banner daniela marszałka

Archiwum dla czerwiec, 2014

Villaggio del Lago & Eremo Madonna del Faggio

Autor: admin o 20. czerwca 2014

PODJAZD NR 1 > https://www.strava.com/activities/167646549

PODJAZD NR 2 > https://www.strava.com/activities/167646547

Dzień drugi miał być już konkretnym wyzwaniem sportowym. Etapem z prawdziwego zdarzenia. Mam tu na myśli dystans bliższy 100 niż 50 kilometrom oraz łączne przewyższenie większe niż 2000 metrów. Zaplanowałem wypad śladami ósmego etapu tegorocznego Giro d’Italia. Tego na którym długo uciekał Kolumbijczyk Julian Arredondo, zaś w końcówce Włoch Diego Ulissi uprzedził Chorwata Roberta Kiserlovskiego. W planach mieliśmy do pokonania dwa spore podjazdy z bazy wypadowej przy Ponte Baffoni. Pierwsza wspinaczka na Eremo Madonna del Faggio i druga w kierunku kultowej w tym rejonie Monte Carpegna. Niemniej tylko w teorii miały to być dwa wzniesienia. W praktyce każde z nich było dwuetapowe, gdyż wierzchołek pośredni jest tu oddzielony od podnóża finałowej wspinaczki kilkukilometrowym zjazdem. Tym samym oprócz czterech zasadniczych podjazdów w drodze powrotnej z dwóch wspomnianych gór czekać miały na nas jeszcze dwie mniejsze górki. Przekładając to na terminologię rodem z Giro zapowiadał się etap z jedną premią górską pierwszej kategorii (Monte Carpegna – ze względu na stromiznę), trzema wzniesieniami drugiej klasy (Villagio del Lago, Eremo Madonna del Faggio i Cantoniera di Carpegna) oraz dwoma trzeciej (Villagio del Lago i Cantoniera di Carpegna od zaplecza). Szacowałem, że będziemy mieli do przejechania 87 kilometrów o łącznym przewyższeniu 2773 metrów. Dużo, ale wszystko to było spokojnie do zrobienia w ciągu max. 6 godzin, gdyby nie przypadek-wypadek, który przez chwilę postawił pod znakiem zapytania nie tylko realizację dziennego programu, lecz nawet powodzenie całej wyprawy. Ostatecznie plan na piątek 20 czerwca zrealizowaliśmy jedynie w 50 %. Jednak pod koniec tego dramatycznego dnia i tak mogliśmy się cieszyć. Choćby tylko z tego powodu, że jedziemy dalej.

W drogę ruszyliśmy około 11:00, lecz z San Marino wyjechaliśmy dopiero na kwadrans przed południem. Podskoczyliśmy jeszcze na chwilę do Starego Miasta, gdyż miałem tam do załatwienia prywatne zlecenie natury kupieckiej. Następnie zjeżdżając w kierunku Gualdicciolo przejeżdżając przez Acquavivę wpadliśmy na stację benzynową aby zatankować samochód na kilka najbliższych dni. Przykra niespodzianka spotkała nas już po kilku minutach spędzonych na włoskiej ziemi. Gdy myślami byliśmy już przy czekających nas górach nagle usłyszeliśmy jak za naszymi plecami zsuwa się z samochodu wadliwie przez nas zamontowany bagażnik na klapę. Przed rokiem sprawdził się on bezbłędnie w drodze do Francji jak i z powrotem, mimo że miał do udźwignięcia trzy rowery: mój, Darka i towarzyszącego nam w tamtej podróży Adama Kowalskiego. Tym niemniej najwyraźniej po 12 miesiącach wyleciało nam z pamięci jako go fachowo zamontować. Pasy daliśmy za bardzo na bok i podczas jazdy po dość nierównej szosie zsunął się nam, po czym przez kilkadziesiąt metrów ciągnęliśmy rowery po asfalcie do czasu wyhamowania samochodu. Mój Ridley i Darkowy Simplon nieźle poszorowały po glebie. Najwyraźniej po jednej stronie mocniej co było widać po skali zniszczeń. Rowery były zamontowane na przemiennie. Ja w tym zdarzeniu straciłem tylne koło, Darek przednie na którym tuż przed wyjazdem z mozołem kleił ultralekką szytkę. Na szczęście mieliśmy zapasy. W moim rowerze ucierpiała też klamko-manetka i kierownica, lecz na szczęście były to już straty bardziej wizerunkowe niż praktyczne. Po zmianie kół oba rowery nadawały się do jazdy.

