był w stanie sobie aplikować. Z tych przyczyn każdego z nas czekało teraz nie lada wyzwanie. Mnie walka z nieprzyjazną stromizną, zaś mojego wspólnika zmagania z niedostatkiem mocy i kondycji.

Mimo zachmurzonego nieba na razie jeszcze nie padało. Darek ruszył jakąś minutkę przede mną. Droga już po kilkuset metrach droga schowała się w lesie. Po pokonaniu 110 metrów przewyższenia czyli zapewne około kilometra podjazdu dogoniłem kolegę. Ja miałem do dyspozycji standardowe tarcze czyli jako mniejszą 39-tkę, zaś z tyłu wypróbowaną już w 2008 roku kasetę Shimano XT z trybami 28 i 32. Dario w ostateczności mógł się poratować przełożeniem 39 x 29. Pod koniec trzeciego kilometra przejechałem przez wioskę Hopperg z okazałym hotelem oraz kościołem po przeciwnych stronach szosy. W połowie czwartego kilometra minąłem zjazd ku osadzie Enterberg skręciwszy w prawu ku Hausegg. Po przejechaniu pięciu kilometrów dotarłem i do tej wioski, która z kilkoma domami i kapliczką okazała się być ostatnią osadą na drodze do przełęczy. Dalej czekała mnie już tylko spokojna droga, zagubiona w iglastym lesie. Do poziomu 1515 metrów n.p.m. jechałem na przełożeniu 39 x 28, wyżej tzn. gdy stromizna nieco zelżała wróciłem do trybu 24, na którym wcześniej wytrzymałem tylko przez pierwszych kilkaset metrów. Co prawda ostatnie trzy kilometry były już nieco łatwiejsze, lecz powyżej 1400 m. n.p.m. zaczęło mżyć, zaś w górnej części wzniesienia wspinaczkę utrudniała nam zniszczona nawierzchnia drogi. Podjazd zakończyłem na zakręcie przy małym leśnym parkingu.

Na lewo od tego miejsca odchodziła szutrowa ścieżka turystyczna dla pieszych, z której skorzystać mogliby też kolarze górscy. O wszelakich walorach turystycznych tego rejonu informowała przyjezdnych sporych rozmiarów tablica. Mogliśmy sobie na niej obejrzeć zawiłe szlaki, które zawiodły nas na szczyt obu poniedziałkowych przełęczy. Po prawej stronie drogi stała ławeczka, o którą oparłem rower i słup z małą tabliczką „Sattelle 1690”. Na pokonanie tego stromego wzniesienia potrzebowałem dokładnie 54 minuty i 5 sekund co oznacza, że jechałem ze średnią prędkością 10,983 km/h przy VAM około 1120 m/h. Zważywszy na fakt, iż miałem już w nogach Kuhtai taki wynik nastrajał mnie optymistycznie przed kolejnymi podjazdami na szosach Tyrolu. Na górze było raczej chłodnawo tzn. 12 stopni przy stale siąpiącym deszczyku, więc po zrobieniu zdjęć i przebraniu się bez zbędnej zwłoki zabraliśmy się do drogi powrotnej. Darek korzystając z kamery w swoim telefonie komórkowym postanowił nagrać swój zjazd. Powstał z tego nagrania całkiem ciekawy filmik z mrożącymi krew w żyłach scenami. Na zjeździe trzeba było jechać ostrożnie, gdyż szosa była mokra i wąska, zaś po drodze można się było natknąć na oddział motocyklistów czy stado owieczek przeprowadzanych przez lokalnego pasterza. Do samochodu dotarliśmy około 17:50. W sumie przejechaliśmy tylko 56 kilometrów, lecz ten niewielki dystans był bardzo treściwy, gdyż obejmował aż 2220 metrów przewyższenia. Tymczasem wtorek zapowiadał się jeszcze ciekawiej.

