banner daniela marszałka

Archiwum dla listopad, 2024

Appennini Nord & Centrale

Autor: admin o 23. listopada 2024

To była moja trzecia rowerowa wyprawa w Apeniny. Od poprzedniej minęła cała dekada. W międzyczasie owszem bywałem na półwyspie kilkukrotnie, ale jedynie w celach stricte turystycznych dzięki tanim lotom do Rzymu, Neapolu, Pisy czy Bari. Pierwsze kolarskie podjazdy w tych górach zaliczyłem w lipcu 2011 roku w trakcie wakacji z Iwoną. Pomieszkiwaliśmy w Volastrze (Cinque Terre) oraz Borgo a Cascia (okolice Reggello), co dało mi okazję do poznania 9 toskańskich wzniesień i 1 premii górskiej na terenie Ligurii. Zacząłem od mało znanej Passo Lagastrello, lecz później pokonałem m.in. ciężką San Pellegrino in Alpe, samotną Monte Amiata czy Passo dell’Abetone rozsławioną rajdem Fausto Coppiego na Giro d’Italia z roku 1940. Trzy lata później wespół z Darkiem Kamińskim wybrałem się do Włoch aż na 18 dni, aby poznać kolarskie atrakcje większej części Półwyspu Apenińskiego. Naszych celem były najciekawsze podjazdy w północnej i środkowej części Apenin. Apetyt na trudne wspinaczki nam dopisywał. W niektóre dni zaliczaliśmy nawet po trzy górskie premie. Pod względem organizacyjnym ta wyprawa była chyba najtrudniejszym wyzwaniem jakiego się podjąłem w przeszło dwudziestoletniej historii moich górskich wojaży. Na czym polegała owa trudność? Otóż w Apeninach największe kolarskie podjazdy są bardziej porozrzucane niż w Alpach. Trzeba się sporo najeździć po całej długości włoskiego buta, by zebrać najcenniejsze „skarby” owych gór. To zmuszało nas do licznych transferów samochodowych oraz niemal codziennych przeprowadzek. Można powiedzieć, że zwiedzaliśmy Italię w trybie „niemal każda noc pod nowym dachem”.

Prolog zrobiliśmy sobie w San Marino. Następnie zdążaliśmy na południe wzdłuż Adriatyku przemierzając szosy Marche, Abruzji ku biegunowi południowemu tej wyprawy na Campitello Matese w regionie Molise. Potem przyszedł czas na stołeczne Lacjum i powrót na północ szlakiem zachodnim przez Umbrię, Toskanię i Ligurię. Pod koniec zahaczyliśmy jeszcze o lombardzki rejon Oltrepo Pavese, zaś trzy ostatnie góry czyli Monte Penice, Monte Cimone oraz Corno alle Scale zaliczyłem na terenie Emilli-Romanii. Sporo wygód trzeba było poświęcić, lecz z mojej perspektywy opłaciło się. Podczas tej wyprawy zaliczyłem aż 36 premii górskich w dziewięciu włoskich regionach i jedną w granicach „najstarszej republiki świata”. W tym gronie znalazły się takie góry jak: Monte Nerone, Prati di Tivo, Blockhaus, Sella di Leonessa via Terminillo, Campo Cecina czy Monte Beigua. Dzięki temu przed tegoroczną wycieczką miałem na swym koncie 47 apenińskich podjazdów. W tym 22 o przewyższeniu przeszło tysiąca metrów i 21 o amplitudzie co najmniej 500 metrów. Jak łatwo policzyć trafiły mi się też 4 górki o wymiarach nieco „poniżej moich standardów”. Tym niemniej bywałe na Giro d’Italia w roli górskich finiszy. Dlatego skusiłem się na pojedynki z Il Ciocco, Montecopiolo, Montecassino czy finałem pod Campo Imperatore, których nie odnotowałem w sekcji „górskie skalpy”.