Na całym zamieszaniu z poluzowanym bagażnikiem straciliśmy też sporo czasu. Według planu przejazd z San Marino przez Novafeltrię do okolic Maciano miał nam zająć ledwie 40 minut. W praktyce gotowi do pierwszej wspinaczki byliśmy dopiero o 13:40. Na miejsce startu wybraliśmy sobie rondo przy SP Marecchia położone na wysokości 322 metrów n.p.m., mniej więcej w połowie drogi pomiędzy Ponte Molino Baffoni a Maciano. Z nieba lał się żar, na liczniku 35 stopni. Nie jestem fanem tak wysokich temperatur. Pomimo tego zacząłem podjazd całkiem szybko. Po pokonaniu 1,8 kilometra dotarłem do zbiegu dróg w Maciano czyli miejsca od którego podjazd pod Villaggio del Lago zaatakował peleton 97. Giro d’Italia. Kolejny odcinek o podobnej długości doprowadził mnie na brzeg Lago di Andreuccio. Gdy po powrocie do Polski wrzuciłem dane z 20 czerwca na „stravę” okazało się, iż był to jedyny klasyfikowany fragment tego podjazdu. Dystans 1600 metrów pokonałem w czasie 6:27 co do dziś jest 16 wynikiem pośród 239 zarejestrowanych czasów. Niemniej nie to mnie zainteresowało. Bardziej osoba lidera tego zestawienia oraz nazwiska moich sąsiadów z tabeli. Jadący w czołówce ósmego etapu Wilco Keldermann przejechał ten fragment trasy w czasie 4:37, ale kilku innych uczestników tego wyścigu o dziwo jechało moim tempem: Jussi Veikkanen (6:26), Daniele Colli (6:34) czy Jetse Bol (6:35). Mógłbym sobie zażartować, że utrzymałbym się w grupetto, gdyby nie jeden drobny szczegół. Oni kończyli trudny górski etap i jechali tylko tak by zmieścić się w limicie czasu. Ja zaś śmigałem na świeżości robiąc swoją prywatną górską czasówkę. Na całym podjeździe nie sposób było schować się przed słońcem. Trochę cienia można było złapać tylko między budynkami we wiosce Soanne po przejechaniu 6,2 km. W końcówce podjazdu nie brakowało śladów po Giro. Pośród napisów wymalowanych na szosie moją szczególną uwagę zwrócił tekst włoskich kibiców skierowany do Aleksandra Winokurowa po tym jak menadżer Astany pozwolił sobie na krytykę wobec nie zachwycającego wiosną Vincenzo Nibalego. Całe wzniesienie miało 11,2 kilometra długości i 680 metrów przewyższenia (średnie nachylenie 6,1 % i max. 11 %). Wyrobiłem się w czasie 40:20 przy średniej prędkości 16,5 km/h.