 

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Kuhtai & Silzer została wyłączona

Arlberg & Flexen

Autor: admin o 19. czerwca 2011

Planując czerwcową wyprawę uznałem, że z uwagi na stosunkowo niewielkie odległości pomiędzy poszczególnymi górami podobnie jak przed rokiem w Trentino będziemy sobie mogli pozwolić na luksus posiadania tylko jednej bazy wypadowej. Udało mi się znaleźć w sieci tj. poprzez stronę „tiscover” miejsce, które miało trzy niezaprzeczalne zalety. Lokalizację w centrum naszego „obszaru łowieckiego” tzn. w Prutz, niewielkim miasteczku u wjazdu do doliny Kaunertal. Sporą powierzchnię w postaci przeszło 56-metrowego apartamentu z salonem, dwoma sypialniami, kącikiem kuchennym, łazienką i WC na drugim piętrze dużego domu jednorodzinnego należącego do rodziny o słynnym w tym kraju nazwisku Sailer. To wszystko za bardzo umiarkowaną cenę czyli 341 Euro za 9 noclegów dla dwóch osób (wliczając lokalny podatek i koszt końcowego sprzątania) – jednym słowem za mniej niż 20 Euro za dobę od łebka.

Na sobotnie popołudnie po kilkunastogodzinnej podróży zaplanowałem wypad na najbliższe tej bazy wzniesienia czyli Pillerhohe (1559 m. n.p.m.) oraz znane choćby z tegorocznej edycji Tour de Suisse Serfaus via Ladis i Fisser Hofe (1438 m. n.p.m.). Ta pierwsza góra przed ośmiu laty była moim dziewiczym podjazdem w Alpach. Wówczas pokonałem ją od wschodu ze startem w Imst oraz właściwym początkiem w Wenns. Tym razem miałem zamiar zdobyć ją od najtrudniejszej, zachodniej strony z początkiem podjazdu prowadzącym przez wioskę Fliess. Niestety plany te pokrzyżowała iście jesienna pogoda. Już na dojeździe do Prutz straszył nas przelotny deszcz, lecz po dotarciu na miejsce warunki pogodowe znacznie się pogorszyły. Ledwie 13 stopni Celsjusza na poziomie niespełna 900 metrów n.p.m. i przede wszystkim regularna ulewa wybiły nam z głowy pomysł na pierwszą przejażdżkę już w sobotę 18 czerwca. Szybko pogodziłem się z faktem, iż nie dane mi będzie ponownie stanąć na przełęczy Piller. Niemniej z wizyty na nieznanym mi dotąd podjeździe do Serfaus nie miałem zamiaru rezygnować. Uznałem, że przełożę tą wspinaczkę o kilka dni i w najbliższy piątek zrobię ją w pakiecie z wycieczką do szwajcarskiego Samnaun.

Niedzielny poranek nie powitał nas słońcem, acz dawał nadzieję na jazdę w przyzwoitych warunkach pogodowych. Zresztą co było robić? Przyjechaliśmy do Tyrolu tylko na 9 dni i drugi „walkower” z naszej strony po prostu nie wchodził w rachubę. Dokonałem pewnych roszad w naszym programie i na pierwszy etap tej tyrolskiej przygody wybrałem podjazdy pod Arlbergpass (1795 m. n.p.m. tzn. 6,6 km o średnim nachyleniu 7,6 %) oraz Flexenpass (1774 m. n.p.m. tzn. 18,3 km o średniej 5,1 %). Wyglądały one na najłatwiejsze z całej listy, zaś przed poważniejszymi wyzwaniami warto było „przetrzeć nogę” na wzniesieniach o średniej skali trudności. Na miejsce postoju wybrałem wioskę Pettneu kilka kilometrów przed Sankt Anton am Arlberg, gdzie miała się zacząć nasza wspinaczka pod wschodnią ścianę Arlbergu. Gdy około południa gotowaliśmy się do jazdy stojąc przed sklepem sportowym Mario Matta, w pobliżu białego kościoła z typową dla Tyrolu strzelistą wieżą termometr pokazywał tylko 15 stopni, zaś niebo prezentowało pełną gamę możliwych barw od radosnego błękitu po zwiastujący kłopoty kolor ciemnoszary.

