banner daniela marszałka

Archiwum dla sierpień, 2021

Monte Ologno

Autor: admin o 31. sierpnia 2021

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Cannero Riviera (SS34)

Wysokość: 1185 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 946 metrów

Długość: 10,4 kilometra

Średnie nachylenie: 9,1 %

Maksymalne nachylenie: 15 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Wróciwszy do Stresy rozdzieliliśmy się na parę godzin. Krzysiek z Rafałem tego dnia poprzestali bowiem na zdobyciu Mottarone. Na środę mieliśmy zaplanowaną 30-kilometrową wspinaczkę pod Simplonpass. Jedno z większych wyzwań podczas tej wyprawy. Dlatego nasi koledzy postanowili szybciej wrócić do Omegni i tym sposobem zaoszczędzić nieco energii na kolejny górski etap. Ja pozostałem wierny swej podróżniczej tradycji. Dwie górki dziennie to dla mnie norma. Staram się trzymać tego standardu, choć na drugiej górze dnia z moimi siłami różnie bywa. Adrian po zimie spędzonej na Gran Canarii był w tym sezonie w takiej formie, że nawet trzy spore wzniesienia nie stanowiłyby dla niego większego problemu. Trzymaliśmy się więc naszego wtorkowego programu i zarazem zachodnich brzegów Lago Maggiore. Musieliśmy podjechać do Cannero Riviera by z tej miejscowości zaatakować stromy, acz niedługi podjazd na Monte Ologno. Trasa dojazdowa była prosta, acz niezbyt szybka. Do przejechania mieliśmy 29 kilometrów drogami SS33 i SS34. Niby „krajówki”, ale jak każde szosy biegnące wzdłuż alpejskich jezior Italii wąskie i zmuszające do jazdy z umiarkowaną prędkością. Po drodze minęliśmy Verbanię. Miasto mające nieco ponad 30 tysięcy mieszkańców i będące stolicą prowincji Verbano-Cusio-Ossola. Obejmującej północny kraniec Piemontu, a powstałej przed blisko trzydziestu laty po odłączeniu tych górskich terenów od prowincji Novara. Na północnych obrzeżach Verbanii zaczyna się wykorzystany na Giro-1992 podjazd z Trobaso przez Aurano do Piancavallo-Alpe Segletta (1254 m. n.p.m.), który to zaliczyłem w sierpniu 2011 roku. Premię górską wyznaczoną na tym wzniesieniu wygrał Claudio „Il Diablo” Chiappucci, zaś sam etap jego rodak Franco Chioccioli. Obu Włochów skutecznie kontrolował zaś Miguel Indurain, który wygrał wówczas swój pierwszy wyścig Dookoła Włoch. Verbania trzykrotnie gościła Giro tzn. również w latach 1952 i 2015. Przy pierwszej okazji triumfował tu Szwajcar Fritz Schar, zaś przy ostatniej Belg Philippe Gilbert.

Z Verbanii pochodzi współczesny król czasówek Filippo Ganna. Kolarz, który zdążył już zdobyć cztery tytuły mistrza świata w torowym wyścigu na dochodzenie oraz wygrać sześć odcinków Giro d’Italia, w tym pięć „etapów prawdy”. Niespełna miesiąc przed naszym przejazdem „Top Ganna” na torze w Tokio zapewnił Włochom złoto olimpijskie w drużynowym wyścigu na dochodzenie. Natomiast pod koniec sezonu 2021 na szosowych Mistrzostwach Świata we Flandrii po raz drugi z rzędu wywalczył tęczową koszulkę w swej specjalności. Afisze rozwieszone na mieście nie pozostawiały wątpliwości, iż to małe miasto jest dumne z osiągnięć swego wielkiego syna. Po dojechaniu do Cannero Riviera zatrzymaliśmy się na małym parkingu przy drodze SS34. Dosłownie o parę kroków od wjazdu na wąziutką szosę SP64, po której wiodą pierwsze kilometry podjazdu na Monte Ologno. Wzniesienie to znalazło się na trasie osiemnastego etapu Giro-2015, który prowadził ze szwajcarskiego Melide w kantonie Ticino do wspomnianej Verbanii. Był to dzień dla uciekinierów. Podjazd z wielką przewagą nad peletonem zaczęła 12-osobowa grupa harcowników. Oczywiście góra zrobiła selekcję. Premię górską wygrał Francesco Manuel Bongiorno. Niemniej dzień należał do Gilberta. Walończyk triumfował nad Lago Maggiore z przewagą 47 sekund nad Włochem oraz 1:01 nad grupką, którą przyprowadził Francuz Sylvain Chavanel. Z tyłu też było ciekawie, gdyż liderujący Hiszpan Alberto Contador zaatakował wespół z Kanadyjczykiem Ryderem Hesjedalem. „El Pistolero” chciał się zrewanżować kolarzom Astany za incydent spod Mortirolo. Ta odpowiedź przyniosła mu wymierne zyski. Nadrobił nad Fabio Aru i Mikelem Landą 1:13. Wspinaczkę pod Monte Ologno, znaną też pod nazwami Monte Pian Bello oraz Monti Lamanno, zaczęliśmy około wpół do trzeciej przy temperaturze 30-31 stopni. Na tego typu górze zawsze miałbym kłopot by utrzymać się z Adrianem. W tym roku wolałem nawet nie próbować. Mając już w nogach Mottarone musiałem podejść do tej wspinaczki z pewną dozą ostrożności.

Podjazd od samego początku był ostry. Pierwsza tercja praktycznie bez chwili wytchnienia. Sektor o długości 3600 metrów kończący się na ósmym wirażu ze stałą stromizną 9-10%, miejscami dochodzącą do 13%. Nieco niższe nachylenie utrzymywało się na kolejnym kilometrze prowadzącym do Trarego Viggiona (4,6 km). Luźniej zrobiło się dopiero w połowie szóstego kilometra, zaś najłatwiejszym odcinkiem okazał się początek siódmego kilometra czyli przejazd przez Cheglio. Na wylocie z tej wioski skończyła się droga SP64 i zaczęła SP94. Ta górska szosa przez pierwsze cztery kilometry wspina się zdecydowanie pod Monte Ologno. Potem na krótko opada i znów się wznosi na Alpe Colle (1238 m. n.p.m.). Dalej w najwyższym punkcie sięga niemal 1300 metrów n.p.m. Po czym delikatnie schodzi do Piancavallo, za którym już śmielej zjeżdża przez Premeno do Intry, wschodniej dzielnicy Verbanii. Nas interesował tylko jej początkowy fragment. Pierwszy kilometr wiódł przez gęsty las i był bardzo „sztywny”. Miał średnio 11,3%, zaś maksymalnie aż 15%. Wyżej trzeba było pokonać jeszcze dwa trudne sektory. Najpierw 700 metrów na przełomie ósmego i dziewiątego kilometra, po czym odcinek aż 1400 metrów ciągnący się już niemal do samego końca owej wspinaczki. Między nimi można było zaś złapać głębszy oddech na wypłaszczonym łuku drogi omijającym park rozrywki Wonderwood. Szczyt wzniesienia znajduje się w miejscu, z którego rusza pieszy szlak na Monte Pian Bello (1323 m. n.p.m.). Jest to zarazem punkt widokowy na spory fragment Lago Maggiore. Adrian pokonał  podjazd w 49:25 (avs. 12,5 km/h), co przy faktycznym przewyższeniu oznacza VAM na poziomie 1147 m/h. Mój licznik chwilami zamierał, ale generalnie dał radę. Uzyskałem tu czas 57:25 z avs. 10,8 km/h i VAM 988 m/h. Na zjeździe zrobiliśmy sobie kawowy przystanek w Cheglio. Na dole podczas załadunku do auta Adek zapomniał zabrać przednie koło spod płotu. Zdał sobie z tego sprawę dopiero po naszym powrocie do Omegni. Z miejsca zawrócił po swą zgubę. O dziwo odnalazł je „kulturalnie” odstawione na ławeczkę przez któregoś z przechodniów.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/5883146544

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/5883146544

MONTE OLOGNO by Adriano

https://www.strava.com/activities/5883504567

ZDJĘCIA

Cima Ologno_01

FILM

Napisany w 2021b_Aosta & Piemonte | Możliwość komentowania Monte Ologno została wyłączona

Mottarone

Autor: admin o 31. sierpnia 2021

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Stresa (SP39)

Wysokość: 1438 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 1227 metrów

Długość: 19 kilometrów

Średnie nachylenie: 6,5 %

Maksymalne nachylenie: 13 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

W poniedziałkowe popołudnie przyjechaliśmy do Omegni. Przeszło 14-tysięcznej miejscowości leżącej na północnym krańcu Lago d’Orta. Wynająłem tu dla nas apartament ulokowany na parterze siedmiopiętrowego bloku przy via Novara 6. Miejscówka przyjemna, bo w pobliżu wspomnianego jeziora. Pewnym minusem był fakt, że nie można było postawić samochodów pod samym domem. Trzeba się było wypakować przy ulicy. Natomiast na dłuższy czas można było pozostawić auta na darmowym parkingu przed pobliskim dworcem kolejowym. Ja z Adrianem przyjechałem do Omegni na cały tydzień. Rafał z Krzyśkiem mieli mniej wolnego czasu. Wpadli tu już tylko na trzy doby. To oznaczało zaś, że zostały nam już tylko trzy dni na wspólne zwiedzanie północno-zachodniej Italii. Jeden z owych dni trzeba było wykorzystać na transgraniczną wycieczkę pod przełęcz Simplon. Drugi należało uświetnić wspinaczką na górę Mottarone. Cały tydzień miałem dla naszych celów drozbiagowo rozpisany. Tymczasem koledzy z Gorzowa opracowali własny plan na czwartek czyli ostatni akt swych włoskich wakacji. Zwiedzanie całej okolicy rozpoczęliśmy od wyprawy na Mottarone (1491 m. n.p.m.). To najwyższa szczyt masywu Mergozzolo, będącego częścią górskiej supergrupy Alpi Cusiane, które z kolei zaliczane są do Alp Pennińskich. Ta granitowa góra leży na pograniczu prowincji Novara oraz Verbano-Cusio-Ossola. Jej wierzchołek należy do gminy Stresa. Masyw wciśnięty jest między dwa górskie jeziora. Wielkie Lago Maggiore na wschodzie i 12-krotnie od niego mniejsze Lago d’Orta na zachodzie. Oba są doskonale widoczne z Mottarone więc nosi ona przydomek „La Montagna dei due laghi”. Góra choć nieszczególnie wysoka mocno wystaje ponad swą okolicę. Ma wybitność aż 1130 metrów. Dlatego przy dobrej pogodzie i idealnej widoczności z jej szczytu dostrzec można wiecznie-białe szczyty po każdej stronie świata: masyw Monte Rosa, szwajcarski Finsteraarhorn w Alpach Berneńskich, Monte Disgrazia w Alpach Retyckich, a nawet „piramidę” Mont Viso w dalekich Alpach Kotyjskich.

Kolarze szosowi mogą dotrzeć niemal na sam szczyt Mottarone, albowiem po asfalcie da się tu wjechać na wysokość 1438 metrów n.p.m. Drogi wspinaczkowe są zasadniczo dwie, acz każda z nich na dolnym odcinku ma dwa warianty. Klasyczny podjazd zachodni zaczyna się w pobliżu miasteczka Orta San Giulio, ale można też wystartować z Omegni. Oba szlaki łączą się we wiosce Armeno na wysokości około 540 m. n.p.m. Z kolei po wschodniej stronie tak czy owak startuje się ze Stresy, ale z dwóch różnych miejsc. Podjazd podstawowy na pierwszych kilometrach biegnie przez Vedasco i Vezzo. Ów alternatywny początkowo prowadzi przez Someraro i Levo, zaś wpada na główną drogę osiągając pułap 605 m. n.p.m. Szlaki zachodni i wschodni łączą się ze sobą na 1200 metrów przed końcem szosowej wspinaczki. Samą końcówkę można pokonać na dwa sposoby dzięki szosowej pętelce wytyczonej wokół szczytu góry. Mottarone to zarazem niewielki ośrodek sportów zimowych. Amatorzy szusowania mają tu do swej dyspozycji 21 kilometrów tras zjazdowych obsługiwanych przez 6 wyciągów i 2 kabiny kolejki linowej. Mimo to ta skromna stacja zapisała się na zawsze w historii narciarstwa alpejskiego. To właśnie tu 20 stycznia 1935 roku przeprowadzono pierwsze zawody w slalomie-gigancie. Peleton Giro d’Italia mierzył się z tą górą pięciokrotnie w trakcie czterech edycji tego wyścigu. Tym niemniej kolarze ani razu nie wjechali na sam szczyt. Mottarone za każdym razem była jedynie przelotową górską premią. Dlatego wspinaczki „profich” kończyły się na wspomnianym łączniku dróg czyli wysokości 1365 metrów n.p.m. Giro po raz pierwszy pojawiło się tu w roku 1966. Na maratońskim etapie z Parmy do Arony o długości aż 267 kilometrów pierwszy na szczyt wjechał znakomity hiszpański góral Julio Jimenez, zwany „Zegarmistrzem z Avili”. Niemniej na mecie po solowej akcji triumfował Franco „Szalone Serce” Bitossi. Włoch zwyciężył z przewagą 32 sekund nad swym rodakiem Giannim Mottą, który ostatecznie wygrał cały ten wyścig.