2014_0620_001

Gdy dojechał do mnie Darek poświęciliśmy kilka chwil na tradycyjny rytuał zdjęciowy, po czym ruszyliśmy w dół przez gminę Montecopiolo ku jej największej miejscowości czyli Villagrande. Po minięciu tej wioski nadal trzymaliśmy się drogi SP 6 wypatrując po prawej stronie drogi miejsca, gdzie zaczyna się podjazd pod Eremo Madonna del Faggio. Znaleźliśmy je bez większych kłopotów. Za to sama wspinaczka okazała się bardziej kłopotliwa niż zapowiadały suche dane statystyczne. W teorii 409 metrów na dystansie 6,35 kilometra czyli średnio 6,4 %. Niemniej już po obejrzeniu finału wspomnianego etapu wiedziałem, że to wynik zafałszowany. Całej prawdy doświadczyliśmy na sobie. Faktycznie musieliśmy pokonać 477 metrów przewyższenia, gdyż trzykrotnie trzeba było odzyskiwać dopiero co zdobytą wysokość. To wszystko, jeśli odrzucić w sumie 800 metrów zjazdów, na dystansie 5,8 km (licznik zmierzył mi bowiem łącznie 6,6 kilometra) co dawałoby już średnie nachylenie na poziomie 8,2 %. Dwustu i trzystu-metrowe mini-zjazdy nie tylko oddalały nas od szczytu, ale też wybijały z rytmu. Z kolei odcinki wspinaczkowe nierzadko przekraczały 10 % co sprawiało, że nasze klamko-manetki były w stanie ciągłej gotowości. Najtrudniejsza była sama końcówka, w tym ostatni wiraż z maksymalnym nachyleniem 13 %. To wzniesienie pokonałem w czasie 26:44 przy średniej prędkości 14,8 km/h. Na samej górze czekał nas wjazd na duży parking, który niewątpliwie był dogodnym miejscem do lokalizacji miasteczka etapowego. W prawo od tego placu odchodziła jeszcze wyłożona chodnikiem dróżka do tytułowego kościółka poświęconego Matce Boskiej. Niemniej nie zdecydowaliśmy się na pokonanie tych dodatkowych kilkuset metrów.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Droga powrotna wydłużyła się nam o ponad dwa kilometry, po tym jak za Villagrande pojechaliśmy na północ docierając na przełęcz Serra San Marco. Aby dotrzeć do Vilaggio del Lago musieliśmy więc zawrócić. Zjechawszy do samochodu około godziny 16:30 wiedzieliśmy już, że nie mamy szans na realizację pełnego programu. Zastanawialiśmy się jeszcze nad możliwością zrobienia samej Monte Carpegna. Choćby tylko jej najtrudniejszej części w postaci ostatnich 6 kilometrów. Rozsądek kazał nam jednak spasować. Ostatecznie przejechaliśmy tylko 43,5 kilometra o przewyższeniu 1404 metrów. Następnie do godziny 19:00 trzeba się było zameldować w Cagli u naszych kolejnych gospodarzy. Tymczasem mieliśmy do pokonania autem 70 kilometrów. W tej drodze chcieliśmy jeszcze odwiedzić jakiegoś mechanika czy sklep rowerowy. Ja musiałem przerzucić z koła zniszczonego w wypadku na używane kółko zapasowe kasetę 12-27, gdyż oryginalnie miałem na nim zamontowaną jedynie swoją „kaszubską kasetę” z największym trybem 23. Pomocną dłoń podał nam właściciel sklepu Dario Gino Londei z Urbanii. Następnie dojechawszy do Cagli zmarnowaliśmy jeszcze ze 40 minut na poszukiwanie naszego lokum czyli Agriturismo Bufano na via San Fiorano 48E. Samochodowa nawigacja nie była pomocna. Co gorsza wyprowadziła nas na manowce czyli wiejskie drogi po przeciwnej stronie miasta. Trzeba było się ratować telefonem do gospodarza i wyłapaniem wskazówek z rwanej rozmowy. Nasza druga nocna przystań miała swój urok. Gospodarstwo agroturystyczne z kilkoma apartamentami dla gości i ładnym widokiem na okoliczne góry. Dostaliśmy parter naprawdę dużego lokalu. Faktycznie mieliśmy nawet dostęp do pierwszego piętra, które w owym czasie było niezamieszkane. Salon z kuchnią, sypialnia i łazienka. To wszystko za skromne 55 Euro.

Napisany w 2014a_Appennini | Możliwość komentowania Villaggio del Lago & Eremo Madonna del Faggio została wyłączona

San Marino (Monte Titano)