Po dziesięciu latach od tamtej przygody zamarzył mi się powrót w górskie rewiry między Morzem Tyrreńskim i Adriatykiem. Niestety nie mogłem liczyć na towarzystwo swych kompanów z ubiegłorocznej wyprawy do Andaluzji. Adrian szykował się do wypadu na piesze wędrówki po Bieszczadach. Natomiast Rafał na przełomie sierpnia i września brał udział w ultra-maratonie Transiberica, w tym roku zorganizowanym na nieoczywistej trasie z Bolzano do Bilbao. Znaleźć nowego wspólnika na dość długi wyjazd, w dodatku dalszy niż w Alpy nie było łatwo. Ostatecznie nieco przypadkiem znalazłem towarzysza do tej podróży, choć nie na pełen czas zaplanowanej przeze mnie wyprawy. Mateusz Dąbrowski z entuzjazmem odpowiedział na moje zapytanie zaintrygowany celem tej podróży. Przed laty zaliczył niejeden mocny podjazd w Alpach, lecz w Apeninach jeszcze nie bywał. Wynegocjował zatem u małżonki 10-dniowe zwolnienie z obowiązków domowych. Pomimo ledwie dwóch tysięcy kilometrów zrobionych w tym sezonie był gotów zmierzyć się ze stromą górą Marco Pantaniego, kolosami Abruzji oraz kultowym podjazdem Rzymian. Umówiliśmy się na wspólny wyjazd i współpracę na apenińskim szlaku do okolic Terni w południowej Umbrii. Potem mój kompan musiał dotrzeć koleją na lotnisko Fiumicino, by skorzystać z bezpośredniego lotu do naszego portu w Rębiechowie.

Mój tegoroczny pomysł na Apeniny nie był aż tak ambitny jak ten sprzed dekady. Tym niemniej wciąż „gruby” jak na moje aktualne możliwości fizyczne. Zaplanowałem sobie wypad składający się z prologu i 15 standardowych etapów. Teren poznawczy znów miał się ograniczyć do północnej i środkowej części tego łańcucha górskiego. Choć nie porzucam nadziei, że za dwa-trzy lata odwiedzę jeszcze południowe krainy półwyspu czyli: Kampanię, Basilikatę, Kalabrię i Apulię. Zasięg tegorocznej wycieczki miał być nieco mniejszy niż wyprawy z 2014 roku, albowiem nawrotkę zaplanowałem na wysokości Rzymu. To oznaczało rezygnację z południowych kresów Abruzji i Lacjum oraz wizyty w Molise. Tym razem chciałem zacząć na szosach Emilii-Romanii. W ramach prologu miał być podjazd na Passo dei Mandrioli lub Cantoniera di Carpegna. Natomiast program pierwszego etapu przewidywał Passo Fangacci oraz Monte Fumaiolo. Kolejny tydzień przeznaczyłem na wzniesienia Marche, Abruzji i Lacjum, gdzie czekały na nas największe atrakcje czyli: Monte Carpegna, Monte Prata, Blockhaus (tym razem od Roccamorice), Sella di Leonessa i wspinaczki wokół płaskowyżu Campo Imperatore. Następnie już na solo miałem „przerobić” podjazdy Umbrii, Toskanii i Ligurii, a nawet zajrzeć na południowy kraniec Piemontu by zwieńczyć wszystko wspinaczką na Capanne di Cosola.

Niestety przez pechowe zrządzenie losu skończyło się tylko na ambitnych planach. Przez dwadzieścia lat wszelakich podróży nigdy nie dopadło mnie żadne poważne choróbsko. Bodaj największego strachu napędził mi upadek z 2020 roku na deszczowym zjeździe z Monte Bisbino, w którym solidnie poturbowałem sobie kolano. Zazwyczaj w realizacji planów mogły mi namieszać tylko niedostatki kondycji lub bardzo zła pogoda. Tym razem to nie były jedyne problemy. Otóż jakoweś „mikroby” zaatakowały mnie tuż po przyjeździe do Italii. Na sobotnim prologu, który ostatecznie wytyczyliśmy sobie na drogach wokół Monte Fumaiolo dopadły mnie dreszcze. Nazajutrz Passo di Calla (bez Fangacci) ledwie ukończyłem jadąc w gorączce. W poniedziałkowy poranek, gdy pierwszy raz zmierzyłem sobie temperaturę ujrzałem odczyt 38,8 stopni. Wtedy wiedziałem już, że muszę sobie darować rower do czasu, gdy poczuję się lepiej. Pytanie na jak długo? Tym bardziej, że w tej podróży na leżakowanie nie miałem wielu szans. Na cztery dni zostałem wyłączony z aktywności innej niż krótkie spacery. Z górami Marche przegrałem zatem walkowerem. Na rower wróciłem w piątek, gdy byliśmy już w Abruzji. Niemniej przez trzy pierwsze dni po reaktywacji ograniczałem się do jednej wspinaczki na dobę. Dopiero na początku drugiego tygodnia zacząłem kręcić w pełnym wymiarze, acz siłą rzeczy na nieco zwolnionych obrotach.