Na kolejną wizytę Giro trzeba było czekać aż do sezonu 1997. Jednak na piętnastym odcinku 80. edycji „La Corsa Rosa” możni wyścigu odpoczywali po ostrej batalii stoczonej dzień wcześniej na aostańskim szlaku do Breuil-Cervini. Na trasie z Verres do Borgomanero rządzili harcownicy. Pierwszy na premii górskiej zameldował się Filippo Casagrande, młodszy brat słynnego Francesco. Niemniej finiszowy sprint z 4-osobowej grupki wygrał Alessandro Baronti przed Casagrande i młodym Paolo Savoldellim. Giro z 2001 roku kończyło się w atmosferze dopingowego skandalu po nalocie policji na hotele kolarzy w San Remo. Przedostatni, a przy tym ostatni górski, etap tej imprezy prowadził z Busto Arsizio do Arony. Przewidziano na nim aż dwie wspinaczki na Mottarone. Pierwszą najszybciej ukończył Włoch Marzio Bruseghin. Podczas drugiej swą klasę potwierdził liderujący w tym wyścigu Gilberto Simoni. „Gibo” zgubił wszystkich rywali, po czym wygrał na dole z przewagą aż 2:25 nad Savoldellim. Przy czterech pierwszych okazjach za każdym razem wjeżdżano na tą górę od strony Orta San Giulio. Dopiero w sezonie 2011 organizatorzy „zaproponowali” kolarzom wspinaczkę od Stresy. Miało to miejsce na odcinku nr 19 z Bergamo do stacji Macugnaga. Tą premię górską wygrał Francuz Jerome Pineau. Natomiast sam etap Paolo Tiralongo „za przyzwoleniem” swego ex-szefa i zarazem lidera wyścigu Alberto Contadora. Trzeci na kresce był Vincenzo Nibali. W minionym roku Mottarone miało wystąpić na Giro po raz szósty. Premię górską przewidziano na 85 kilometrze etapu (znów 19-tego) z Abbiategrasso do Alpe di Mera. Niestety na pięć dni przed przyjazdem wyścigu na zboczach Mottarone doszło do wielkiej tragedii. Spadł jeden z wagonów koleji linowej, która od roku 1970 obsługuje trasę Stresa-Alpino-Mottarone. W wypadku zginęło aż 14 osób. Z respektu dla zmarłych ominięto szczyt góry. Odcinek pomiędzy Ortą a Stresą kolarze pokonali łatwiejszym szlakiem przez Alpe Agogna (697 m. n.p.m.), gdzie wytyczoną premię górską ledwie czwartej kategorii.

Na Mottarone wjechałem po raz pierwszy w lipcu 2010 roku i od strony zachodniej. Dlatego teraz swoim kolegom zaproponowałem wycieczkę nad Lago Maggiore. Jak już wspomniałem każdy z tamtejszych podjazdów zaczyna się w miasteczku Stresa. Tutejsza gmina jest mniejsza od Omegni. Liczy sobie przeszło 4,5 tysiąca mieszkańców, z czego blisko sto osób mieszka na mikro-archipelagu Isole Boromee. To trzy wyspy (Isole: Madre, Bella i Pescatori) oraz dwie wysepki o łącznej powierzchni 18 hektarów. Do Stresy nie mieliśmy daleko. Raptem 17 kilometrów szlakiem przez Feriolo i Baveno. Wypakowaliśmy się w jednej z bocznych uliczek przy drodze SP39. Dokładnie o dziesiątej ruszyliśmy na spotkanie z największą kolarską górą rejonu Cusio. Zaczęliśmy od płaskiego odcinka po via Principe di Piemonte, który wiódł wzdłuż torów kolejowych. Po 700 metrach minęliśmy miejscowy dworzec, przed którym droga wyłożona była kosteczką. Potem jechaliśmy po via Giosue Carducci, ale trasa nadal była płaska. To zmieniło się dopiero po przejechaniu 1,3 kilometra startu, gdy na wysokości Hotel du Parc odbiliśmy w prawo na via per Binda. Nadal byliśmy na drodze SP39, ale ta zaczęła się w końcu śmiało wspinać po wschodnim zboczu góry. Szybko wyjaśniło się, że znów czeka mnie długa „czasówka” to znaczy jazda na solo. Adrian był dla mnie za mocny, więc nawet nie próbowałem trzymać jego tempa. Z kolei Rafałowi doskwierały plecy i z miejsca puścił moje koło. Szosa początkowo biegła raczej na południe mijając stylowe wille i rezydencje. Za czwartym wirażem odbiła wyraźniej na zachód. W połowie trzeciego kilometra wspinaczki minąłem Vedasco. Następnie na ósmym zakręcie, tym ozdobionym rzeźbami syreny i rybaka, miałem piękny widok na Lago Maggiore. Jezioro należące zarówno do Piemontu, Lombardii jak i szwajcarskiego kantonu Ticino. Na liście włoskich akwenów śródlądowych jest ono drugim pod względem wielkości jak i głębokości. Ma 212 km2 powierzchni. Jego maksymalna głębia to aż 372 metry. Natomiast obwód liczy 170 kilometrów. Dystans w sam raz na porządny etap Giro.

Pod koniec czwartego kilometra podjazdu minąłem drogę SP34 i przejechałem przez osadę Locco. Kilometr dalej na 300-metrowym wypłaszczeniu zacząłem się przyglądać wiosce Vezzo, która ciągnęła się wzdłuż SP39 przez około półtora kilometra. W połowie siódmego kilometra wspinaczki droga ta na krótko pękała na dwa niezależne pasy. Jadąc pod górę należało rzec jasna wybrać jej prawy tor czyli Viale Stazione. Po czterystu metrach oba kierunki znów się spotkały, zaś mój czas na szosie nr 39 zbliżał się już końcowi. Dokładnie po przejechaniu 9 kilometrach od naszego parkingu czyli pokonawszy 7700 metrów podjazdu należało odbić w prawo na węższą i bardziej stromą dróżkę wiodącą do Alpino. Według książki pierwsze 7,5 kilometra tego wzniesienia ma przeciętne nachylenie 6,1%. Natomiast kolejne 4,5 kilometra ciut solidniejsze 6,6%. Niby niewielka różnica, lecz ten drugi segment jest bardziej nieregularny i ma ostre fragmenty. Najtrudniejszy jest zaś właśnie pierwszy kilometr po rozjeździe, na którym stromizna trzyma na poziomie 9,7%. Potem na początku dziesiątego kilometra minąłem zjazd na Giardino Alpinia. Ten ogród botaniczny powstał w 1934 roku. Można w nim oglądać górską roślinność nie tylko z Alp, lecz również pochodzącą z Kaukazu, Chin czy Japonii. Pod koniec dziesiątego kilometra znów zrobiło się trudniej, po czym na wypłaszczeniu z początku jedenastego minąłem pole campingowe obsiane drewnianymi domkami. Skończywszy jedenasty kilometr byłem już u wrót Parco del Mottarone. Strzeże go punkt poboru opłat. Kolarze wstęp mają darmowy. Motocykliści za przyjemność dalszej podróży płacą 7 Euro, zaś kierowcy samochodów 10. Za bramkami wjeżdża się już na drogę prywatną czyli Strada privata Borromea. Jej pierwszy kilometr wiedzie lekko w dół. Traci się 16 metrów z wcześniej zdobytej wysokości. Potem mamy dość trudny kilometr trzynasty ze średnią 7,9% i łatwiejsze półtora kilometra o przeciętnej tylko 4,4%. Jednak mój licznik zakończył pracę już po 13 kilometrach od Stresy i tym samym „nie zobaczył” tego co na wschodnim Mottarone stanowi największe wyzwanie.

Najtrudniejszy sektor tego wzniesienia zaczyna się w połowie piętnastego kilometra i trzyma przez całe cztery kilometry na średnim poziomie aż 9,5%. Droga wije się tu w kierunku zachodnim, zaś począwszy od Alpe Calandro pokonuje pięć klasycznych wiraży. Na ostatnim z nich wjeżdża się na dochodzącą od Orta San Giulio via Mottarone czyli SP41. Nieopodal owego łącznika stoi pomnik upamiętniający dwóch kolarskich asów z pobliskiego Borgomanero. Jednym z nich był Domenico Piemontesi (rocznik 1903): drugi i trzeci kolarz Giro w latach 1929 i 1933 oraz brązowy medalista pierwszych MŚ zawodowców z sezonu 1927. Drugim młodszy o pokolenie Pasquale Fornara (1925): trzeci kolarz Giro-1953 i drugi Vuelty-1958. Łowca szwajcarskich etapówek. Cztery razy triumfował w Tour de Suisse i raz w Tour de Romandie. Z tego miejsca do szczytu pozostaje jeszcze 1200 metrów o ile wybierze się krótszy wariant finału. Pierwsza część tego odcinka ma nachylenie pod 10%, zaś druga bliżej 7%. W samej końcówce można też odbić prawo na węższą dróżkę biegnącą obok kościoła Madonna della Neve i okrążyć wierzchołek góry od strony północnej. Z tej opcji skorzystał Adrian. Mój krajan z Sopotu nieźle sobie na tej górze poszalał. Dystans 19,51 kilometra pokonał w 1h 13:36 (avs. 15,9 km/h). VAM w teorii miał umiarkowany, bo 992 m/h. Niemniej na tej górze był to świetny wynik. Aktualnie siódmy na 374 zarejestrowane osoby, a przy tym najlepszy w sezonie 2021! Ja wjechałem na metę od południa. Rafał podobnie i na segmencie 19,15 kilometra uzyskał wynik netto 1h 30:23. Mój czas pozostanie zagadką. Spekulując na bazie naszych wyników z 9-kilometrowego sektora pomiędzy Stresą a Alpino zakładam, że był bliższy rezultatu Adka niż Rafy, ale raczej powyżej 1h i 20 minut. Na tej górze jest się gdzie zabawić, także latem. Mamy tu park rozrywki Alpyland. Dwa schroniska: Genziana i Gran Baita CAI Omegna. Górski hotel czyli Albergo Ristorante Miramonti. No i bar San Giuda, z którego usług skorzystaliśmy zatrzymując się przed nim na kilkadziesiąt minut.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/5881404757

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/5881404757

MOTTARONE by Adriano

https://www.strava.com/activities/5883494453

ZDJĘCIA

Mottarone_01

FILM

Napisany w 2021b_Aosta & Piemonte | Możliwość komentowania Mottarone została wyłączona

Alpe Noveis

Autor: admin o 30. sierpnia 2021

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Coggiola (via Mazzini)

Wysokość: 1122 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 644 metry

Długość: 9,2 kilometrów

Średnie nachylenie: 7 %

Maksymalne nachylenie: 12 / 17,2 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Chmury straszące deszczem w Bielmonte widać zatrzymały się w rejonie owej stacji. Nie poszły za nami na wschód. W trakcie zjazdu już na wysokości Trivero zrobiło się pogodnie. Natomiast w samej dolinie było nie tylko słonecznie, ale wręcz upalnie. Gdy około czternastej szykowaliśmy się do naszej drugiej poniedziałkowej wspinaczki temperatura na podwórku przy samochodach przekraczała 30 stopni. Drugą premią górską tego dnia była Alpe di Noveis. Podobnie jak Valico di Bielmonte góra wypróbowana na Giro d’Italia, aczkolwiek tylko raz. To znaczy w sezonie 2014 podczas czternastego etapu „La Corsa Rosa”, który wiódł kolarzy z Aglie do Santuario di Oropa. Na tym górskim odcinku organizatorzy z RCS Sport zaserwowali uczestnikom wyścigu Dookoła Włoch w sumie cztery premie górskie, w tym trzy naprawdę poważne wzniesienia. Pierwszą z tych większych była zaś Alpe di Noveis znajdująca się na 69 kilometrów przed metą pod sanktuarium. Noveis otrzymała rangę premii pierwszej kategorii czyli o klasę wyższą niż przejechane przez nas właśnie Bielmonte. Pierwszy na szczycie pojawił się wówczas Belg Tim Wellens. „Profi” rozpoczęli swój podjazd z miejscowości Crevacoure. Ja wybrałem dla nas łatwiejszy wariant tego wzniesienia zaczynający się w Coggioli. Tym niemniej nie o ułatwianie sobie życia tu chodziło, lecz o oszczędność czasu podczas dość długiego transferu. Obie opcje podjazdu z doliny Sessera do Alpe Noveis prowadzą po południowych zboczach góry Monte Barone (2044 m. n.p.m.). Tak jeden jak i drugi liczy sobie nieco ponad 9 kilometrów. Tym niemniej ten z Crevacoure ma blisko sto metrów więcej przewyższenia, więc jest po prostu bardziej stromy. Wrażenie robi przede wszystkim górny segment tego wzniesienia, gdzie na odcinku 4,5 kilometra średnia stromizna wynosi aż 10,8%. W każdy inny dzień zdecydowałbym się właśnie na ten podjazd. Tak ze względu na wyższą skalę trudności jak i ów „występ” w Giro.

Tym niemniej podczas przeprowadzki lepiej było wybrać możliwie najprostsze rozwiązanie. To znaczy dwie wspinaczki z tego samego miejsca. Wygrała zatem kandydatura Coggioli. W przeciwnym razie musielibyśmy pokonać rowerami dodatkowe 10 kilometrów w dolinie co kosztowałoby nas nieco czasu. Względnie mogliśmy podjechać do Crevacoure samochodami, ale w tym przypadku trzeba by się o jeden raz więcej spakować i rozpakować. Wolałem zaoszczędzić nam tego zamieszania. Zresztą nasz zachodni podjazd na Alpe di Noveis, choć pewnie na Giro otrzymałby kategorię drugą, a nie pierwszą to wciąż wyglądał na ciekawe wyzwanie. Owszem był najkrótszym i najmniejszym wzniesieniem tej wyprawy. Na stronie „www.cyclingcols.com” został przyrównany do północnej wspinaczki pod Ballon d’Alsace, acz wypunktowany nieco wyżej od słynnego podjazdu z Wogezów. Kilka minut po czternastej znów ruszyliśmy z naszego zaułka do centrum Coggioli. Ponownie zjechaliśmy z drogi SP118 na wysokości via Liberta. Tym razem jednak jak się wkrótce okazało zupełnie niepotrzebnie. Przejechawszy na prawy brzeg potoku Sessera tym razem skręciliśmy na północ. Jednak już czterysta metrów przyszło nam wrócić na jego wschodnią stronę, gdzie wpadliśmy na via Mazzini. Jednak z tej uliczki już po chwili trzeba było zjechać w prawo na via Castello. To na tej ulicy zaczynał się ów podjazd. Przez pierwsze 2 kilometry bardzo regularny na średnim poziomie 7%. Adriano odjechał wszystkim w swoim stylu. Rafał zwyczajowo też szarpnął, ale nie tyle mocno by móc się utrzymać z Adkiem czy też mnie urwać. Krzychu od początku kręcił wygodnym dla siebie tempem. Wąska dróżka wiodąca do Alpe Novesi przez pierwszy kilometr biegła jeszcze przez teren zamieszkany. Od czasu do czasu zmieniając kierunek. Do połowy trzeciego kilometra zaliczyliśmy cztery wiraże. Na trzecim kilometrze nachylenie najpierw spadło do niepełnych 5%, by następnie podskoczyć powyżej 8%. Na czwartym biegnącym przez wioskę Viera już po całości było luźniej.