Autor: admin o 19. czerwca 2014

PODJAZD > https://www.strava.com/activities/167646551

Ku kolejnej przygodzie jak zwykle ruszyliśmy wieczorem. Dokładnie zaś w środę 18 czerwca. Czekał nas długi dojazd wielokrotnie przetartym szlakiem przez Kołbaskowo, obwodnicę Berlina, Monachium i Innsbruck z wjazdem do Italii na przełęczy Brennero. Niemniej jako się rzekło tym razem naszym celem nie były włoskie Alpy, więc musieliśmy pokonać całą długość dobrze nam znanej autostrady A22. Po czym w okolicy Modeny wskoczyliśmy na prowadzącą ku Adriatykowi autostradę A14. Cały czas w oddali po swej prawej ręce mieliśmy łagodne zbocza Apenin. Minęliśmy Bolonię, Imolę, Faenzę, Forli i Cesenę by na wysokości Rimini zjechać w końcu na prowadzącą prosto ku San Marino drogę krajową N72. Tym samym do najstarszej republiki świata, założonej według legendy w 301 roku n.e. przez św. Marinusa, wjechaliśmy „głównym wejściem” od strony Serravalle. Zarezerwowałem nam nocleg w pokoju gościnnym budynku sąsiadującego z motelem Hostaria da Lino pod adresem Piazza Grande 47. Nie od razu znaleźliśmy ten adres. W trakcie poszukiwań, przejechaliśmy wjazd na wspomniany plac i dotarliśmy aż do murów Starego Miasta. W końcu około godziny 16:30 czyli po 18 godzinach jak zwykle męczącej podróży znaleźliśmy się na miejscu. Czekał na nas lokal przestronny, acz nieco ciemnawy. Niemniej nie było na co narzekać, tym bardziej że kosztował nas ledwie 41,80 Euro. Braki w dopływie dziennego światła wynikały zaś z górzystej geografii tego państewka. Pomimo, że lokal znajdował się na pierwszym piętrze wrażenia mieliśmy niczym z piwnicy, gdyż okna wychodziły na mury odgradzające Piazza Grande od położonej bezpośrednio wyżej kolejnej partii miasta.

Republika San Marino ma bogate związki z wielkim kolarskim światem. W 1965 roku wystartowało stąd Giro d’Italia wygrane w wielkim stylu przez Vittorio Adorniego. Niemniej po raz pierwszy uczestnicy „La Corsa Rosa” wspinali się po miejscowych drogach już w 1930 roku na etapie z Ankony do Forli wygranym przez słynnego czasowca Learco Guerrę. Po wojnie Giro zajrzało tu znowu w roku 1950 na etapie z Rimini do Arezzo. Natomiast już w sezonie 1951 po raz pierwszy wyznaczono tu etapową metę. Zorganizowano 24-kilometrową czasówkę ze startem w Rimini. Wygrał Giancarlo Astrua z przewagą 20 sekund nad Fausto Coppim i 40 sekund na Louisonem Bobet. Kolejny „etap prawdy” odbył się tu w 1956 roku na 13-kilometrowej trasie wytyczonej w całości po drogach Republiki. Wygrał Holender Jan Nolten z przewagą 2 sekund nad Hiszpanem Federico Bahamontesem i 8 sekund nad Jean’em Dotto. W międzyczasie przejazdowe premie górskie zdobywali tu w latach 1953 i 1955 Włosi: Pasquale Fornara i Giuseppe Minardi. Następnie w latach 1959 – 1964 – 1969 zakończyły się tu etapy ze startu wspólnego wygrane przez Nino Defilippisa, Szwajcara Rolfa Maurera i Franco Bitossiego. Lokalne drogi służyły za trasy kolejnych górskich czasówek. Od roku 1968 do 1997 zorganizowano ich jeszcze pięć. Dystanse były różne, najdłuższe 49-kilometrowe gdy start wyznaczano w Cesenatico, nieco krótsze gdy sygnał startera padał w Rimini, zaś najkrótsza ledwie 18-kilometrowa wersja czasówki miała miejsce w 1997 roku. Ten etap ze startem w Santarcangelo Romagna wygrał Paweł Tonkow. Przed Rosjaninem wspomniane dłuższe czasówki wygrali tej klasy mistrzowie co: Felice Gimondi (1968), Eddy Merckx (1969), Giuseppe Saronni (1979) i Roberto Visentini w trakcie pełnego kontrowersji Giro z 1987 roku. Natomiast ostatnim etapowym triumfatorem na ulicach San Marino był Andrea Noe’ (1998). W minionej dekadzie wyścig Dookoła Włoch bywał tu jeszcze trzykrotnie, lecz tylko przejazdem. Ostatnio w 2008 roku gdy zarówno premię górską w San Marino jak i etap z metą w Cesenie wygrał Alessandro Bertolini. Poza tematem wielkiego Giro godzi się jeszcze wspomnieć, iż w latach 1989-2005 kończył się w tym państewku, rozgrywany do roku 2010, prestiżowy włoski semi-klasyk Coppa Placci.

