Pierwszy dzień mojej solówki po Apeninach zakończyłem na obrzeżach Spoleto. Historia tego umbryjskiego miasteczka sięga VI wieku przed n.e. Ma ono niespełna 36 tysięcy mieszkańców czyli z grubsza tyle co mój rodzinny Sopot. Przenocowałem w mieszkaniu o wiele za dużym jak na potrzeby jednego człowieka. Gospodarz, który przekazał mi do niego klucze (Nunzio) okazał się być miłośnikiem kolarstwa i zapalonym cyklo-amatorem, więc chwilę porozmawialiśmy o tym co już za mną, a co jeszcze przede mną w tej podróży. Spoleto, w którym zatrzymałem się na jedną noc jak dotąd trzykrotnie organizowało etapowe finisze na trasach Giro d’Italia. Co ciekawe za każdym razem wygrywał tu kolarz o zupełniej innej specjalności. Za pierwszym razem włoski góral Mario Beccia w 1977 roku. Przy drugiej okazji w sezonie 2004 australijski sprinter Robbie McEwen, zaś w 2007 „harcownik” rodem Kolumbii Luis Felipe Laverde. Pierwszy z owych etapów zakończył się na wyrastającym po wschodniej stronie miasta wzgórzu Monteluco na wysokości m/w 800 metrów n.p.m. Do tej mety wiedzie około 7-kilometrowy podjazd z przewyższeniem nieco ponad 400 metrów. Wzniesienie to uznałem za zbyt małe by przyjrzeć mu się z bliska. Na wtorek upatrzyłem sobie dwie znacznie poważniejsze „górki” położone kilkanaście kilometrów na wschód od mojej bazy noclegowej. Pierwszą z nich miała być przeszło 16-kilometrowa Forca Capistrello zaczynająca się przy drodze krajowej SS685 nieco poniżej wioski Sant’Anatolia di Narco.
Ta przełęcz dwukrotnie wystąpiła w roli górskiej premii na trasach wielkiego Giro. Można powiedzieć, że uczestnicy „La Corsa Rosa” przetestowali obie strony tego wzniesienia. Łatwiejszą wschodnią wspinając się z Monteleone di Spoleto w 2007 roku na odcinku z Tivoli do Spoleto. Premię tą wygrał wspomniany już Laverde jadący wówczas po swój drugi etapowy triumf w GdI. Z kolei na kilka miesięcy przed moją wizytą „profi” zmierzyli się z trudniejszym zachodnim wariantem owej góry w pierwszej fazie etapu, który zaczął się w Spoleto, a zakończył w stacji narciarskiej Prati di Tivo. Ten podjazd najszybciej pokonał Niemiec Simon Geschke. Ów stosunkowo długi podjazd w całości prowadzi po drodze SP471. Dzieli się na cztery wyraziście zarysowane kawałki. Pierwsza 3,5-kilometrowa kwarta kończąca się całym kilometrem na średnim poziomie 9,1% to mocny wstęp do wspinaczki. Po nim mamy 3-kilometrowy sektor z łagodnym nachyleniem, zaś na dojeździe do Caso nawet odcinek „falsopiano”. Tuż za tą osadą zaczyna się drugi mocny „schodek” czyli 5,5 kilometra ze średnią 7,4% i końcówką znów na poziomie ponad 9%. Na dobrą sprawę ciężka przeprawa kończy się na wysokości około 1150 metrów n.p.m. w pobliżu wioski Gavelli. Niemniej w nogach mamy wtedy dopiero 13 kilometrów. Pozostaje zatem do przejechania jeszcze 3500 metrów. Jednak większa część tego dystansu to szybki, niemal płaski teren. Jedynie na ostatnim kilometrze przed premią górską znów trzeba się nieco wysilić.
Pierwszy dzień października zaczął się słonecznie, więc na tej górze miałem optymalne warunki do jazdy. Podjazd zacząłem w Palombarze nad rzeką Nera czyli miejscowości będącej dolnym fragmentem gminy Sant’Anatolia di Narco. Do jej centralnej części dojechałem po niespełna kilometrze. Za wioską droga pomknęła na południe, przy czym na trzecim kilometrze zafundowała mi cztery wiraże. Do połowy piątego kilometra trzeba było walczyć z solidnym nachyleniem, po czym zgodnie z planem góra dała mi na kilka minut odetchnąć. W trakcie przejazdu przez Caso dostrzegłem jeszcze ślady po majowym wyścigu Dookoła Włoch. Nieco wyżej swą obecność zaakcentowali kibice Giulio Pellizzariego, zaś tuż przed szczytem fani Christiana Scaroniego. Widoczki na podjeździe miałem wyborne. Tak ku okolicznym górskim szczytom sięgającym niemal 1700 metrów n.p.m. Jak i w przeciwnym kierunku, gdy mój wzrok sięgał pozostawionej za plecami dolinie rzeki Nera. Do Gavelli dojechałem w 59 minut. Jedna z przydrożnych tabliczek świadczyła o tym, iż na podjeździe do tej wioski jest organizowana dla amatorów kolarstwa impreza z kategorii „cronoscalata”. Zatrzymałem się w tym miejscu na dłuższą chwilę podczas zjazdu. Na podjeździe od razu pojechałem dalej ku najwyższemu punktowi owej drogi. Najpierw dwa kilometry płaskiego, po czym na sam koniec 1300 metrów podjazdu. Finał na wypłaszczeniu. Minąłem linię górskiej premii i dla pewności dojechałem jeszcze do najbliższego zakrętu. Dopiero w tym miejscu uznałem, że wyżej w tej okolicy już nie wjadę, więc pora zawracać.