Na siódmym zakręcie minęliśmy dróżkę biegnącą do osady Rivo (4,2 km). Potem mając w nogach 4600 metrów w czasie nieco ponad 18 minut dotarliśmy pod Chiesa Parrocchiale di San Grato. Do prowadzącego Adriana traciliśmy już niemal 2:20. Powyżej kościoła parafialnego zaczął się najtrudniejszy segment wzniesienia. Nie tak długi czy stromy jak wspomniany sektor na szlaku z Crevacuore, acz wciąż wymagający. Przed końcem siódmego kilometra mieliśmy tu do pokonania 2,5 kilometra o średnim nachyleniu 8,9%. Odcinek ten okazał się wystarczająco trudny by zmorzyć Rafała. Pod koniec piątego kilometra na wysokości osady Biolla mój towarzysz zaczął wyraźnie słabnąć. Potem przyznał, iż w górnej części owego podjazdu zmagał się z narastającym bólem pleców. Po przejechaniu 6,2 kilometra minąłem Piane, zaś na łagodnym łuku drogi jeszcze kilka kolejnych domostw. Począwszy od Viery wzdłuż drogi dało się dostrzec rozmaite kolorowe rowery zainstalowane tu najpewniej przed siedmiu laty na powitanie Gro d’Italia. Pod koniec siódmego kilometra trafiło się dwustumetrowe wypłaszczenie. Po czym za kaplicą Oratorio della Madonna di Oropa della Piane (1000 m. n.p.m.) szlak ponownie skręcił na północ i stopniowo podkręcił nachylenie. Musiałem jeszcze pokonać odcinek 500 metrów ze średnią 8,6%. Teren złagodniał w połowie dziewiątego kilometra po wjeździe do gminy Caprile. Droga skręciła na wschód i po niespełna 9 kilometrów od wjazdu na via Castello znalazłem się na niewielkim placu, gdzie zapewne wytyczono linię górskiej premii z Giro-2014. My mogliśmy jednak dotrzeć nieco wyżej. Do samego „serca” Alpe Noveis. Trzeba było tylko wziąć zakręt w lewo i pokonać dodatkowe 150 metrów aż po bramę przed Hotel Ristorante Noveis. To była ścianka ze stromizną powyżej 17%. Ot taki deser nam się trafił. Na prawdziwy kulinarny delikates niestety nie mogliśmy liczyć. Gospoda akurat tego dnia była zamknięta. Oficjalny segment tego wzniesienia pokonałem w 38:45 (avs. 13,6 km/h i VAM 970 m/h). Do Adka straciłem niemal 4 minuty, zaś nad Rafałem nadrobiłem 4:40.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/5876854848

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/5876854848

ALPE NOVEIS by Adriano

https://www.strava.com/activities/5877548311

ZDJĘCIA

Alpe Noveis_01

FILM

Napisany w 2021b_Aosta & Piemonte | Możliwość komentowania Alpe Noveis została wyłączona

Valico di Bielmonte

Autor: admin o 30. sierpnia 2021

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Coggiola (SP117)

Wysokość: 1507 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 1048 metrów

Długość: 19 kilometrów

Średnie nachylenie: 5,5 %

Maksymalne nachylenie: 12 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Muszę przyznać, że obie alpejskie wyprawy sezonu 2021 z mojej perspektywy jako „etatowego” organizatora tego typu wycieczek były niezbyt skomplikowane pod względem logistycznym. Na każdy niekrótki przecież pobyt we Włoszech potrzebowałem znaleźć tylko dwa miejsca noclegowe. To zaś oznaczało tylko jedną przeprowadzkę. W trakcie lipcowych wakacji z Iwoną były to przenosiny z Dorio do Lovere. Natomiast podczas poźnoletniego wypadu z kolegami-cyklistami transfer z Pont-Saint-Martin do Omegni. Dość długi, bo mierzący sto-kilkanaście kilometrów. Całą trasę samochodową rozbiłem na dwa kawałki wytyczywszy nam przystanek w miejscowości Coggiola. To z tej miejscówki nad potokiem Sassera mieliśmy rozpocząć obie poniedziałkowe wspinaczki. Celem pierwszej było Valico di Bielmonte – najwyższy szosowy podjazd piemonckiej prowincji Biella. Druga znacznie krótsza, acz bardziej stroma miała się skończyć na Alpe Noveis. Przedpołudniowa część transferu liczyła 67-kilometrowa i początkowo prowadziła szlakiem, który poznaliśmy w sobotę na dojeździe do Bielli. Natomiast po wykonaniu kolarskich zadań mieliśmy jeszcze pokonać dalsze 46 kilometrów. Początkowo w terenie górzystym, zaś pod koniec wzdłuż brzegów malowniczego Lago d’Orta. Coggiola, która gościła nas tego dnia przez kilka godzin, ma niespełna 1700 mieszkańców i historię sięgającą połowy XII wieku. Ciekawostką jest fakt, iż to właśnie tu przed 110 laty bracia: Ettore i Giansevero założyli firmę Fila, która początkowo robiła bieliznę damską i męską oraz odzież dla ludzi gór. Dziś jest znanym w całym świecie producentem obuwia i odzieży sportowej. Do świata sportu weszła dopiero w latach 70. poprzez współpracę ze słynnym tenisistą Bjornem Borgiem. Obecnie jest jednak kontrolowana przez kapitał koreański i ma główną siedzibę w Seulu. Jak już wspomniałem naszym pierwszym celem było Bielmonte. Długi podjazd prowadzący na zachód od Coggioli najpierw drogą SP113, zaś następnie panoramiczną szosą SP232.

Peleton Giro d’Italia przemierzał ten górski szlak dwukrotnie. Najpierw w roku 1993, zaś następnie w sezonie 2014. W obu przypadkach wzniesienie to wykorzystano na etapach kończących się pod Santuario di Oropa. Pierwszą premię górską na Bielmonte zgarnął Kolumbijczyk Abelardo Rondon, zaś drugą Irlandczyk Nicolas Roche. Warto dodać, że zachodni wjazd na tą górę również wymaga pokonania przeszło tysiąca metrów w pionie. Tym niemniej jest znacznie łagodniejszy, gdyż liczy sobie przeszło 28 kilometrów. Dolną połowę zachodniego podjazdu czyli niemal 15-kilometrowy odcinek od Chiavazzy do Valmoski zdążyłem poznać w sobotę, gdy poprzez Valle Cervo zdążałem ku Galleria di Rosazza. Po przyjeździe do Coggioli zatrzymaliśmy się na małym parkingu w podwórku przy via Crevacoure (SP118). Tym razem przygotowanie się do jazdy zabrało nam nieco więcej czasu niż zwykle. Musieliśmy bowiem „wygrzebać” rowery z samochodów zapakowanych całym bagażem podróżnym. Kwadrans po jedenastej byliśmy gotowi do drogi. Ruszyliśmy zatem na poszukiwania drogi SP113. Najpierw podjechaliśmy do centrum Coggioli, gdzie po minięciu kościoła parafialnego pod wezwaniem św. Jerzego trafiliśmy na krótki odcinek po kostce. Następnie skręciliśmy w lewo wjeżdżając na via Liberta. Zaczęliśmy delikatny zjazd, który zaprowadził nas na prawy brzeg potoku Sassera. Za mostem skierowaliśmy się na południe. Przejechawszy półtora kilometra dotarliśmy w końcu do ronda, z którego zaczyna się szlak wiodący na Valico di Bielmonte. Moi koledzy z marszu ruszyli do boju. Ja zmarnowałem nieco czasu „bawiąc się” telefonem i już na starcie miałem do nich pół minuty straty. Ferajna od startu poszła całkiem ostro. Adrian dyktował tempo, więc lekko tam nie było. Ruszyłem dość żwawo, ale nie miałem zamiaru ich gonić ze wszystkich sił. Po przejechaniu około kilometra dopadłem Krzyśka i uznałem, że to w sumie dobra okazja by przejechać jakiś podjazd ze Żbikiem. Dwa charty można było puścić przodem.

Pod koniec trzeciego kilometra dotarliśmy do Chiosasco, gdzie minęliśmy drogę SP114 wiodącą ku centrum gminy Portula (2,8 km). Nachylenie podjazdu było jak dotąd niewielkie. Cztery pierwsze kilometry wschodniego Bielmonte mają przeciętną tylko 4,3%. Niemniej kolejne 2000 metrów jest już całkiem solidne, bowiem trzyma ze średnią 6%. Na piątym kilometrze wjechaliśmy do gminy Valdilana. Utworzonej w 2019 roku z połączenia czterech wcześniej istniejących gmin, pośród których najludniejsza była Trivero. Nazwa nowej gminy jest nieprzypadkowa. Lana po włosku znaczy „wełna”. Tymczasem dobrobyt tej okolicy zbudował potentat branży odzieżowej Ermenegildo Zegna. Dziś jego potomkowie prowadzą luksusowy dom mody męskiej. Ich przodek już w latach 30-tych zatrudniał ponad tysiąc pracowników i bynajmniej nie skupiał się tylko na pomnażaniu swego majątku. W rodzinnych stronach stał się prawdziwym mecenasem. Budował mieszkania, biblioteki, przedszkola, kina i siłownie. Na długo przed tym jak ekologia stała się „trendy” wpadł na pomysł rewitalizacji tej górskiej okolicy. Posadzono tu zatem 500.000 drzew iglastych, a nadto liczne rododendrony i hortensje. W grudniu 1938 roku rozpoczęto budowę drogi widokowej znanej dziś jako Panoramica Zegna. Wszystko po to by ludzie po pracy mogli się cieszyć wypoczynkiem na łonie natury. Dziś w tej okolicy funkcjonuje Oasi Zegna czyli obszar natury o powierzchni 100 km2. Zanim do niej dotarliśmy, jeszcze na dojeździe do Trivero minęliśmy grupkę kolarskiej młodzieży. Byli to raczej żacy niż juniorzy więc mogliśmy jechać swoim tempem bez obaw, iż jakiś młokos nas tu naciągnie czy zerwie z koła. W połowie szóstego kilometra wjechaliśmy na drogę SP232 czyli wspomnianą Panoramica Zegna. Na wyjeździe z Trivero minęliśmy okazałe budynki Centro Zegna. Począwszy od siódmego kilometra nachylenie podjazdu znacząco wzrosło. Następny blisko 6-kilometrowy segment pomiędzy Lora di Trivero a Bocchetta di Stavello (1206 m. n.p.m.) miał mieć średnio 7,8%.

Wspólna jazda stała się nieco kłopotliwa. Bezwiednie gubiłem kolegę. Musiałem zatem zwalniać, a dwukrotnie stanąć byśmy się nie rozjechali. Dobrnęliśmy w tym stylu po okolice dawnego Instytutu Hotelarskiego. W końcu na ściance pod koniec dziesiątego kilometra przestałem się oglądać. Krzychu też pewnie odetchnął, gdyż nie musiał już równać do mocniejszego kompana. Na początku dwunastego kilometra minąłem Bocchetta di Stavello, zaś na trzynastym kościółek Chiesetta Alpina i dróżkę prowadzącą do Santuario di San Bernardo. Potem był zakręt przy Poggio Vallemosso i po kolejnych 500 metrach polana na wysokości Bocchetta di Margosio (1332 m. n.p.m.). Sektor między jedną a drugą Bocchettą liczył sobie 2,8 kilometra i miał średnie nachylenie tylko 4,5%. Po nim przyszedł czas na delikatny zjazd o długości 1400 metrów kończący się przy Bocchetta di Luvera (1293 m. n.p.m.). Ostatnie trzy kilometry na drodze SP232 były już całkiem solidne, bo ze średnią 6,5%. Minąłem tu skaliste zbocza Rocca d’Argimonia (1610 m. n.p.m.) oraz przejechałem przez dwa dość ciemne tunele. W końcu po przebyciu 18,2 kilometra od ronda za Coggiolą dojechałem do Bielmonte. Ta mała stacja narciarska powstała w 1957 roku na pograniczu gmin Veglio i Piatto. Na zboczach Monte Cerchio (1621 m. n.p.m.) narciarze mają do swej dyspozycji 20 kilometrów tras zjazdowych obsługiwanych przez 7 wyciągów. Po wąskich uliczkach owego ośrodka przejechałem dodatkowe 800 metrów. U kresu asfaltowej drogi spotkałem Rafała. Pasmo Alpi Biellesi znów nakryło się szarymi chmurami. Podobnie jak dwa dni wcześniej w okolicy Galleria di Rosazza było chłodnawo i wilgotno. Tym samym Panoramica Zegna nie zaprezentowała się nam w swej pełnej krasie. Adrian podjazd od Rotonda di Coggiola do Fontana di Bielmonte pokonał w 1h 03:05 (avs. 17,3 km/h). Rafał wspinał się przez 1h 12:22. Ja spędziłem na tym segmencie 1h 13:03, acz jechałem „tylko” przez 1h 10:11. Wychodzi na to, że gdybym szybciej rozstał się z Krzyśkiem to mógłbym tu jeszcze dogonić Rafała.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/5876292034

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/5876292034

VALICO DI BIELMONTE by Adriano

https://www.strava.com/activities/5877541233

ZDJĘCIA

Valico di Bielmonte_01

FILM

Napisany w 2021b_Aosta & Piemonte | Możliwość komentowania Valico di Bielmonte została wyłączona

Cheneil

Autor: admin o 29. sierpnia 2021

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Antey-Saint-Andre (SR46)

Wysokość: 2032 metry n.p.m.