Jak przystało na kraj, który swego czasu mógł się pochwalić najgęstszą siecią dróg przyjeżdżając do San Marino mieliśmy do wyboru co najmniej kilka wariantów podjazdu pod Monte Titano (739 m. n.p.m.) czyli góry na zboczach której przez wieki budowano ową Republikę. W podręczniku dla cykloturystów „Passi e Valli in Bicicletta” wymieniono trzy różne, acz łączące się z sobą na pewnym etapie drogi na szczyt. Między innymi północną ze startem w Ponte Verucchio i południową z początkiem w Faetano Bassa. Niemniej według autora tej książki na miano najtrudniejszej i zarazem klasycznej zasługiwała opcja północno-zachodnia z włoskiej wioski Torello. Zdecydowałem się skorzystać właśnie z tej najbardziej konkretnej, niemal pozbawionej wypłaszczeń, propozycji wspinaczkowej. W teorii miała mieć ona 9,5 kilometra o średnim nachyleniu 5,4 %, max. 10 % i przewyższeniu 510 metrów. Niemniej ponieważ pierwsze 800 metrów wyglądały na prawie płaskie postanowiłem darować sobie ten nieciekawy odcinek i zacząć podjazd dokładnie na przejściu granicznym w Gualdicciolo. Na rowery wsiedliśmy dopiero kwadrans po 19-tej, lecz był to w końcu jeden z najdłuższych dni w roku, więc czasu na zdobycie tej premii górskiej drugiej kategorii połączone ze zwiedzaniem najstarszej części miasta mieliśmy w bród. Jak wynika z danych programu „veloviewer” spaliśmy na wysokości 507 m. n.p.m. Aby zjechać do Gualdicciolo musieliśmy na drugim rondzie zjazdu skręcić w lewo. Gdy tylko dojechałem do miejsca za placami świsnął mi odgłos rower Darka i kątem oka zobaczyłem kolegę jadącego prosto czyli w kierunku Domagnano. Gdy po niespełna 7 kilometrach zjazdu dotarłem na sam dół skontaktowałem się z nim i ustaliliśmy, iż każdy zrobi pierwszą część wzniesienia od swojego miejsca postoju po czym spotkamy się na owym rondzie by razem pokonać ostatnie kilometry przed Starym Miastem.

Od granicy w Gualdicciolo do ronda na styku Strada Moricce z via 28 luglio w dzielnicy Borgomaggiore miałem 5,6 kilometra. Na tym niedługim odcinku stanąłem aż pięć razy by zrobić zdjęcia do foto-albumu z podróży. Podjazd potraktowałem dość ulgowo, jako prolog czytaj wstęp do bardzo długiej podróży, w której będę miał znacznie poważniejsze okazje do sprawdzenia swej formy fizycznej. Zgodnie z planem na rondzie spotkałem się z Darkiem, który dojechał w to miejsce jako pierwszy. Potem już wspólnie i całkiem żwawym tempem kontynuowaliśmy naszą wspinaczkę. Po przejechaniu 6,8 kilometra swego podjazdu miałem już za plecami wjazd na Piazza Grande. Z tego miejsca do końca asfaltowego podjazdu po via Piana na wysokości głównej bramy do Starego Miasta było jeszcze 2,5 kilometra. Według moich danych właściwy podjazd zakończyliśmy na wysokości 654 m. n.p.m. Pokonałem 9,3 kilometra w czasie 32:09 przy średniej prędkości 17,3 km/h. Jadąc wzdłuż murów Starego Miasta wskoczyliśmy na boczną drogę prowadzącą w górę do niewielkiego kościółka. Gdy przed nim stanęliśmy okazało się, że po lewej ręce mamy jakąś wąską dróżkę prowadzącą jeszcze wyżej. Postanowiliśmy zobaczyć gdzie nas ona zawiedzie. Tak zaczęła się stricte turystyczna część naszego wieczorku zapoznawczego z Apeninami. Najpierw dotarliśmy na mały plac przed miejscowym ratuszem (Palazzo Publicco). Potem kolejna stroma uliczka po chodniku i znaleźliśmy się przed Basilica di San Marino. Ostatni stromy kawałek po śliskiej, acz gładkiej kostce prowadził między restauracjami i zakończył się u bram Castello della Guaita na placu służącym za punkt widokowy skierowany na wybrzeże Morza Adriatyckiego. Wyżej niż zanotowane przez mój licznik 711 metrów n.p.m. nie dało się już wjechać. Jak na „prolog” przystało tego wieczora przejechałem tylko 20,3 kilometra o skromnym przewyższeniu 587 metrów.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