Na domiar złego, gdy już powoli zacząłem się rozkręcać, w pierwszych dniach października nadeszło załamanie pogody. Zapłakana Toskania nie zachęcała do jazdy. Nieco lepiej wyglądała aura w Ligurii, choć i tam też szału nie było. Na dobrą sprawę w przyjemnych warunkach dało się pojeździć jedynie w sobotę, kiedy to znów podjechałem dwa wzniesienia. W kapryśny piątek i pochmurną niedzielę zaliczyłem tylko po jednej górce. Tym samym w ciągu 16 dni spędzonych na włoskiej ziemi, zamiast planowanych 31 pokonałem na rowerze tylko 13 podjazdów. Wśród nich zaledwie 3 o przewyższeniu ponad tysiąca metrów (Capo la Serra, Rocca Calascio i Passo del Faiallo). Parę innych ujrzałem jedynie z samochodu czyli w roli „dyrektora sportowego mimo woli”. Ogólnie na dwóch kółkach przejechałem raptem 452 kilometry o łącznej amplitudzie 12.445 metrów. Bez dwóch zdań pod względem sportowym ten wyjazd kompletnie mi się nie udał. Dlatego temat pt. „Appennino Settentrionale & Appennino Centrale” uważam za niedokończony. Postaram się tam wrócić już w przyszłym sezonie. Tym razem w korzystniejszym terminie czyli u progu lata. Będę chciał zaliczyć wszystkie premie górskie, które byłem zmuszony pominąć w 2024 roku. Poza tym dorzucę tuzin kolejnych, by ciekawie uzupełnić program kolejnej 15-dniowej wycieczki.

Mój rozkład jazdy:

21.09 – Valico Monte Fumaiolo

22.09 – Passo della Calla

23-24-25-26.09 – Giorni di Riposo

27.09 – Valico di Capo la Serra

28.09 – Rocca Calascio

29.09 – Sella di Leonessa N

30.09 – Selvarotonda & Forca Canapine

01.10 – Forca Capistrello & Pettino

04.10 – Passo del Faiallo

05.10 – Passo del Ghiffi SW & Valico di Barbagelata

06.10 – Passo del Portello

Napisany w 2024c_Appennini Nord & Centrale | Możliwość komentowania Appennini Nord & Centrale została wyłączona