Przewyższenie: 1005 metrów

Długość: 17,4 kilometra

Średnie nachylenie: 5,8 %

Maksymalne nachylenie: 13 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Zjechawszy do Antey-Saint-Andre nie od razu udaliśmy się w dalszą drogę. Zrobiliśmy sobie bez mała półgodzinną przerwę na „lunch”. Większość tego czasu spędziliśmy w barze „La Capanna”. Dopiero tuż po czternastej ruszyliśmy ku naszym kolejnym celom. Koledzy po przeszło 21 kilometrach wspinaczki mieli dotrzeć do słynnej stacji Breuil-Cervinia. A dokładnie rzecz ujmując do jej najwyższego punktu na osiedlu Cielo Alto (2188 m. n.p.m.). Mój podjazd był ze cztery kilometry krótszy i niższy, ale też kończył się na wysokości przeszło 2000 metrów n.p.m. Miała to być moja najwyższa „premia górska” w dość ubogim sezonie 2021. Wspólny odcinek naszych wzniesień liczył sobie przeszło 11 kilometrów i kończył się ponad miejscowością Valtournenche. Moi trzej kompani wkraczali na szlak kolarskich mistrzów. Ja zaś zmierzałem do kolejnej cichej mety po wschodniej stronie potoku Marmore. Ośrodek narciarski u stóp Monte Cervino ma obecnie dwuczłonową nazwę. Pierwszy i starszy czyli Breuil pochodzi z języka franko-prowansalskiego (arpitan). Natomiast drugi został dodany w ramach forsowanej przez rządy faszystowskie italianizacji. Dziś ten ośrodek ma 700 stałych rezydentów i jest jedną z najwyżej położonych cało-rocznie zamieszkanych miejscowości na naszym Starym Kontynencie. Narciarska historia Breuil-Cervinii sięga lat 30. W 1936 roku powstał tu pierwszy wyciąg, wiodący na Plan Maison (2555 m. n.p.m.). Natomiast już trzy lata później kolejny z finałem na Testa Grigia (3480 m. n.p.m.) pośród wiecznych śniegów lodowca Plateau Rosa. Chociaż Breuil jest mekką dla miłośników szusowania to wcale nie zabiega o organizację zawodów Pucharu Świata w narciarstwie alpejskim. Jednak swego czasu aż trzykrotnie, bo w latach 1971, 1975 i 1985, gościł uczestników Mistrzostw Świata w bobslejach. Rozgrywano je na wycofanym już z użytku torze „Lac Bleu”.

Wyścig Giro d’Italia po raz pierwszy dotarł do Breuil-Cervinia w roku 1960. Dwunasty etap tej imprezy wygrał Addo Kazianka. Cremonese z urodzenia, zaś Polak z pochodzenia odniósł tu swój życiowy sukces. Na mecie o blisko 4 minuty wyprzedził grupę pięciu asów. Drugi na kresce był Gastone Nencini, trzeci Jacques Anquetil, zaś szósty Charly Gaul – obrońca tytułu i lider drużyny Emi, w której jeździł Kazianka. Na kolejny przyjazd Giro w te strony trzeba było czekać aż do sezonu 1997. Tym razem faworyci wyścigu nie pojechali na remis. Na czternastym odcinku owej edycji Ivan Gotti skutecznie zaatakował Pawła Tonkowa. Wygrał z przewagą 39 sekund nad Nikolą Micelim i 1:20 nad Stefano Garzellim. Rosjanin stracił zaś do Włocha 1:46 i zarazem bezpowrotnie trykot „maglia rosa”. Następnie w 2012 roku o wygraną etapową powalczyli trzej „harcownicy”. Kostarykańczyk Andrei Amador ograł tu Jana Bartę i Alessandro De Marchiego. W sezonie 2015 na podjeździe do Cervinii poszalał sobie Fabio Aru. Kolarz z Sardynii wygrał odcinek dziewiętnasty wyprzedzając o 28 sekund Rydera Hesjedala oraz 1:10 Rigoberto Urana. Następnego dnia triumfował też w Sestriere na szlaku wiodącym przez szutrową Colle delle Finestre. W dwa dni nadrobił niemal cztery minuty nad liderującym Alberto Contadorem. Tym niemniej nie udało mu się zdetronizować znakomitego Hiszpana. Ostatnia wizyta Giro w Breuil miała miejsce w roku 2018. Co ciekawe tym razem dla odmiany dzień po emocjach na Finestre. Na etapie do Bardonecchii Chris Froome „pozamiatał” w wielkim stylu. Na odcinku dwudziestym z finałem pod Matterhornem musiał już tylko pilnować Toma Dumoulina. Zaskoczeniem był wielki kryzys trzeciego w generalce Francuza Thibaut Pinot. To sprawiło, iż o trzecią lokatę w całym wyścigu mogli powalczyć „młodzi” Miguel Angel Lopez oraz Richard Carapaz. Kolumbijczyk obronił swą pozycję. Natomiast bohaterem dnia został Bask Mikel Nieve, który o przeszło dwie minuty wyprzedził kolejnych uciekinierów tzn. Roberta Gesinka i Felixa Grossschartnera.

W sumie peleton wielkiego Giro wspinał się do mety w Breuil-Cervinia pięciokrotnie. Dwa razy: w latach 1960 i 2012 kolarze przemierzali całe 27 kilometrów od Chatillon. Natomiast w pozostałych przypadkach finałowy podjazd miał „tylko” 19 kilometrów, gdyż zaczynał się w Antey-Saint-Andre. Niemniej to właśnie wówczas końcówki górskich etapów były trudniejsze, albowiem wspinaczkę do Breuil niemal bezpośrednio poprzedzał 17-kilometrowy wjazd z Chambave na Colle di Saint-Panthaleon (1656 m. n.p.m.). Wizyty „La Corsa Rosa” w Breuil-Cervinia to zawsze święto. Natomiast odwiedziny Giro delle Valle d’Aosta to jakby codzienność. Od sezonu 2014 nie było edycji tego wyścigu bez etapu z finiszem w tej stacji. Co więcej w latach 2016 oraz 2018-19 kończyła się tu cała kilkudniowa impreza. Etap z 2014 roku wygrał Manuel Senni, w 2015 Matwiej Mamykin, w 2016 Edward Pavesi, w 2017 Paweł Siwakow, w 2018 Vadim Pronskiy, zaś w 2019 Andrea Bagioli. W sezonie 2020 „młodzi” nie ścigali się wokół Doliny Aosty, zaś w minionym roku zwyciężył Gianmarco Garofoli z młodzieżowego Team DSM. Na tle znanej w szerokim świecie i często odwiedzanej Cervinii moja Cheneil była skromną kolarską metą bez grama sportowej historii. Tym niemniej dla mnie miała niebagatelną wartość. W regionie Valle d’Aosta jest pięć szosowych podjazdów z finałem na wysokości ponad 2000 metrów n.p.m. Gran San Bernardo, Piccolo San Bernardo, Breuil z Cielo Alto lub bez, Champillon i właśnie Cheneil. Cztery pierwsze poznałem w latach 2010, 2013 i 2019. Pozostało mi zatem zaliczyć ostatni szczyt na tej liście. Na dobrą sprawę do Cheneil nie sposób dojechać rowerem i to nawet górskim. Podjazd kończy się w okolicy górskiego parkingu. Kilkadziesiąt metrów poniżej osady, która leży na wysokości 2105 metrów n.p.m. Najłatwiej się tu dostać się korzystając z 6-osobowej windy sunącej po górskim zboczu. Cheneil stanowi bazę wypadową do wycieczek na kilka trzytysięczników, wśród których najwyższy jest Grand Tournalin (3379 m. n.p.m.).

Zaczęliśmy razem, ale Adrian szybko nam odjechał choć pierwszy sektor tego wzniesienia był naprawdę łagodny. Na początkowych czterech kilometrach przeciętne nachylenie wynosi ledwie 2,7%. Tuż po starcie minęliśmy drogę SR9. To właśnie po niej można wjechać na znaną z czterech edycji Giro przełęcz świętego Pantaleona. Jak również do wsi Torgnon, w której etap GdVd’Aosta z roku 2011 wygrał Joe Dombrowski. Potem jadąc wzdłuż prawego brzegu Marmore minęliśmy Fiernaz (2 km) oraz Buisson (3,1 km), a tuż za tą drugą wioską dolną stację kolejki linowej do górskiej osady Chamois. Na piątym, a szczególnie szóstym kilometrze nachylenie było już solidne. Te dwa kilometry mają średnio 7,7%. W tym czasie wjeżdża się do gminy Valtournenche. Powitalny „menhir” przypomina, iż wpadamy do krainy w cieniu strzelistego Matterhornu. Po przebyciu 5,9 kilometra minąłem kaplicę w Ussin, zaś w połowie siódmego kilometra dojechałem do sztucznego Lago di Maen (1310 m. n.p.m.). W tej okolicy zaczyna się dłuższe wypłaszczenie, które ciągnie się przez następne 1800 metrów. Na tym płaskim odcinku przemknąłem przez Moulin i pod sam koniec ósmego kilometra dojechałem do Maen. Tu droga SR46 skręciła w prawo by przeprawić się na lewy brzeg potoku Marmore. Zaraz za mostem podjazd odżył. Przez czterysta metrów szlak wiódł teraz na południe przez Maisonnasse. Następnie przez ponad kilometr znów na północ aż po Montaz (9,6 km). To już były peryferia Valtournenche. Przeszło kilometrowy odcinek po ulicach tej miejscowości jest początkowo stromy. Łagodnieje dopiero w samym centrum, za wirażem w lewo. Niemniej na wylocie z niej znów robi się trudniej. Jak dla mnie to były już ostatnie metry na drodze SR46. Dojechawszy na poziom hotelu Etoile de Neige (1559 metrów n.p.m.) musiałem odbić w prawo i wjechać na przeszło 6-kilometrową dróżkę prowadzącą do Cheneil. Dotychczasowe 11 kilometrów od Antey-Saint-Andre lepiej lub gorzej pamiętałem z lipca 2010 roku. Dopiero w tym miejscu zaczynała się wycieczka w nieznane.

Dwa pierwsze kilometry prowadzą przez tereny zamieszkane. Pierwszy do wioski Chaperon biegnie przez dwa wiraże i ma mocne nachylenie na poziomie 8,6%. Za drugim zakrętem podjazd odpuszcza, ale tylko na kilkaset metrów. Po przebyciu 1,4 kilometra nachylenie ponownie wzrasta. Kolejne 1100 metrów jest trudniejsze niż początek. Na tym odcinku średnia stromizna wynosi bowiem aż 9,1%. Pod koniec drugiego kilometra przejeżdża się przez wieś Bringaz. To właśnie w tej okolicy na wysokości około 1720 metrów n.p.m. strava w moim telefonie skończyła nagrywanie. Tym razem wytrzymała niespełna 13 kilometrów. Może nie byłem tego lata w najlepszej formie, ale widać sprzęt miał jeszcze słabszą kondycję 😉 Ponieważ jeździłem z telefonem spoczywającym w kieszonce na plecach, więc dopiero po skończonej „robocie” dowiadywałem się o długości konkretnego zapisu. Co do zasady zwykł się on urywać za półmetkiem wspinaczki. Pełnych nagrań trafiło mi się bodaj pięć. Tymczasem od połowy trzeciego kilometra przez kolejne 1000 metrów nachylenie było równe i umiarkowane na poziomie 6%. Pod koniec trzeciego kilometra droga skręciła na południe by w połowie czwartego kilometra zawieść mnie do Alpeggio Champleve. Jest tu strefa piknikowa, więc owej niedzieli przy pięknej pogodzie miejsce to było oblegane przez turystów. Jeden „zaspany” kierowca omal nie zajechał mi drogi. Po czterech kilometrach od SR46 skończyłem przejazd przez tą gwarną łąkę i wjechałem w teren zacieniony z solidniejszą stromizną. Na piątym kilometrze średnie nachylenie wynosi tu 7,1%. W połowie tego kilometra droga zaczyna się piąć po serpentynach. Minąłem cztery wiraże na dystansie 1200 metrów. Pierwsza połowa szóstego kilometra zmuszała do pokonania stromizny aż 10,4%. Potem z ostatniego ósmego zakrętu do parkingu Alpe la Barmaz pozostało mi już tylko pół kilometra. Dojechawszy tam „skoczyłem” jeszcze ciut wyżej wąską dróżką za placem. Zatrzymałem się dopiero w miejscu, skąd rusza wspomniana wcześniej winda, a także okrężna szutrowa ścieżka do Cheneil.

Jeszcze małe postscriptum: Gdy dotarłem już na nasz parking w Antey-Saint-Andre odebrałem mms-a od Darka Kamińskiego. Był to w zasadzie screen z ekranu Eurosportu. Dario był „posłańcem dobrej nowiny”. Przesłał nam wyniki piętnastego etapu tegorocznej Vuelty. Rafał Majka wygrał tego dnia na solo i ze znaczną przewagą. Później okazało się, iż uczynił to w wielkim stylu. To znaczy po samotnym 90-kilometrowym rajdzie przez kastylijskie góry. Odpierając groźny kontratak Holendra Stevena Kruijswijka. Triumfował zaś w El Baracco tj. mieście, w którym urodzili się inni świetni „górale”: Angel Arroyo i Jose-Maria Jimenez. Swój piękny sukces zadedykował zmarłemu w tym roku ojcu.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/5872682292

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/5872682292

BREUIL-CERVINIA / CIELO ALTO by Adriano

https://www.strava.com/activities/5872650535

ZDJĘCIA

Cheneil_01

FILM

Napisany w 2021b_Aosta & Piemonte | Możliwość komentowania Cheneil została wyłączona

La Magdeleine

Autor: admin o 29. sierpnia 2021

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Chatillon (SS26)

Wysokość: 1889 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 1358 metrów

Długość: 19,1 kilometra

Średnie nachylenie: 7,1 %

Maksymalne nachylenie: 13 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Druga niedziela owej wyprawy była ostatnim dniem naszego pobytu w Dolinie Aosty. Należało się godnie pożegnać z tym najmniejszym, acz niezwykle „urodziwym” regionem Italii. Uznałem, że najlepiej będzie powiedzieć „arrivederci” zwiedzając Valtournenche. Przeszło 30-kilometrową dolinę, która biegnie od miasteczka Chatillon do ośrodka sportów zimowych Breuil-Cervinia, powstałego u stóp słynnego Matterhornu. To jest legendarnej góry, która po tej stronie włosko-szwajcarskiej granicy znana jest jako Cervino (4478 m. n.p.m.). Valtournenche biegnie wzdłuż potoku Marmore wypływającego z jeziora Goillet na wysokości 2516 metrów n.p.m. Wyścig Giro d’Italia zaglądał do tej doliny już pięciokrotnie. Natomiast regionalny Giro delle Valle d’Aosta bywa tu praktycznie co roku. Dwie lokalne stacje narciarskie czyli Valtournenche oraz Breuil-Cervinia wespół ze szwajcarskim Zermatt tworzą wielki region narciarski o nazwie Matterhorn Ski Paradise. Jeden z najlepszych, a przy tym najwyżej położony w całych Alpach. Amatorzy białego szaleństwa mają tu do swej dyspozycji 150 tras o łącznej długości 360 kilometrów. Z tego 72 o długości 160 km po stronie włoskiej. Pięćdziesiąt wyciągów z obu zboczy tego górskiego pasma jest w stanie obsłużyć blisko 92 tysiące turystów na godzinę. Dzięki kolejkom linowym docierającym na Gobba di Rollin (3899 m. n.p.m.) oraz Testa Grigia (3480 m. n.p.m.) można tu szusować przez cały rok. Doprawdy jest to raj dla narciarzy. Tym niemniej dla kolarzy też rejon pełen atrakcji, choć na nieco niższym pułapie. W lipcu 2010 roku gdy pierwszy raz odwiedziłem region Valle d’Aosta zaliczyłem klasyczny podjazd z Chatillon do centrum Breuil-Cervinia o długości 27 kilometrów. Później dowiedziałem, że po szosie można tu wjechać niemal dwieście metrów wyżej. To znaczy do kresu osiedla Cielo Alto, wybudowanego po wschodniej stronie owego ośrodka. Dlatego korciło mnie by pokusić się o efektowny hat-trick. Pokonać trzy podjazdy na całej długości Valtournenche okraszone zaglądaniem w najwyższe partie bocznych dolinek.