20140619_san marino 1

20140619_san marino 2

Napisany w 2014a_Appennini | Możliwość komentowania San Marino (Monte Titano) została wyłączona

Giro dell’Appennino vol. 1

Autor: admin o 18. czerwca 2014

Oryginalnym pomysłem na główną wyprawę roku 2014 była wycieczka na francusko-hiszpańskie pogranicze. Po zakończonej sukcesem i pełnej niezapomnianych przygód eskapadzie szlakiem Route des Grandes Alpes zamarzyła mi się podobna etapówka na pirenejskich szosach. Co prawda idea ta spodobała się moim czterem alpejskim kompanom, lecz nie wszyscy oni mogli lub też czuli się na siłach by pójść za ciosem już w kolejnym sezonie. Piotr wolał przynajmniej na rok mentalnie i fizycznie odpocząć od tego rodzaju wyzwań. Romek zmienił charakter swej pracy zasiadając za kółkiem autobusu ekipy Active-Jet. Przez to nie mógł sobie pozwolić na solidne wiosenne treningi oraz przeszło dwutygodniowy urlop u progu kalendarzowego lata. Także Adam w trakcie naszych zimowych konsultacji wspominał o niepewnej sytuacji w swej pracy. Ja zaś nie chciałem ruszać w Pireneje za wszelką cenę tzn. w gronie nowych ludzi, bez większości swych wypróbowanych wspólników. Wolałem odłożyć ów projekt na półkę w nadziei na to, iż już w 2015 lub najpóźniej 2016 roku uda nam się zgrać swoje plany i możliwości by ponownie powołać do życia kolarską „Drużynę Pierścienia”. W realizacji jakiegokolwiek ambitnego planu zastępczego jak zwykle mogłem liczyć na pomoc i towarzystwo Darka Kamińskiego. Pozostało mi się tylko zdecydować na którykolwiek ze swych kilkunastu pomysłów na dwutygodniową podróż po górskich szosach Europy.

Ponieważ w minionej dekadzie 80% swoich kolarskich wzniesień zaliczyłem w Alpach już na wstępie owych rozważań odpadły wszelkie alpejskie projekty. W tym roku chciałem rozszerzyć swe horyzonty poznawcze tzn. zajrzeć w góry dotąd mi nieznane lub też ledwie poznane. Kusił mnie pomysł pierwszej w życiu wyprawy do Hiszpanii, najprędzej do Katalonii i Andory. Niemniej uznałem, iż skoro Pireneje i tak mnie w najbliższych latach nie ominą to w 2014 roku lepiej będzie skierować się ku Apeninom. Taki cel dalszej wyprawy wydał mi się przy tym bezpieczniejszy z uwagi na pewien poziom znajomości kraju „gospodarza” oraz miejscowego języka. Apeniny poznałem już zresztą przelotnie w lipcu 2011 roku podczas wycieczki z Iwoną do Cinque Terre i Toskanii. Teraz przyszedł czas na czysto sportowe wyzwanie. Od początku było dla mnie jasne, że organizacyjnie będzie to skomplikowane przedsięwzięcie. Jadąc na dwa tygodnie w Alpy (włoskie, francuskie, szwajcarskie czy austriackie) można sobie wybrać niemal dowolny region by z bazą noclegową w jednym czy dwóch miejscach oraz umiarkowanym korzystaniem z własnego auta zaliczyć na rowerze 20, 30 czy jeszcze więcej wartościowych podjazdów w stosunkowo bliskiej okolicy.

Powtórzenie takiego manewru w Apeninach jest niemożliwe z uwagi na to, iż choć tutejsze podjazdy swą wielkością niewiele ustępują tym alpejskim to jednak są znacznie mniej liczne, a przy tym rozrzucone na całej szerokości geograficznej włoskiego buta. Tym samym w fazie planowania podróży musiałem uwzględnić liczne i niekiedy długie transfery samochodowe oraz sporą ilość różnych miejsc noclegowych wedle zasady „niemal każda noc pod nowym dachem”. Tradycyjnie wpisując podjazdy na swą listę życzeń miałem na uwadze ich wielkość, skalę trudności a także wartość historyczną czyli częstotliwość występowania na trasach wielkich wyścigów, w tym przypadku przede wszystkim na Giro d’Italia. Szybko okazało się, że chcąc na rozległym obszarze od Monte Cimone na północy po Etnę na południu zaliczyć wszystkie wzniesienia z mojej prywatnej listy „most wanted” potrzebowałbym co najmniej 23 dni aby dopiąć swego. Tak długa podróż nie wchodziła w grę. Dlatego tyleż z musu co z rozsądku podzieliłem sobie całe Apeniny na dwie strefy geograficzne po to by w pierwszym podejściu zająć się dokładniejszym zwiedzeniem północnej i środkowej części tych gór. Natomiast na drugie danie pozostawić zaś sobie południe półwyspu połączone z przeprawą na Sycylię. Plus tego rozwiązania będzie taki, iż spędzę w Apeninach nie trzy, lecz ponad cztery tygodnie. Co za tym idzie dam sobie szansę na zbadanie nie 45 czy 50, lecz około 70 nowych podjazdów.