Nie wiem ile razy Arlberg znalazł się na trasie Osterreich Rundfahrt. Wiem jednak, że w ostatniej dekadzie trzykrotnie pojawił się na szlaku prestiżowego Tour de Suisse. W latach 2005 i 2009 przełęcz tą pokonano od zachodniej strony na etapach do Sankt Anton oraz Serfaus wygranych przez Australijczyka Bradleya McGee i Szwajcara Michaela Albasiniego. Natomiast w 2007 roku zdobyto ją od „naszej” wschodniej strony na etapie do Malbun. Premię górską wygrał wówczas Bask Arkaitz Duran, zaś sam etap z metą w Liechtensteinie Frank Schleck. Ponadto w latach 2004-2006 Arlberg również trzykrotnie znalazł się na trasie zapomnianego już nieco Deutschland Tour. Za pierwszym razem wspinano się od zachodu w końcówce etapu do Sankt Anton. Ten odcinek wygrał „niesławny” Patrik Sinkewitz, który na finiszu pokonał Hiszpana Francisco Mancebo. W ten sposób Niemiec objął prowadzenie w wyścigu, którego nie oddał do końca imprezy. Rok później przejechano ją od wschodniej strony w połowie etapu do niemieckiego Friedrichshafen. Natomiast w 2006 roku kolarze ponownie musieli się wspinać pod Arlberg od wschodu, lecz tym razem na metę, którą wyznaczono w Saint Christoph am Arlberg, ośrodku położonym na wysokości 1762 metrów n.p.m. czyli tuż poniżej owej przełęczy. Etap ten wygrał Jens Voigt, który o dwie sekundy wyprzedził Amerykanina Levi Leipheimera oraz o osiem i dziesięć sekund dwóch kolarzy ze wschodu Andrieja Kaszeczkina i Jewgienija Pietrowa. Dzięki temu sukcesowi oraz rewelacyjnej jeździe na czas w dniu następnym doświadczony Niemiec wygrał wówczas po raz pierwszy swój narodowy tour.

Ruszyliśmy w górę doliny Stans (Stanzertal) z początku po niemal płaskim terenie. Lekko jednak nie było. Powitał nas bowiem mocny, przeciwny wiatr. Szczególnie dla słabo przygotowanego do tej wyprawy Darka było to jak zderzenie się ze ścianą. Po niespełna dwóch kilometrach jadąc cały czas na zachód znaleźliśmy na drodze krajowej nr 197. Na idącej równolegle do naszego szlaku autostradzie A-12 w tych okolicach wyznaczono ostatni zjazd przed blisko 14-kilometrowym (płatnym) tunelem, który wykuto w latach 1974-1978 pod masywem Arlbergu na odcinku między Sankt Anton w Tyrolu a Langen w Vorarlbergu. Po trzech kolejnych kilometrach i minięciu wioski Sankt Jakob zatrzymałem się przy stacji benzynowej u wlotu do Sankt Anton aby poczekać na kolegę. W mieście na kilka tygodni przed wyścigiem były już rozwieszone banery reklamujące szosowy maraton Arlberg-Giro, który w tym roku odbyć miał się 31 lipca na trasie 148 kilometrów z podjazdami pod Arlberg i Bielerhohe. To latem przyjazne kolarzom miasteczko zimą jest prawdziwą mekką dla amatorów białego szaleństwa. Ba, w 2001 roku gościło ono uczestników Mistrzostw Świata w narciarstwie alpejskim.

Po krótkim postoju podążyliśmy dalej główną drogą rezygnując na razie z wjazdu do centrum tej miejscowości. Wspinaczka zaczęła się u zbiegu drogi nr 197 z biegnącą przez środek miasteczka ulicą Dorfstrasse. Pierwszy kilometr był jeszcze stosunkowo łatwy, lecz drugi już nieco trudniejszy ze stromizną dochodzącą do 10 % i kawałkiem „tarki” czyli zdartego asfaltu. Ogółem pierwsza tercja wspinaczki przy średnim nachyleniu 6,3 % była jeszcze całkiem przyjemna. Zacząłem chyba nieco za szybko, gdyż dalsza część wzniesienia dała mi się we znaki. Przypuszczam jednak, że środkowa tercja tego dość niepozornego podjazdu potrafi przystopować każdego entuzjastę. O ile początek pojechałem w tempie 17,4 km/h to przez środek przebrnąłem ze znacznie niższą średnią 12,1 km/h. Ot prawo grawitacji. Ten odcinek miał bowiem średnie nachylenie 10,3 % z kilkoma fragmentami o maksymalnym nachyleniu 13 %. Na szczęście ostatnia tercja wzniesienia była już znacznie łatwiejsza, bo na średnim poziomie 5,6 % i max. 10 % stromizną. Trzeba tu było przejechać przez liczący 1090 metrów tunel o nazwie „Heinrich Findelkind Galerie” wyjeżdżając kilkaset metrów przed samą przełęczą wśród zabudowań osady Sankt Christoph am Arlberg. Pokonanie całego podjazdu zajęło mi 27 minut i 25 sekund przy średniej 14,881 km/h.