Cóż trzeba by było zatem zrobić? Najpierw podjechać z Chatillon do La Magdeleine (1888 m. n.p.m.). Potem po zjeździe tylko do Antey-Saint-Andre znów kawałek główną doliną i kolejny skok na bok, tym razem  do Cheneil (2023 m. n.p.m.). W końcu zaś po zjeździe w okolice Valtournenche ostatni fragment podjazdu drogą SR46 wykończony wspinaczką do wspomnianego już Cielo Alto (2188 m. n.p.m.). W sumie do pokonania mielibyśmy 91 kilometrów o łącznym przewyższeniu przeszło 2970 metrów. Czy dalibyśmy radę to przerobić? Adrian na pewno. Ja być może. Rafał jeśli nie nogami, to zapewne głową i sercem. Może tylko „niedotrenowany” Żbiku miałby większe problemy, ale jak go znam podołałby i temu zadaniu. Ostatecznie jednak nie zdecydowałem się zagrać „vabank”. Postanowiłem, że owszem zawojujemy całą Valtournenche, ale sposobem. To jest w odpowiednim momencie rozdzielając swe siły. Pierwszy akt owego planu mieliśmy wykonać razem. Natomiast potem ja z Antey Saint-Andre miałem się wybrać do Cheneil, zaś moi koledzy na Cielo Alto. Co oznaczało, iż drugi z naszych podjazdów zaczniemy razem, ale rozjedziemy się powyżej miejscowości Valrournenche na wysokości około 1560 metrów n.p.m. Dla tego typu górskiej operacji najlepszym miejscem wypadowym była gmina Antey Saint-Andre leżąca na wysokości 1026 metrów n.p.m., u podnóża naszych drugich wzniesień. Dzięki temu po zjeździe z La Magdeleine mogliśmy podjechać do samochodów by się posilić oraz wymienić czy uzupełnić bidony przed kolejną wspinaczką. Antey w 2012 roku gościła uczestników GdV’Aosta. Etap ze startem i metą w tej gminie miał w programie aż cztery górski premie. To znaczy: Pila-Le Fleurs, Saint-Pantaleon, Champremiere oraz finałowy podjazd od Chatillon. Wygrał go z przewagą blisko 6 minut nad najbliższym z rywali Luksemburczyk Bob Jungels, który jednak całego wyścigu nie ukończył. Wycofał się bowiem już następnego dnia na trasie do francuskiego Chatel.

Rok później Giro della Valle d’Aosta odbyło się po raz 50-ty. Pierwszy etap tej jubileuszowej edycji zakończył się zaś w La Magdeleine. Niemniej nie tak wysoko jak my dojechaliśmy, lecz w dzielnicy Artaz na wysokości 1712 metrów n.p.m. Wygrał go Duńczyk Marc Christian Garby, który o 54 sekundy wyprzedził Belga Louisa Vervaecke oraz o ponad dwie minuty grupkę kolarzy z Włochem Davide Villelą na czele. Villela wygrał cały ten wyścig i wkrótce był już stażystą w worldtourowej ekipie Cannondale. Garby nigdy nie wzleciał ponad poziom drużyny kontynentalnej i po sezonie 2015 zakończył swą kolarską karierę. Przy okazji Artaz nieco na wyrost użyłem słowa „dzielnica”. Cóż, w kwestiach administracji Włosi lubią dzielić włos na czworo. Gmin na terenie Italii jest bez liku. Niektóre z nich mają ledwie stu czy dwustu mieszkańców, a i tak wyróżnia się na ich terenie jeszcze mniejsze jednostki (frazione). La Magdeleine jest tego przykładem. Ma tylko 110 stałych rezydentów i jest drugą najmniejszą pośród 74 gmin Doliny Aosty. Mimo to dzieli się aż na pięć części tzn. Brengon, Messelod, Clos, Vieux i Artaz. Słynie z odrestaurowanych młynów oraz pieców chlebowych. Jej dodatkową atrakcją turystyczną jest pobliskie wykopalisko archeologiczne Villagio dei Salassi del Monte Tantane. Naszą pierwszą wspinaczkę mieliśmy skończyć niemal 250 metrów powyżej wsi. Wybierając w dzielnicy Vieux nie krótki finał do Artaz, lecz boczną dróżką prowadzącą do lasu Pilaz. Najpierw jednak z naszego parkingu w pobliżu miejscowego Biura Informacji Turystycznej musieliśmy zjechać na start w pobliżu miejscowości Chatillon. Ściślej zaś do ronda przy drodze SS26 ozdobionego miniaturą szczytu Monte Cervino. Całą zabawę zaczęliśmy kilka minut po dziesiątej. Podjazd około wpół do jedenastej, wcześniej zadbawszy o grupowe zdjęcia na tle wspomnianego ronda. U podnóża góry było ciepło, acz nie upalnie. Jakieś 23 stopnie i co ważne niebo było niemal bezchmurne.

Dla mnie i Adriana była to niejako druga „Madzia” z rzędu. Przy czym sobotnia z Piemontu nosiła imię włoskie, zaś niedzielna z Doliny Aosty brzmiała jakoś tak z francuska. Do pokonania mieliśmy przeszło 19 kilometrów doprawdy wymagającego podjazdu. Na tej wyprawie tylko Simplon i Gressoney miały większe przewyższenie. Całą tą wspinaczkę można podzielić na trzy zasadnicze kawałki. Najpierw niespełna 8 kilometrów o przeciętnej 6,4% do przejechania w głównej dolinie po drodze SR46. Następnie nieco ponad 8 kilometrów do pokonania szosą SR8. Trudniejsze bo o godnej respektu średniej stromiźnie 8,1%. Na koniec zaś odcinek 3,3 kilometra z umiarkowanym nachyleniem 6% wiodący po węższej „Strada per Valery”. Pierwsze czterysta metrów wiedzie równolegle do krajówki SS26. Potem droga skręca na północ by konsekwentnie trzymać ów kierunek aż po Antey-Saint-Andre. Początkowo biegnie prawym brzegiem potoku Marmore. Stronę zmienia dopiero w połowie piątego kilometra. Do tego momentu mija się trzy osady, a mianowicie: Champlong (675 m. n.p.m.), Covalou (748 m. n.p.m.) oraz Chessin (817 m. n.p.m.). Pewną monotonię stałej jazdy na wprost przerywają tylko dwie pary szerokich wiraży. Pierwsza kombinacja po pokonaniu 5,6 kilometra od startu, zaś druga osiemset metrów dalej. Następnie po przejechaniu 7,4 kilometra wpada się do Ruvere (1009 m. n.p.m.), która jest de facto przedsionkiem Antey. Jeszcze tylko czterysta metrów i tuż za parkingiem, z którego skorzystaliśmy należy skręcić w prawo na drogę SR8. Jeśli tylko pogoda nam sprzyja to po lewej stronie owej szosy można zrazu dojrzeć hen w oddali „sięgający nieba” szczyt Matterhornu. Mimo umiarkowanego nachylenia pierwszych kilometrów w naszej stawce niespodzianek nie było. Znana z poprzednich dni hierarchia zdawała się potwierdzać. Adriano przejechał ten segment w czasie 28:29 (VAM 1053 m/h) i nadrobił nade mną 2:22. Ja zaś o 51 sekund wyprzedzałem tu Rafała. Jak się jednak wkrótce okazało swej drugiej pozycji wcale nie mogłem być pewien.

Pierwsze kilometry na drodze SR8 są najtrudniejszym fragmentem całego wzniesienia. Przede wszystkim drugi, trzeci i czwarty kilometr tego segmentu czyli 3000 metrów o średniej aż 9,5%. Tuż przed tym odcinkiem przejechałem przez bardzo ładne centrum Antey-Saint-Andre. Następnie minąłem Petit-Antey i wjechałem w teren otoczony lasem. Droga wiodła stąd na południe, by dopiero po 11 kilometrach od startu ponownie zmienić kierunek. W tej właśnie okolicy GPS w moim telefonie skończył nagrywanie. Ja tymczasem minąłem Chaillin i zbliżałem się do Lod (1474 m. n.p.m.). Nagle pod sam koniec dwunastego kilometra tzn. na dojeździe do wirażu z dróżką do wsi Promiod usłyszałem za sobą czyjś ciężki oddech. To Rafaello młócąc swe twarde przełożenie szybko mnie doganiał. Z rozpędu jeszcze zaatakował, ale mając pewne rezerwy szybko za nim skoczyłem. Swoją drogą to był ładny pościg, gdyż Rafa musiał nadrabiać średnio po 10-12 sekund na każdym kilometrze powyżej Antey. Ta gonitwa niemało go kosztowała, ale utrzymał się ze mną już do samego końca. Tym samym przynajmniej ten jeden raz w ciągu pierwszego tygodnia wyprawy skończyłem podjazd w czyimś towarzystwie. Pod koniec piętnastego kilometra zaczęliśmy dość długi przejazd przez La Magdeleine (1644 m. n.p.m.). Minęliśmy kościół pod wezwaniem św. Marii Magdaleny oraz ozdobiony muralem i kwiatami budynek merostwa. Dojechawszy do dzielnicy Vieux na wysokości 1689 metrów n.p.m. musieliśmy odbić w lewo. Jedynie chadzający własnymi ścieżkami Żbiku finiszował w Artaz. Nowa droga, miejscami zawężona zaparkowanymi wzdłuż niej samochodami, wiodła nas wyżej krętym szlakiem jeszcze przez dobre trzy kilometry. Linią mety był koniec asfaltu tuż za jej siódmym zakrętem. Na tym właśnie wirażu powitał nas Adrian. Nasz „Król Gór” mający 14,7 kilometra odcinek przed La Magdeleine pokonał w 1h 04:11. My dwaj spędziliśmy na nim 1h 09:53. Natomiast na całym wzniesieniu straciliśmy do Adka około sześciu minut. W drodze powrotnej na wlocie do La Magdeleine Rafał „złapał gumę”. Dzięki temu zrobiliśmy sobie w tej ślicznej miejscowości około 20-minutowy postój.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/5871474407

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/5871474407

ZDJĘCIA

La Magdeleine_01

FILM

Napisany w 2021b_Aosta & Piemonte | Możliwość komentowania La Magdeleine została wyłączona

Santa Maria Maddalena

Autor: admin o 28. sierpnia 2021

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Tavagnasco (SP69)

Wysokość: 1386 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 1111 metrów

Długość: 10 kilometrów

Średnie nachylenie: 11,1 %

Maksymalne nachylenie: 22 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Adrian sprawnie przeprowadził „akcję ratowniczą” i zgarnął mnie z przymusowego przystanku przy drodze SP100. Co więcej przywiózł mi sprzęt dzięki, któremu z Balmy mogliśmy pojechać prosto do Tavagnasco. To znaczy bez konieczności zawijania do naszej bazy noclegowej przed wypadem na drugą z sobotnich premii górskich. Nasi koledzy z Gorzowa chcąc dłużej wypocząć przed zaplanowanymi na niedzielę wspinaczkami pod Matterhornem postanowili poprzestać na jednym wzniesieniu. Skoro zaś resztę popołudnia mieli wolną to Krzychu ochoczo użyczył mi tylnego koła ze swego Canyona, które przekazał Adkowi. Dzięki temu z wymianą opony w swoim rowerze mogłem poczekać do wieczora. Okolice Tavagnasco poznałem we wrześniu 2015 roku. Wespół z Darkiem Kamińskim zaliczyliśmy jednego dnia dwa bardzo trudne wzniesienia z przeciwległych brzegów rzeki Dora Baltea. Najpierw pokonaliśmy każdy swoim tempem podjazd z Quincinetto na Monte Scalaro-Alpe Vancale (1809 m. n.p.m.). Następnie zaś stoczyliśmy bezpośredni i bardzo zacięty pojedynek na trasie z Settimo Vittone na Alpe di Buri (1525 m. n.p.m.). Obie te góry jakkolwiek „sztywne” nie mogą się jednak równać pod względem stromizny ze wspinaczką na szlaku z Tavagnasco do Chiesa Santa Maria Maddalena ai Piani. To jest metą, która w kolarskim światku znana jest po prostu jako Piani di Tavagnasco. Miejscowość u podnóża tej piekielnej góry liczy sobie około 800 mieszkańców. Ma status niezależnej gminy dopiero od roku 1947 roku, gdy odłączono ją od leżącego na wschodnim brzegu rzeki Settimo Vittone. Historia kościółka pod wezwaniem św. Marii Magdaleny, przy którym wyznaczane są finisze miejscowych imprez sportowych, sięga pierwszych dwóch dekad XVII wieku. Jego pierwszą renowację przeprowadzono już w 1735 roku, po czym po kolejnych zniszczeniach został on odbudowany w połowie XIX wieku.