Na tym etapie mojego procesu decyzyjnego pozostało mi się zdecydować na to jakie regiony wchodzą w skład hasła „Apeniny Północne i Środkowe” czyli jak daleko na południe Włoch mamy zajechać. Początkowo ów biegun naszej wyprawy widziałem na południowych kresach regionów Abruzja i Lacjum. Ostatecznie uznałem jednak, iż warto będzie jeszcze zahaczyć o niewielki region Molise by już ramach Giro dell’Appennino vol. 1 zmierzyć się z często wykorzystywanym na Giro podjazdem do stacji narciarskiej Campitello Matese. Późna data tegorocznego Bożego Ciała skłoniła mnie do wydłużenia tej wycieczki z 16 do 18 dni. W zasadzie mieliśmy do swej dyspozycji czwartkowy wieczór 19 czerwca oraz 17 kolejnych, pełnych dni do niedzieli 6 lipca włącznie. Na miejsce prologu naszego Wielkiego Touru upatrzyłem sobie Republikę San Marino. Następnie planowaliśmy zjechać na południe wschodnią stroną półwyspu przez regiony: Marche, Abruzzo i Molise. Po czym bardziej zachodnią flanką wrócić na północ jadąc przez: Lacjum, Umbrię, Toskanię, Ligurię, południowe kresy Lombardii, zaś finałowy weekend spędzić na drogach Emilii.

Treść menu owej górskiej uczty podyktował mi mój wielki apetyt na kolarskie podjazdy. Na terenie wszystkich w/w regionów znalazłem łącznie aż 47 „premii górskich” godnych naszego zainteresowania. To wszystko przy założeniu, że dwanaście razy uda nam się w ciągu jednego dnia pokonać aż trzy wzniesienia. Zaprojektowałem trasę naszej podróży, po czym poprzez stronę booking.com zabrałem się do rezerwacji noclegów. W sumie na czekające nas 17 noclegów musiałem znaleźć aż 15 różnych lokalizacji. Jedynie w Lettomanopello u podnóża masywu Majella oraz w Bagni di Lucca mogliśmy sobie pozwolić na dwa noclegi w jednym miejscu czyli luksus jednej doby bez przeprowadzki. Pełnego czytaj przesadnie ambitnego planu nie udało nam się zrealizować. Co prawda pogoda na ogół dopisywała, lecz z uwagi na długotrwałe transfery i jeden wypadek przy pracy musieliśmy na bieżąco korygować nasz program. Jednym słowem odchudzać go poprzez wyrzucanie mniej wartościowych lub co bardziej kłopotliwych jego elementów. Ostatecznie ze wstępnie wybranych musiałem pominąć podjazdy takie jak: Cantoniera di Carpegna, Monte Carpegna, Rionero Sannitico, Campaegli, Selva Rotonda, wschodnia Monte Amiata, Vestito, Faiallo, Bocchetta, Tomarlo, Sillara i bolońskie Santuario di San Luca. Tym niemniej skończywszy tą eskapadę po stronie swoich aktywów mogłem zapisać 37 nowych wzniesień, z czego 34 „górskie skalpy” o przewyższeniu przynajmniej 500 metrów, w tym 20 „tysięczników”.

Teraz przyszedł czas na pokuszenie się o dokładną relację z tej wspaniałej podróży. Postaram się ją podsumować w osiemnastu odcinkach, które zamierzam napisać podczas dziewięciu najbliższych tygodni.

Napisany w 2014a_Appennini | Możliwość komentowania Giro dell’Appennino vol. 1 została wyłączona