Zdążyłem stanąć do zdjęcia, skonsultować się z Darkiem w sprawie jego postępów zanim z grafitowych chmur zaczął zacinać deszcz. Wilgoć i niska temperatura czyli 10 stopni Celsjusza bynajmniej nie zachęcały mnie do 20-kilometrowego wypadu (zjazdu) w głąb landu Vorarlberg. Byłem jednak zdeterminowany aby zgodnie z planem zjechać do Dalaas i stamtąd wspiąć się na przełęcz Flexen, a potem na ten kawałeczek zachodniego Arlbergu, który przy takim układzie trasy pozostanie mi do pokonania. Mocny wiatr i deszcz czynił zjazd dość niebezpiecznym. Dodatkowo w tych warunkach krople deszczu ostro cięły po twarzy tak, iż nie sposób było się powstrzymać od mrużenia oczu. Kilka razy w górnej części podjazdu dla własnego bezpieczeństwa wolałem się na parę chwil zatrzymać. Na zjeździe temperatura spadła nawet do 6 stopni. Zanim na poziomie Klosterle deszcz zelżał i zrobiło się nieco cieplej zdążyłem przemoknąć do suchej nitki. Pojechałem jednak dalej, minąłem Wald am Arlberg, przejechałem pod autostradą i zatrzymałem się dopiero w Dalaas na wysokości schroniska Paluda. Tu na poziomie około 850 metrów n.p.m. było wciąż tylko 12 stopni, ale wiedziałem że podjazd mnie rozgrzeje. Po nawrocie pierwsze 1100 metrów miałem prawie płaskie, w sam raz na odrobinę rozgrzewki. Kolejne siedem kilometrów do poziomu Klosterle przy średniej 3,3 % też nie nastręczało większych problemów. Dopiero następne cztery kilometry na poziomie 7,2 % przy max. 11 % zmusiły mnie do większego wysiłku. W Langen na wysokości dworca kolejowego stały dwie policjantki z radarem, które krzyknęły coś do mnie na temat świateł. Wkrótce miałem wjechać do długiego na 2100 metrów tunelu, którego pokonanie w trudnym terenie musiało mi zabrać kilka ładnych minut. Wiedziałem jednak, że będzie on oświetlony, dlatego zaryzykowałem przejazd nim bez żadnych nieprzyjemnych konsekwencji.

Przed Stuben zrobiło się nieco lżej, ale na ostatnich sześciu kilometrach jeszcze dwukrotnie musiałem się spiąć. Za tą wioską czekały mnie najpierw serpentyny, zaś jeszcze przed rozjazdem Flexen / Arlberg musiałem pokonać odcinek 700 metrów o stromiźnie powyżej 10 % z maksymalnym nachyleniem 13 %. Przyznam, że ten fragment nieco mnie zagotował, ale jakoś się wybroniłem kręcąc z minimalną prędkością 11 km/h. Odżyłem dopiero po skręcie w lewo na prowadzącą ku przełęczy Flexen drogę Lechtalstrasse. Trafił się mi tu niemal kilometrowy odcinek „falsopiano”, na którym nie zabrakło i odrobiny zjazdu. Po tym wypoczynku ponownie musiałem się zmobilizować na ostatnich dwóch kilometrach podjazdu przy średniej 7,8 % i max. 13 %. Na tej końcówce szczególną atrakcją był przejazd przez liczący sobie 1550 metrów mroczny tunel rodem z XIX wieku. Gdy przebijałem się przez jego czeluście z naprzeciwka śmignął mi Darek, który uznał iż przy tej pogodzie i braku dostatecznego przygotowania na pierwszy dzień wystarczy mu zdobycie Arlbergu i przejechanie końcówki Flexen. Kilkaset metrów po wyjechaniu z tunelu ja też dotarłem na Flexenpass w czasie 58 minut i 40 sekund przy średniej 18,040 km/h.