Na trasie od mostu nad Dorą Balteą do Chiesa Santa Maria Maddalena co roku w trzecią niedzielę lipca organizowany jest ekstremalny bieg górski. Ponoć najstarsza tego typu impreza nie tylko we Włoszech, ale wręcz całej Europie! Pierwsza edycja tych zawodów odbyła się już w sezonie 1952, więc w tym roku „Corsa ai Piani” miała numerek 70-ty. Z okazji tego jubileuszu powrócono do tradycyjnej wersji trasy, która wymaga od uczestników pokonania 1051 metrów w pionie na dystansie ledwie 4.475 metrów, co daje „ładną” średnią podbiegu na poziomie 23,8%. Szosowy szlak do wspomnianego kościółka jest ponad dwukrotnie dłuższy. Ma przeciętne nachylenie ponad 11% na dystansie 10 kilometrów. Te liczby robią wrażenie. Jak dotąd pokonałem tylko pięć bardziej stromych podjazdów. Najbardziej stroma była wspinaczka pod Bocca di Forca, na południowym zboczu weneckiego masywu Monte Grappa. Poza tym: Monte Zoncolan od Ovaro, tyrolski Kitzbuheler Horn-Alpenhaus, straszliwa Punta Veleno znad Lago di Garda oraz mało znana La Bianca z lombardzkiej doliny Valtellina. Jednak z tej piątki tylko zachodni „Zonco” był nieco dłuższy od owej „Marii Magdaleny”. Podjazd na Piani di Tavagnasco to wzniesienie z kolarską historią. Co prawda wielkie Giro d’Italia jak dotąd tu nie zawitało, ale już uwielbiający górskie wyzwania regionalny wyścig Giro delle Valle d’Aosta gościł tu dwukrotnie. Przy obu tych okazjach finiszowano w pobliżu kościółka na wysokości 1324 metrów n.p.m. W 2012 roku swój nieprzeciętny talent do jazdy w górskim terenie potwierdził w tym miejscu Fabio Aru. Sardyńczyk zdecydowanie wyprzedził tu dwóch innych Włochów tzn. o 59 sekund Francesco Manuela Bongiorno i o 1:32 Davide Formolo. Dzięki temu zwycięstwu został liderem tej imprezy i następnie zwyciężył w niej drugi raz z rzędu. Tym samym poszedł w ślady takich asów jak: Ivan Gotti (1989-90) i Jarosław Popowicz (1999-2000).

Następnie w sezonie 2016 na tej samej górze triumfował Niemiec Maximilian Schachmann, który o 40 sekund wyprzedził Rosjanina Pawła Siwakowa i o 2:16 Jose Luisa Rodrigueza z dalekiego Chile. Za ich plecami zaciętą bitwę o koszulkę lidera stoczyła jednak inna trójka. Mark Padun, Enric Mas oraz Kilian Frankiny. Tą rundę wygrał Hiszpan ze słonecznej Majorki, acz Ukrainiec z Doniecka obronił prowadzenie. Ostatecznie jednak obaj ulegli Szwajcarowi, który skutecznie zaatakował nazajutrz w dolinie Clavalite. Do Tavagnasco dojechaliśmy tuż przed piętnastą. Ponieważ nie mogłem już liczyć na swego Garmina to przed kolejną wspinaczką pod okiem Adriana zainstalowałem sobie stravę na telefonie. Ta opcja zapisu danych w kolejnych dniach okazywała się być na ogół zawodna, ale żadnej alternatywy nie miałem. Zatrzymaliśmy się na parkingu przy via Massimo d’Azzeglio. Dlatego na linię startu z małego ronda przy drodze SP69 musieliśmy nieco zjechać. Ruszyliśmy przy temperaturze 33 stopni, lecz na tym wzniesieniu warunki pogodowe u podnóża góry nie miały większego znaczenia. To nie upał miał być naszym głównym przeciwnikiem. Poza tym już po 700 metrach wspinaczki wpadało się do gęstego lasu, który dawał tyle cienia, iż gorąc nie był szczególnie uciążliwy. Tuż po starcie przejechaliśmy pod autostradą A5. Podobnie jak to miało miejsce dwa dni wcześniej na szlaku do La Veulla. Pierwsze 500 metrów wiodło prosto na zachód. Początkowo wspomnianą już ulicą, która następnie przeszła w nieco węższą via Ailaro. Już po trzystu metrach stromizna przekroczyła poziom 10 %, co nie było dla nas żadną niespodzianką. Nawet nie próbowałem trzymać koła lżejszego o blisko 20 kilogramów kolegi. Dla mnie miała być to walka o przetrwanie. Cel miałem tylko jeden. Wjechać na szczyt bez żadnych przystanków. Kiedyś na górze tego typu wykręciłbym VAM w przedziale 1100-1200 m/h. Teraz czas mnie nie interesował. Taktyka była defensywna. Jazda bez zadyszki, możliwie jak najdłużej na równym oddechu.

Zaczęło się nieszczególnie bowiem już na samym wstępie poczułem ból w jednej z łydek. Bałem się, że wkrótce złapie mnie skurcz i będzie po zabawie. O dziwo choć mięśni nie dało się tu oszczędzać nic takiego mi się nie przytrafiło. Pod koniec pierwszego kilometra przejechałem zabrudzony odcinek drogi w pobliżu samotnego gospodarstwa, zaś po przebyciu 1300 metrów minąłem kaplicę San Pietro. Wkrótce nasz szlak skręcił na południe, zaś nachylenie znacznie spadło. Do połowy trzeciego kilometra było ledwie umiarkowane. Niemniej cały kolejny kilometr to już była prawdziwa „rzeźnia”. Przetrwałem ten sektor i pod koniec czwartego kilometra dotarłem do zjazdu. Jak się okazało miał on 300 metrów długości. Zdziwiło mnie, że na tym wzniesieniu w ogóle są tego rodzaju odcinki. Poza tym tuż przed nim dostrzegłem po prawej stronie szosy węższą dróżkę ostro idącą pod górę, acz zabarykadowaną szlabanem. Zatrzymałem się aby sprawdzić na telefonie czy aby na pewno mam jechać prosto. Na tym postoju straciłem blisko dwie minuty. To był mój jedyny przystanek. Niemniej wynikający z przesadnej ostrożności, a nie słabości. Pierwsze 3,9 kilometra przejechałem w czasie 26:16 tracąc do Adka blisko cztery i pół minuty. Ja gramoliłem się pod górę w tempie 978 m/h, zaś on piął się zgrabnie z VAM-em 1175 m/h. Na początku piątego kilometra podjazd odżył i szybko zaproponował kolejne ścianki o dwucyfrowych wartościach. Po 4,4 kilometra minąłem osadę Sorey. Do końca piątego kilometra stromizny były masakryczne. Potem przez kilkaset metrów na dojeździe do Piaunetto (5,5 km) zrobiło się luźniej. Niebawem droga skręciła wyraźniej na zachód i chętniej niż dotąd zaczęła się wić po serpentynach. Między połową szóstego a ósmego kilometra nachylenie ani na moment nie spadło poniżej 10%, zaś momentami ponownie oscylowało w okolicach 20%. W tym czasie minąłem kilka kolejnych osad tzn. Oviglio (6,5 km), Usseglio Inferiore (6,8 km) oraz Usseglio Superiore (7,3 km).

Na początku dziewiątego kilometra miałem chwilę na złapanie głębszego oddechu, po czym za wirażem nr 21 kolejny sektor z ostrymi stromiznami. Po pokonaniu 8,5 kilometra byłem już na wysokości Grange Pian Piovano (1250 metrów n.p.m.) co oznaczało, że mam już w nogach niemal tysiąc metrów w pionie. Po przejechaniu kolejnych czterystu metrów znalazłem się na zakręcie 26-tym czyli przy Chiesa Santa Maria Maddalena. Spotkałem tu Adriana, który dał mi znać, że powinienem pojechać jeszcze wyżej. Okazało się, że podjazd ten wcale nie kończy się na wysokości kościółka. Szosowa droga biegnie dalej, a przy tym nieco wyżej. Ja przejechałem zatem jeszcze pół kilometra i zatrzymałem się po minięciu gospodarstwa Li Piani Superiore. Adek dodał sobie niemal kilometr, bowiem zawrócił na wysokości 1416 metrów n.p.m. Moją metą było rozdroże, z którego w lewo odchodziła szutrowa dróżka do Barzino. Natomiast nasza szosa leciała dalej na wprost, by po paru kilometrach wiodących przez osady Lettola i Cialma połączyć się ze znanym mi podjazdem na Monte Scalaro. Tym niemniej nie było sensu brnąć już dalej, albowiem ów „łącznik” to teren ledwie pofałdowany i to nawet z lekką przewagą zjazdów. Na dotarcie w to miejsce potrzebowałem 1h 11:22. Odliczając czas zmarnowany na postoju przed mini-zjazdem miałbym 1h 09:30. To zaś oznacza, iż mozoliłem się pod tą górę ze średnią prędkością 8,158 km/h i VAM-em na poziomie 959 m/h. Ponieważ nie miałem pewności, że podołam temu wyzwaniu podobnie jak na Teleccio jechałem z pewną rezerwą. Opłaciło się. Swój cel minimum osiągnąłem. Adriano na takim wzniesieniu mógł się wykazać. Moją metę minął już po 59:02 co przekłada się na VAM 1129 m/h. Swoją osiągnął po przejechaniu 10,4 kilometra w czasie 1h 01:16. Natomiast na przykościelnym segmencie ze stravy o długości 9,47 kilometra uzyskał czas 54:54 (avs. 10,4 km/h i VAM 1119 m/h). Mój wynik jest na nim o blisko 12 minut gorszy, co oznacza że na tej stromej ścianie de facto byłem 10 minut wolniejszy od swego kompana.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/5866898791

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/5866898791

SANTA MARIA MADDALENA by Adriano

https://www.strava.com/activities/5867422498

ZDJĘCIA

Santa Maria Maddalena_01

FILM

Napisany w 2021b_Aosta & Piemonte | Możliwość komentowania Santa Maria Maddalena została wyłączona

Galleria di Rosazza

Autor: admin o 28. sierpnia 2021

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Chiavazza (SP300)

Wysokość: 1488 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 1094 metrów

Długość: 22,4 kilometra

Średnie nachylenie: 4,9 %

Maksymalne nachylenie: 13,8 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Leżące na granicy regionów Valle d’Aosta i Piemonte miasteczko Pont-Saint-Martin było idealną miejscówką do wypadów zarówno na północ w głąb Doliny Aosty jak i na południe ku najbliższym nam rejonom Piemontu. Na sobotę zaproponowałem kolegom przeszło 35-kilometrową wycieczkę przez Borgofranco d’Ivrea oraz Mongrando do Bielli. To niespełna 44-tysięczne miasto jest stolicą jednej z ośmiu prowincji, na które podzielony jest Piemont. Leży u stóp grupy górskiej Alpe Biellesi należącej do pasma Alp Penińskich. Wyścig Giro d’Italia dwukrotnie finiszował na jego ulicach. W 1964 roku swój pierwszy etap Giro wygrał tu Włoch Gianni Motta, późniejszy triumfator „La Corsa Rosa” z sezonu 1966. Natomiast w roku 1996 ze zwycięstwa cieszył się w nim Duńczyk Nikolai Bo Larsen. Jednak współcześnie Biella na trasach Giro występuje przede wszystkim jako punkt startu do 12-kilometrowej wspinaczki pod Santuario di Oropa (1159 m. n.p.m.). Największego sanktuarium maryjnego w całych Alpach, odwiedzanego rokrocznie przez około 800 tysięcy pielgrzymów. Oropa w roli kolarskiej mety już w XX wieku przebiła popularnością pobliską Biellę. Do dnia dzisiejszego uczestnicy Giro finiszowali tu sześciokrotnie. Po raz pierwszy w 1963 roku, gdy jeden ze swych pięciu etapów owej edycji wygrał tu porywczy Vito Taccone zwany „Kozicą z Abruzji”. Oropa była zresztą długo bardzo szczęśliwa dla kolarzy włoskich. W sezonie 1993 kolejny z zakończonych tu górskich odcinków wygrał Massimo Ghirotto. Natomiast w 1999 wielkie „show” wykonał tu śp. Marco Pantani. „Pirat” zdołał zwyciężyć, choć początkowo został za topniejącą grupą asów na skutek defektu, który przytrafił mu się na 8 kilometrów przed finałem. Potem w 2007 roku górską czasówkę wygrał tu Marzio Bruseghin, który o sekundę wyprzedził Leonardo Piepolego oraz o osiem liderującego Danilo Di Lukę. W końcu zaś w sezonie 2014 najmocniejszym z licznej grupy uciekinierów okazał się Enrico Battaglin.

Dopiero w 2017 roku przy okazji setnej edycji Giro d’Italia szczęście opuściło gospodarzy. W Oropie triumfował późniejszy zwycięzca całego wyścigu Holender Tom Dumoulin, który na wysadzanej kostką finiszowej prostej wyprzedził Ilnura Zakarina i Mikela Landę. Najlepszy z Włochów czyli Vincenzo Nibali był tego dnia ledwie siódmy. Gdy w odległym roku 2010 podczas przejazdu z Varese do Nus w Dolinie Aosty po raz pierwszy zawitałem do Bielli pragnąłem pokonać właśnie ten podjazd. Zatrzymaliśmy się jednak w Oropie. Iwona poszła zwiedzać Santuario, zaś ja zjechałem do miasta by czym prędzej zaatakować słynny podjazd. Uporałem się z nim w czasie poniżej 40 minut. Wspinając się ze średnią prędkością 18,6 km/h i VAM-em na poziomie 1081 m/h. Tym razem w okolicy Bielli wolałem sobie znaleźć inne zajęcie. To Adrian, Krzysiek i Rafał mieli się zmierzyć z podjazdem prowadzącym po drodze SP144, acz bynajmniej nie kończyć swej wspinaczki na poziomie sanktuarium. Wybrawszy następnie drogę SP513 mogli sobie dodać przeszło 300 metrów przewyższenia i 4,7 kilometra dystansu zdążając do mety przy górskim tunelu Galleria di Rosazza. Ta długa na 360 metrów klaustrofobiczna przeprawa pod przełęczą Colle della Colma (1622 m. n.p.m.) powstała w latach 1893-97 za sprawą senatora o iście wystrzałowym nazwisku Federico Rosazza Pistolet. Filantropa, polityka i masona urodzonego w pobliskiej dolinie Cervo. Rosazza zainteresowany okultyzmem był znajomym mistyka Andrzeja Towiańskiego, którego „uczniami” byli wszak Mickiewicz i Słowacki. Dla mnie zachodni podjazd do Galleria di Rosazza w przeszło 70% byłby jedynie powtórką z rozrywki. Jednak dla moich kolegów stanowił ciekawe wyzwanie na szlaku kolarskich sław. Do pokonania mieli w sumie 1068 metrów przewyższenia na dystansie 17,7 kilometra czyli przy średnim nachyleniu 6%. Adriano na 16-kilometrowym segmencie uzyskał czas 1h 01:42, który obecnie jest 17 wynikiem pośród 531 osób! Wynik Rafała to 1h 19:12. Niespełna pół minuty zabrakło mu do zmieszczenia się w pierwszej setce.

Ja postanowiłem dotrzeć do Galleria Rosazza od przeciwnej, wschodniej strony. To znaczy dłuższym i początkowo dużo łagodniejszym szlakiem przez Valle del Cervo. Ten przeszło 22-kilometrowy podjazd również zaczyna się w Bielli, ale de facto na położonych niżej niż centrum obrzeżach miasta. De facto w dzielnicy Chiavazza. Koledzy podwieźli mnie w to miejsce za mostem nad rzeką Cervo, po czym zawrócili szukać dogodnego parkingu w rejonie swego startu. Mój podjazd przez pierwsze kilkanaście kilometrów miał biec niemal prosto na północ po drodze SP100. Zastanawiałem się czy mój stary Garmin Edge500 (z ośmioletnim stażem) wytrzyma jeszcze i to wzniesienie. Na tym wyjeździe rozszczelnił się przez co niejedną wspinaczkę kończyłem z odczytem mocno zaparowanym. Ponadto na podjazdach pod La Veulla czy Prascondu zapis „gubił się” na górskim szlaku. Tego dnia jego szybka zupełnie się już poluzowała i trzymała tylko na słowo honoru. Ostatecznie gdzieś po drodze odpadła, ale licznik niejako w ramach „ostatniej posługi” zanotował dane z tej góry. Podjazd przez dolinę Cervo „rósł” bardzo powoli, dzięki czemu można było jechać dość szybko na relatywnie twardym przełożeniu. Pierwsze półtora kilometra wiodło w terenie mocno zalesionym. Pod koniec drugiego kilometra minąłem Pavignano, zaś na początku piątego wjechałem do Andorno Micca (544 m. n.p.m.). Na rondzie po przejechaniu 4,2 kilometra od startu pojechałem w lewo wybierając tym samym szlak przez via Giacomo Matteotti. Pierwszy segment tego wzniesienia o długości 5,2 kilometra ma średnie nachylenie tylko 2,9%. Zresztą do połowy jedenastego kilometra sytuacja ta praktycznie się nie zmienia. Na dystansie 5,3 kilometra pomiędzy centrum Andorno Micca a wioską Balma (700 m. n.p.m.) teren wznosi się równie delikatnie. Trzeci sektor z przejazdem przez Campiglia Cervo (12,7 km) jest już nieco trudniejszy, bowiem średnia na odcinku 4,2 kilometra wynosi 3,9%.

W połowie piętnastego kilometra mija się wjazd na szosę SP115 wiodącą ku Valico di Bielmonte, zaś 150 metrów dalej trzeba w końcu zjechać z SP100. Należało odbić w prawo wybierając drogę SP513. Pierwsze 14,4 kilometra przejechałem w niespełna 41 minut ze średnią prędkością 21,1 km/h. Stąd szlak skręca wyraźnie na południe i nabiera górskiego charakteru. Najpierw trzeba pokonać 2,5 kilometra o średniej 6,2 % na dojeździe do XVII-wiecznego Santuario di San Giovanni (17,2 km). Nie tak imponującego jak Oropa, ale też całkiem okazałego. Co ciekawe jest to ponoć jedyne nie tylko we Włoszech, a w całej Europie sanktuarium poświęcone św. Janowi Chrzcicielowi. Na wysokości świątyni minąłem kolejne już znaki „zakazu”. Pierwszą tablicę z napisem „strada chiusa” ujrzałem już na wjeździe do Andorno Micca. Ciekaw byłem ich przyczyny, ale brnąłem dalej. Na pierwszych kilkuset metrach za świątynią stromizna momentami zbliża się do 10%. Cały zaś sektor o długości 1,3 kilometra z finałem przy pierwszym z czternastu wiraży ma przeciętną na poziomie 7,2%. To jedynie wstęp do najtrudniejszej fazy całego wzniesienia czyli finałowych 4 kilometrów o średniej 9,3%. Na początku dwudziestego kilometra dojeżdżając do „przeprawy” nad strumykiem Rio Colombari musiałem się zatrzymać. Zastałem tu pierwszą blokadę czyli ustawione w poprzek drogi betonowe kloce. Przeniosłem nad nimi rower, po czym ostrożnie pokonałem pełen kamieni najbliższy zakręt. Jak potem sprawdziłem wspomniane zakazy były spowodowane zniszczeniami drogi nie usuniętymi jeszcze po powodzi z października 2020 roku. Fakt samochodem lepiej tu się było nie zapuszczać, ale rowerem dało się swobodnie i całkiem bezpiecznie przejechać. Pod koniec dwudziestego kilometra zaczął się najbardziej kręty fragment wzniesienia. Osiem wiraży na dystansie ledwie kilometra. Niektóre na tyle ciasne, że busy mogą mieć problem by je pokonać. Przy ostatnim z nich stoi Cappella Torretta.

Od zakrętu z kapliczką do końca podjazdu zostaje jeszcze kilometr. Stromizna trzyma niemal do samego końca. Jedynie na ostatnich 250 metrach nachylenie stopniowo łagodnieje. Jakieś 600-700 metrów przed finałem trzeba pokonać dwa ostatnie wiraże. W trakcie mojego przejazdu im wyżej jechałem tym bardziej aura była niepewna. Na finałowych pięciu kilometrach powietrze było wręcz przesiąknięte wilgocią. Szare chmury wisiały mi nisko nad głową. Mogłem spodziewać się deszczu, a przynajmniej mżawki. Ogólnie było tam rześko. Na mecie o nieprzesadnie wygórowanej wysokości zanotowałem tylko 11 stopni. Byłem już niemal „w ogródku”, gdy na mojej drodze pojawiła się kolejna przeszkoda. Tym razem druciany płot wysoki na dwa metry. Musiałem go obejść lewą stroną, jednocześnie uważając by nie wypaść poza drogę. Gdy wraz z rowerem znalazłem się już po drugiej stronie owej bariery spokojnie dokręciłem ostatnie 150 metrów do tunelu. Przy okazji mijając zamkniętą tego dnia Locandę Galleria Rosazza. Cały podjazd zabrał mi nieco ponad 80 minut. Mój czas netto na dystansie 22,1 kilometra wyniósł 1h 18:54 (avs. 16,8 km/h). Z tego 37:23 jechałem już po typowo górskim segmencie na drodze SP513. W sumie nieszczególnie szybko, bo z VAM-em na poziomie 977 m/h. Stanąłem na małym placu w pobliżu Galleria Rosazza i co jakiś czas zaglądałem do ciemnego i bardzo wąskiego, acz prostego tuneliku. Dało się dostrzec światło na jego zachodnim krańcu, więc byłem ciekaw czy wypatrzę w oddali trzy znajome sylwetki. W końcu doczekałem się na przyjazd Adriana, który odważnie przebił się przez mroki kolarskiej Morii. Wymieniliśmy się wrażeniami z naszych wspinaczek, po czym każdy z nas zaczął zjazd „swoją” stroną góry. Mój zakończył się przedwcześnie. Dojechawszy do drogi SP100, na przystanku w Valmosce zdałem sobie sprawę, że przebiłem dętkę i co więcej mam też przeciętą oponę. Jakimś cudem udało mi się sturlać jeszcze parę kilometrów. Ostatecznie zatrzymałem się w Balmie i wykonałem „telefon do przyjaciela”.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/5868494690

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/5868494690

GALLERIA DI ROSAZZA (via OROPA) by Adriano

https://www.strava.com/activities/5867411463

ZDJĘCIA

Galeria di Rosazza_01

FILM

Napisany w 2021b_Aosta & Piemonte | Możliwość komentowania Galleria di Rosazza została wyłączona

Santuario di Prascondu

Autor: admin o 27. sierpnia 2021

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Sparone (SP460)

Wysokość: 1334 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 811 metrów

Długość: 11,1 kilometra

Średnie nachylenie: 7,3 %

Maksymalne nachylenie: 12,5 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Po zjeździe z Lago di Teleccio i krótki dojeździe z Rosone do Locany na naszym parkingu pojawiłem się kilka minut przed wpół do drugą. Moja pierwsza piątkowa wycieczka, jakkolwiek trudna, liczyła sobie tylko 32 kilometry. Z kolei wyprawa moich kolegów na Colle delle Nivolet i z powrotem miała co najmniej 80. To zaś oznaczało, iż prędko ich nie zobaczę. Miałem zatem jeszcze sporo wolnego czasu na poznanie kolejnej góry w tej okolicy. Zawczasu się na to przygotowałem. Na szczęście nie musiałem daleko szukać. Niespełna 7 kilometrów na wschód od Locany w miejscowości Sparone zaczyna się całkiem solidny podjazd do Santuario di Prascondu. To miała być moja druga premia górska na szóstym etapie tej wyprawy. Przy samochodach spędziłem dosłownie parę minut. Coś tam przegryzłem i wymieniłem bidony. Po czym ruszyłem w dalszą drogą. Tym razem kierując się w dół Valle dell’Orco. Na dojeździe teren był delikatnie opadający, więc jazda z prędkością około 30 km/h nie stanowiła problemu. Na szybszym tempie mi nie zależało, gdyż chciałem możliwie najwięcej sił zaoszczędzić na drugą wspinaczkę. Po dojechaniu do Sparone zatrzymałem się na wysokości stacji benzynowej spod znaku TotalERG. W zasadzie powinienem był podjechać dalsze 350 metrów i skręcić dopiero w via Guglielmo Marconi. Niemniej dla mnie nadjeżdżającego z zachodu pierwszą drogą w lewo była via Locana, więc uznałem iż to na niej zaczyna się czekający mnie zaraz podjazd. Tym sposobem zamiast około 900-metrowego przejazdu przez centrum miejscowości na wstępie wzniesienia pokonałem nieco łagodniejszy kilometrowy odcinek po jej zachodnich obrzeżach. Alternatywny szlak wiodący głównie po via Olivetti szybko połączył się z głównym. Na drogę SP49 włączyłem się na wysokości około 580 metrów n.p.m. tuż przed wjazdem do osady Sommavilla.

Moim celem było Sanktuarium Prascondu, więc wypada napisać kilka słów o samej świątyni. Skąd nazwa? Prascondu w dialekcie piemonckim znaczy tyle co „ukryta łąka”. Nazwa tego miejsca wzięła się z faktu, iż ta górska niecka jest niewidoczna z dolnej części doliny Ribordone. A czemu powstało tu okazałe sanktuarium? Otóż historia tego kompleksu religijnego związana jest z objawieniem Matki Boskiej z sierpnia anno domini 1619. Pewien Giovannino Berardi, który rok wcześniej stracił głos, miał tu ujrzeć Madonnę. Ta poleciła mu wybrać się na pielgrzymkę do Loreto celem wypełnienia przysięgi złożonej przez jego ojca. Młodzieniec wykonał to polecenie, zaś w drodze powrotnej do rodzimego Ribordone odzyskał mowę. Uznano to za cud i w miejscu objawienia szybko postawiono kaplicę. Gdy ta została zniszczona przez lawinę, w 1659 roku wybudowano tu pierwszy kościół, zaś po kolejnych rozbudowach i rekonstrukcjach powstał cały kompleks w obecnie znanej postaci. Dziś Santuario di Prascondu to jedno z najpopularniejszych miejsc kultu i pielgrzymek w rejonie Canavese. Poza tym najważniejsze dzieło architektury sakralnej stojące w granicach Parku Narodowego Gran Paradiso. W budynkach kompleksu mieści się multimedialne Muzeum Religii Ludowej. Co roku najważniejszym dniem w tutejszym kalendarzu jest 27 sierpnia czyli każda kolejna rocznica wspomnianego objawienia. Przy tej okazji organizowana jest festa, która zwabia tu nie tylko mieszkańców pobliskich wiosek, lecz również wiernych i turystów z dalszych okolic. Przyznam, że zabierając się do tego podjazdu nie miałem zielonego pojęcia o historii Sanktuarium jak i szczególności tego akurat dnia. Nieświadom tych okoliczności zupełnie z przypadku zrobiłem sobie ładną 11-kilometrową pielgrzymkę na rowerze. Podjazd ten do wspinaczki pod Teleccio oczywiście się „nie umywał”. Niemniej według danych z „cyclingcols” jest trudniejszy niż słynne Passo Pordoi od Canazei.