Również w tym miejscu powitał mnie deszcz, w dodatku wzmocniony drobnym gradem, a że było tylko 8 stopni „ciepła” i mocno wiało to zabawiłem na przełęczy tylko tyle czasu ile potrzebowałem dla zrobienia okolicznościowych zdjęć. Zanim dojechałem do rozjazdu spotkałem Darka, który zatrzymywał się po drodze w tym samym celu. Dzięki temu ostatni tego dnia kawałek podjazdu czyli 3,1 kilometra przy średniej 6,3 % pod zachodnią końcówkę Arlbergu mogliśmy pokonać razem w iście turystycznym tempie. Zatrzymaliśmy się jeszcze na samej przełęczy, a następnie w Saint Christoph gdzie mojego kolegę zaintrygował bardzo stromy odcinek zamkniętej szutrowej drogi wiodącej ku górze Kappall. Na zjeździe za wspomnianym wcześniej tunelem z racji stromizny można było się nieźle rozbujać. Wystarczało na krótką chwilę puścić hamulce by ujrzeć na liczniku prędkość 65 km/h. Szybciej nie spróbowałem. Dojechawszy do ronda przed Sankt Anton skręciliśmy w lewo do miasta, aby choć przez kilka minut rozejrzeć się po słynnym ośrodku narciarskim. Wróciwszy do Pettneu miałem w nogach – według minimalistycznych wskazań swego licznika – 72 kilometry przy łącznym przewyższeniu 1719 metrów. Niemal trzy i pół godziny czystej jazdy w ciężkich warunkach. Dobre przetarcie przed całym następnym tygodniem.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Arlberg & Flexen została wyłączona

Letni hat-trick

Autor: admin o 18. czerwca 2011

Plany na rok 2011 były wypadkową moich sportowych pomysłów, zawodowych możliwości mego wspólnika Darka oraz turystycznych marzeń mojej dziewczyny Iwony. Początkowo myślałem przede wszystkim o wyjeździe w Pireneje. Byłem w tych górach tylko raz w lipcu 2007 roku, kiedy to w ciągu tygodnia poznałem 13 tamtejszych przełęczy, w tym 5 na trasie L’Etape du Tour z Foix do Loudenville. W ramach kolejnej, tym razem dwutygodniowej wyprawy chciałem przejechać wszystkie pozostałe podjazdy  rodem z Tour de France o statusie premii pierwszej i najwyższej kategorii od Col de Burdinkurutcheta na zachodzie po Col du Jau na wschodzie. Około półmetka takiej wycieczki miałbym wystartować w hiszpańsko-francuskim maratonie szosowym Quebrantahuesos ze startem i metą w aragońskim Sabinanigo.

Te plany musiałem jednak odłożyć na dalszą przyszłość. Mój kompan w podróżach czyli Darek Kamiński rozkręcał właśnie własną firmę i będąc bardzo zapracowanym człowiekiem nie mógł sobie pozwolić na dwutygodniowe rozstanie ze swymi klientami. Dlatego poprosił mnie o zaplanowanie dwóch około tygodniowych wypraw zamiast jednej dłuższej. Ze względu na dzielący Trójmiasto i Pireneje dystans (około 24 godzin prognozowanej jazdy samochodem) tygodniowy wypad w ten rejon Europy nie miałby większego sensu. Wyjściem z tej sytuacji okazało się opracowanie dwóch programów alpejskich, pierwszego na II połowę czerwca i I drugiego na pierwszą połowę sierpnia. Dojazd do Alp jest znacznie mniej czasochłonny, a przy tym mimo licznych wizyt w tych górach wciąż pozostało mi w nich wiele ciekawych miejsc do odkrycia.