Na szlaku do Prascondu najpierw mamy 6,8 kilometra od Sparone do Ribordone ze stromizną 7,6%. Potem łatwiejszy kilometr do osady Crosa z nachyleniem 6,3% oraz dłuższy i trudniejszy odcinek do Talosio czyli 1,8 kilometra ze średnią 7,7%. Na koniec zaś finałowe 1400 metrów do Sanktuarium o przeciętnej 6,9%, lecz w dwoma trudniejszymi odcinkami po drodze. Na pierwszym z nich stromizna zbliża się do 10, zaś na drugim przekracza 12%. Droga SP49 na całej swej długości nie odstępuje potoku Ribordone. Do okolic Ceressetty (3,4 km) trzyma kierunek północny. Później skręca na zachód, by pod koniec siódmego kilometra wpaść do Ribordone (1027 m. n.p.m.). Ta wioska o statusie gminnym jest dobrym przykładem skali XX-wiecznej migracji ludzi ze wsi do miast. Jeszcze przed wybuchem I Wojny Światowej żyło tu 1400 osób. W pierwszych latach po II Wojnie już niespełna 600. U progu tego stulecia tylko 84, zaś obecnie ledwie 53! Większe miejscowości w głównych dolinach też tracą mieszkańców. Jednak górskie wioski i osady w bocznych dolinkach na dobrą sprawę stopniowo wymierają. Powyżej tej wsi przejechałem jeszcze przez Crosę i Rafur, po czym krętym odcinkiem przez pięć serpentyn dotarłem do Talosio. W nim jakby więcej było życia przy drodze, choć może ze względu na bliskość obchodzącego swe doroczne święto Sanktuarium. Na kilometr przed finałem dojechałem do rozdroża, na którym musiałem odbić w prawo. Potem miałem jeszcze dwie strome niespodzianki i finiszowe 200 metrów z umiarkowanym nachyleniem. Na ostatnich metrach zaskoczyła mnie liczba zaparkowanych samochodów i ludzi kręcących się po tym terenie. Jarmark trwał tu w najlepsze. Na samym podjeździe nic nie wskazywało na taki zlot, zaś ja nie wiedziałem w co się owego popołudnia pakowałem. Pokonanie tego podjazdu zabrało mi 52:08 (av. 12,5 km/h i VAM tylko 933 m/h). Na końcówce zjazdu dla odmiany przejechałem przez centrum Sparone. Po czym na przyjazd Adriana poczekałem przy stoliku w lokalu L’eva Dor.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/5862849076

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/5862849076

ZDJĘCIA

Santuario di Prascondu_01

FILM

Napisany w 2021b_Aosta & Piemonte | Możliwość komentowania Santuario di Prascondu została wyłączona

Lago di Teleccio

Autor: admin o 27. sierpnia 2021

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Rosone (SP460)

Wysokość: 1922 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 1222 metrów

Długość: 12,3 kilometra

Średnie nachylenie: 9,9 %

Maksymalne nachylenie: 14 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Druga w ciągu trzech dni wycieczka ku piemonckiej dolinie Orco dla moich trzech kompanów oznaczała spotkanie z jednym z najpiękniejszych alpejskich podjazdów. Natomiast dla mnie była okazją do wyrównania starych rachunków. Oni mieli się zmierzyć z 40-kilometrowym Colle delle Nivolet (2612 m. n.p.m.). Ja miałem w programie dwie znacznie krótsze wspinaczki. Przede wszystkim bardzo stromy 12-kilometrowy wjazd pod Lago di Teleccio. Nivolet to doprawdy majestatyczna góra. Wielka, a przy tym piękna na ostatnich kilkunastu kilometrach. Jest czwartym pod względem wysokości szosowym podjazdem Italii: po Stelvio, Agnello i Gavii. Przełęcz ta leży w Alpach Graickich na terenie Parku Narodowego Gran Paradiso. Na granicy regionu Valle d’Aosta i piemonckiej prowincji Torino. Jednak rowerem można na nią wjechać tylko od południowej strony czyli szosą SP50. Planowana w latach 70. droga z aostańskiej doliny Valsavarenche nigdy bowiem nie powstała. Poznałem to wzniesienie 20 września 2015 roku czyli ostatniego dnia późno-letniego Giro po Ligurii i Piemoncie, przejechanego wespół z Darkiem Kamińskim. Podjazd pod Nivolet na mojej prywatnej liście rankingowej wciąż jest NAJ-większym jeśli chodzi o przewyższenie, drugim pośród najdłuższych i dziesiątym pod względem wysokości. Wielka szkoda, iż jak dotąd kolarscy kibice nie mogli go obejrzeć w pełnym wymiarze. Przyznam, że choć generalnie wolę oglądać etapy ze startu wspólnego to w tym przypadku chętnie zobaczyłbym 40-kilometrową czasówkę ze startem w Locanie. A nie byłby to wcale najdłuższy górski „etap prawdy” w historii Giro. Może kiedyś doczekamy się mety w tym magicznym miejscu. Pierwsze kroki ku wizycie zawodowców na Nivolet zostały już zrobione. W latach 2009 i 2011 dolną połowę tego wzniesienia pokonali uczestnicy i uczestniczki wyścigów: Giro delle Valle d’Aosta i Giro Rosa. Na metach wyznaczonych w Ceresole Reale jako pierwszy wśród młodzieżowców pojawił się Niemiec Dominik Nerz, zaś wśród pań słynna Holenderka Marianne Vos.

Przede wszystkim trzeba jednak wspomnieć o tym, iż w sezonie 2019 znacznie wyżej, bo na poziom Lago di Serru (2247 metrów n.p.m.) dojechali „profi” uczestniczący w 102 edycji Giro d’Italia. Na trzynastym etapie tej imprezy prowadzącym z Pienerolo przez podjazdy pod Colle del Lys i Pian del Lupo triumfował Ilnur Zakarin. Kolarz rodem z rosyjskiego Tatarstanu wyprzedził o 0:35 i 1:20 dwóch Michałów z Kraju Basków czyli Mikela Nieve i Mikela Landę. Czwarty ze stratą 1:38 był Ekwadorczyk Richard Carapaz, który nadrobił tu dobrze ponad minutę nad faworytami wyścigu: Primozem Rogliczem i Vincenzo Nibalim. Nazajutrz blisko dwie minuty dołożył im jeszcze na trasie do Courmayeur i to on właśnie przejął koszulkę lidera od „harcownika” Jana Polanca. Po czym jak pamiętamy utrzymał ją do mety w Weronie. Nasz Rafał Majka również atakował tu na ostatnich kilometrach i finiszował szósty ze stratą 2:07 do Zakarina. Przyszła meta na Colle delle Nivolet nie jest wykluczona, o ile tylko organizatorom starczy fantazji oraz niepewna w maju pogoda dopisze. Szosowy szlak na przełęcz jest co prawda jednostronny, lecz po aostańskiej stronie mamy jeszcze dobry kilometr asfaltu schodzący ku Rifugio Albergo Savoia (2534 m. n.p.m.). Dlatego byłoby gdzie rozlokować wszystkie „maszyny” z wyścigowej karawany. Gdy w 2015 roku zmierzyłem się z pełnym Nivolet byłem naprawdę w dobrej formie. Pomimo czerwcowej kontuzji, która wyłączyła mnie z treningów na parę tygodni. Cóż nie miałem jeszcze 40-tki na karku i byłem te kilka kilo lżejszy niż obecnie. Podjazd zacząłem na pełen gaz i choć w końcówce miałem już mały kryzys to całość przejechałem w 2h 17:01 z przeciętną prędkością 17,7 km/h. Dario też ładnie się wówczas spisał wykręcając czas 2h 29:37. Byłem ciekaw jak na naszym tle wypadną Adrian z Rafałem. Krzychu nie korzysta ze stravy, więc jego osiągi pozostają owiane nimbem tajemniczości. Okazało się, że bardzo wysoko zawiesiłem poprzeczkę swym kolegom.

Adek dotarł na przełęcz w czasie 2h 26:01, zaś Rafa potrzebował na to 2h 51:47. Chłopacy poniżej Ceresole Reale nie skorzystali jednak z tunelu. Wybrali przyjemniejszy dla oka, acz trudniejszy technicznie sektor wzdłuż rzeki Orco. Nadrobili 200 metrów dystansu i stracili na tym nieco więcej czasu. Jeden do jednego mogłem się z nimi porównać na przeszło 15-kilometrowym segmencie „Cronoscalata Ceresole Reale – Colle delle Nivolet” powyżej Lago di Ceresole. Na tym odcinku uzyskałem czas 1h 05:04, Dario 1:07:52, Adi 1h 10:16, zaś Rafaello 1h 23:58. Mój wynik na tym sektorze daje mi obecnie 205 miejsce pośród przeszło 8800 cyklistów. Mając świeżo w pamięci jak szybko Adriano śmigał w tym roku po Alpach aż nie chce mi się wierzyć, iż niegdyś byłem w stanie pojechać jeszcze mocniej. Inna sprawa, że Nivolet to akurat podjazd przyjazny „góralom” wagi ciężkiej. Średnie nachylenie na poziomie około 5%. Trudniejsze wyzwania stanowią jedynie trzy sztywniejsze segmenty o długości odpowiednio: siedmiu, ośmiu i czterech kilometrów. Pamiętam jednak, że tak szybki wjazd na Nivolet wiele mnie kosztował. Wyjechałem się niemal kompletnie. W przeciwieństwie do Darka nie miałem już sił na to by w drodze powrotnej do samochodu zaliczyć wspinaczkę pod Lago di Teleccio. Teraz po sześciu latach mogłem nadrobić tą zaległość. Moja kondycja była co prawda daleka od tej z sezonu 2015, ale „na świeżości” mogłem spróbować szczęścia. Czwartkowe podjazdy do Nissod i La Veulla, oba z całkiem mocnymi procentami, były niezłym wprowadzeniem do tego wyzwania. Do swego celu mogłem wystartować z Locany, choć moja wspinaczka na dobrą sprawę zaczynała się w nieco wyżej położonym Rosone (700 m. n.p.m.). Odcinek o długości 4,3 kilometra po drodze SP460 przejechałem zatem wespół z trójką przyszłych zdobywców Nivolet. Posłużył mi on za rozgrzewkę przed ostrą „harówką” na stromym szlaku przez Vallone di Piantonetto.

Ruszyliśmy z Locany po wpół do jedenastej przy słonecznej pogodzie i temperaturze 29 stopni. Po około 10 minutach przejechanych w tempie 25 km/h przyszło mi pożegnać kolegów. Na wylocie z Rosone musiałem skorzystać z drugiego zjazdu w prawo. Droga pod Lago di Teleccio od samego początku jest stroma. Według strony „massimoperlabici” dolny segment o długości 3,2 kilometra kończący się w San Lorenzo (1031 m. n.p.m.) ma średnio 10,6%. Pomimo że na ostatnich kilkuset metrach stromizna znacząco słabnie. Szosa początkowo wije się po serpentynach pokonując sześć wiraży na dystansie 1700 metrów. W tym czasie mija osadę Costa Bugni. Po dwóch kilometrach prostuje się, acz nie odpuszcza i wkrótce przechodzi przez Rocci (2,2 km). Łagodnieje po przedostaniu się na lewy brzeg potoku Piantonetto (2,8 km). Wkrótce wpada też do Parku Narodowego Gran Paradiso, gdyż do tej pory biegła jedynie wzdłuż jego granic. Trzysta metrów za mostkiem zaczyna się przejazd przez wspomnianą już wioskę świętego Wawrzyńca. Za nią można sobie odsapnąć na najłatwiejszym sektorze wzniesienia. Cały odcinek o długości 1,6 kilometra pomiędzy San Lorenzo a San Giacomo (1125 m. n.p.m.) ma przeciętne nachylenie tylko 5,9%, zaś jego środek między osadami Valsoani i Ghiglieri to po prosto „falsopiano”. Owa wspinaczkowa sjesta kończy się jednak pod koniec piątego kilometra zaraz po wyjeździe od św. Jakuba. Odtąd jest już coraz trudniej. Najpierw trzeba pokonać 2,3 kilometra ze średnią 9,5% czyli sektor kończący się na wysokości dziewiątego zakrętu. Na początku tego odcinka po przebyciu 5,4 kilometra od Rosone wraca się na prawą stronę doliny. Pierwsze 5,8 kilometra czyli segment stravy o nazwie „Meta Teleccio” przejechałem w 30:55 tj. o 9 sekund wolniej niż Dario przed laty. Wiraż dziewiąty od dziesiątego dzieli tylko 1400 metrów. Jednak przejazd między nimi się dłuży, gdyż średnia stromizna wynosi tu już 11,1%. Gdzieś pod koniec tego sektora zgubił mi się na chwilę sygnał GPS, przez co na stravie brak mego wyniku z całej góry.

Po dziesięciu kilometrach wspinaczki znalazłem się na głośnym wirażu dwunastym, w pobliżu podstawy wodospadu. Na kolejnych kilkuset metrach przejechałem trzy kolejne zakręty. Miałem z nich już niezły widok na Diga di Teleccio. Wkrótce skończyłem piąty segment z „massimoperlabici” czyli 1,7 kilometra o średniej 12,3%. Do mety pozostało mi zatem ostatnie 1700 metrów. Najpierw musiałem pokonać 1,2 kilometra z przeciętną 11,1%. Na powrót po lewej stronie doliny. Po drodze dwa tunele, z czego pierwszy efektownie wyciosany w skale oferujący przejazd pod zboczem góry. Niebawem dotarłem na wysokość 1840 metrów n.p.m. i znalazłem się pośród dolnych zabudowań Centrale di Telessio. Minąłem mały parking, no i zacząłem diabelskie 500 metrów wieńczące ów podjazd. Odcinek przez sześć serpentyn ze średnim nachyleniem ponoć 16,8%! Jednak nie stromizna, lecz nawierzchnia drogi była tu prawdziwym wyzwaniem. Czego tu nie było? Chropowaty asfalt. Poprzecinany beton. Kocie łby. W samej końcówce podłoże gruntowe, a przy wjeździe na koronę zapory gładkie kamienne płyty. Zdecydowanie najgorszym z nich był odcinek brukowy z dużymi szparami pomiędzy kamlotami. Ze względów bezpieczeństwa dwa razy wypiąłem buty z pedałów, więc miałem kłopot by znów ruszyć pod taką stromiznę. Ostatecznie dotarłem na szczyt w czasie netto 1h 13:51, marnując dwie minuty na przymusowych postojach. Jak na tak stromą górę VAM miałem umiarkowany czyli 993 m/h. Darka wyniku czyli 1h 12:23 nie poprawiłem. Mój stary druh zrobił go na tydzień przed swymi 48. urodzinami mając w nogach 40-kilometrowy Nivolet! Tym większy szacun. Do Teleccio podszedłem z respektem, więc podjeżdżałem z odrobiną rezerwy. Opłaciło się, a nagrodą za wysiłek były piękne krajobrazy. Wokół niemal same trzytysięczniki, z których najwyższa jest Torre del Gran San Pietro (3692 m. n.p.m.). Bazą wypadową do nich jest Rifugio Pontese (2217 m. n.p.m.) do którego dotrzeć można szlakiem zaczynającym się po prawej stronie jeziora. Kto woli górskie jeziorka od szczytów może stąd podreptać na wschód do innego sztucznego akwenu czyli Lago di Valsoera (2412 m. n.p.m.).

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/5862849097

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/5862849097

COLLE DELLE NIVOLET by Adriano

https://www.strava.com/activities/5861478741

ZDJĘCIA

Diga di Teleccio_01

FILM

Napisany w 2021b_Aosta & Piemonte | Możliwość komentowania Lago di Teleccio została wyłączona