Nie musiałem długo myśleć nad tym, który z alpejskich rejonów najbardziej dotąd zaniedbywałem. We Włoszech, Francji czy Szwajcarii poznałem już wcześniej po kilkadziesiąt kolarskich podjazdów. Tymczasem w Austrii od której zacząłem przecież swą przygodę z Alpami zaliczyłem na razie tylko pięć wzniesień tzn. Pillerhohe, Kaunertal i Hochtor w lipcu 2003 roku oraz Edelweissspitze i Kitzbuheler Horn w czerwcu 2010 roku. Dlatego priorytetem pierwszej z tegorocznych wypraw było poznanie kilku najważniejszych podjazdów w zachodniej części Tyrolu oraz dwóch na terenie sąsiedniego landu Vorarlberg. Ciekawym przerywnikiem w szeregu dni tzw. „swobodnej eksploracji” miał być dla nas start w krótkim wyścigu górskim Kaunertaler Gletscherkaiser (23 czerwca), zaś ukoronowaniem całej wycieczki występ w górskim maratonie Dreilander Giro (26 czerwca), rozgrywanym na pograniczu Austrii, Włoch i Szwajcarii.

Lipcowa podróż miała mieć bardziej romantyczne niż sportowe zabarwienie. Zamki Bawarskie, kilka dni rejonie Cinque Terre i przede wszystkim tydzień w Toskanii. Skwapliwie skorzystałem jednak z dobrego serca Iwony, która zgodziła się na to by w tej wyprawie towarzyszył nam 4-letni „rumak” o imieniu Colnago. W procesie planowania miałem na uwadze przede wszystkim aspekt turystyczno-kulturalny tej wycieczki czyli chęć obejrzenia takich miejsc jak: Neuschwanstein i Konigsee w Bawarii, Portofino i wiosek Cinque Terre w Ligurii, zaś już na terenie Toskanii zwiedzenie Lukki, Pizy, Sieny, San Gimignano, Arezzo, Pienzy, Montepulciano i oczywiście Florencji. Poza tym uznaliśmy, iż warto będzie też zajrzeć do Umbrii aby poznać Asyż, miasto św. Franciszka. Niemniej ponieważ tak w Bawarii, Ligurii jak i Toskanii gór nie brakuje to między podziwianiem dzieł ludzkiej kultury oraz cudów boskiej natury mogłem sobie zaplanować aktywny wypoczynek na rowerze. Nie nadużywając cierpliwości mej wspaniałej niewiasty udało mi się zaliczyć swój pierwszy niemiecki podjazd (Rossfeld) jak również zapoznać się z Apeninami, do których we wcześniej latach nie dane mi było dojechać. W pierwszej wersji pomysłu na Toskanię obok przejechania kilku podjazdów rodem z Giro d’Italia miałem też start w Gran Fondo Prato – Abetone, lecz z uwagi na przesunięcie tej imprezy o tydzień do przodu względem ubiegłorocznego terminu musiałem zweryfikować swe plany w tym zakresie.

Jednak co się odwlecze to nie uciecze. Pozostał mi jeszcze wyjazd sierpniowy by sprawdzić się w tego rodzaju teście silnego charakteru i żelaznej kondycji. Poza Darkiem udało mi się do tej wyprawy namówić jeszcze trzech kolegów z trójmiejskiej braci rodem z ronda Castorama w Gdańsku-Osowej tzn. Piotra Walentynowicza, Jakuba Rucińskiego oraz Dawida  Śmiełowskiego. Program na sierpień był znacznie bardziej mobilny niż czerwcowy. Zakładał noclegi w co najmniej trzech miejscach i przejazd przez cztery alpejskie kraje celem poznania podjazdów na północnych rubieżach Piemontu i Lombardii, w szwajcarskich kantonach Ticino, Graubunden i Sankt-Gallen, górskim Księstwie Liechtenstein i w końcu na zachodnich kresach Austrii. Na zakończenie tej podróży zaplanowałem udział w górskim wyścigu Highlander Radmarathon (14 sierpnia), którego trasa wiedzie przez sześć przełęczy położonych na terenie Vorarlbergu.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Letni hat-trick została wyłączona