Valle d’Aosta & Liguria

Autor: admin o 15. listopada 2024

Z uwagi na Letnie Igrzyska Olimpijskie, które po stu latach wróciły do Paryża organizatorzy Tour de France poczuli się zmuszeni do zorganizowania finału „Wielkiej Pętli” z dala od francuskiej stolicy. Ich wybór padł na 350-tysięczną Niceę. Miasto o bogatej kolarskiej tradycji. Położone na Lazurowym Wybrzeżu, lecz bliskie wymagającym podjazdom w Alpach Nadmorskich. Ta okoliczność zrodziła zaś w głowie mojej Iwony śmiały pomysł na wspólne dwutygodniowe wakacje. Rzekła m/w te słowa: połączmy wypad nad Morze Śródziemne z obserwacją ostatnich dni TdF w bajkowych okolicznościach przyrody. Nie muszę nikogo przekonywać, iż ten pomysł wielce mi się spodobał. Z ochotą zabrałem się więc do zaplanowania owej wycieczki w jej najdrobniejszych szczegółach. Przyjęliśmy sobie dwa główne założenia. Primo: będziemy mieszkać we Włoszech, a nie we Francji. Secundo: cały wyjazd podzielimy na tydzień w górach i tydzień nad morzem. Znalazłem nam zatem dwie bazy noclegowe. Pierwszą w Dolinie Aosty, zaś drugą w Ligurii blisko włosko-francuskiej granicy, by kilka razy wyskoczyć za miedzę na spotkanie z Tourem i nie tylko. Do Aosty pojechaliśmy we dwoje już po raz trzeci. Pierwszy raz zawitaliśmy tam w roku 2010. Wpadliśmy tam na pięć dni w trakcie długiej podróży wiodącej przez niemal całe włoskie Alpy od Południowego Tyrolu po południowe kresy Piemontu. W 2019 roku ten najmniejszy z dwudziestu włoskich regionów był zaś wyłącznym celem naszych 10-dniowych alpejskich wakacji.

Tym razem na kolejną eksplorację aostańskich szlaków oraz zamków daliśmy sobie niecały tydzień. Inaczej niż przed pięciu laty spokojniej podeszliśmy do tematu długiej i wyczerpującej podróży ku tej górskiej krainie. Wystartowaliśmy w piątkowy poranek 12 lipca i dla większego komfortu zaplanowaliśmy sobie nocleg w Niemczech, na terenie Hesji. Do naszego celu czyli wioski Porossan, położonej 3 kilometry na północ od Aosty, dojechaliśmy w sobotnie popołudnie. Następnie od niedzieli do czwartku poznawaliśmy rozmaite atrakcje regionu. Dreptaliśmy zatem po górskich ścieżkach wokół Lac de Places de Moulin, Chamois i Combes oraz chodziliśmy po komnatach świeżo odrestaurowanego zamku Aymavilles i rozlicznych piętrach imponującego Fortu Bard. Pomimo tych zajęć codziennie udawało mi się znaleźć dwie lub trzy godzinki z hakiem na realizowanie swych kolarskich ambicji. Jak dla mnie był to już piąty wypad do Aosty, wliczając wizyty z lat 2013 i 2021 w towarzystwie kolegów-cyklistów. Przed sezonem 2024 zdążyłem poznać w tych stronach już 29 premii górskich. Niemniej w tym malutkim regionie jest około 50 podjazdów na miarę pierwszej czy najwyższej kategorii. Stąd bez trudu znalazłem sobie nowe wyzwania i to bez konieczności oddalania się na więcej niż kilkanaście kilometrów od naszej bazy noclegowej. Zaliczyłem sześć kolejnych wzniesień. Trzy z nich tj. Blavy, Ollomont-Glassier i Val Clavalite były dla mnie nowością. Niemniej pozostałe „szczyty” czyli: Pila, Saint-Barthelemy (Porliod) i Druges odwiedziłem ponownie po czternastu latach. Tym razem zdobywając je alternatywnymi (nieco łatwiejszymi niż wcześniej) drogami.

Piątkowe popołudnie 19 lipca przeznaczyliśmy na podróż ku drugiej czyli nadmorskiej bazie noclegowej. Mieliśmy do pokonania przeszło 350 kilometrów, w dużej mierze wiodące przez rozgrzane do 35 stopni równiny Piemontu. Pod wieczór dotarliśmy do liguryjskiej Seborgi. Samozwańczego Księstwa położonego jakieś 500 metrów ponad wodami Morza Śródziemnego i w odległości 12 kilometrów od miasta Bordighera. Oba weekendowe dni spędziliśmy we Francji przy trasach przedostatniego i ostatniego etapu Tour de France. W sobotę poczekaliśmy na przyjazd asów światowego peletonu w Moulinet. Wiosce leżącej z grubsza na półmetku południowego podjazdu pod Col de Turini. Natomiast w niedzielę wybraliśmy się do Nicei, by wykazując się jeszcze większą cierpliwością niż dzień wcześniej ujrzeć wszystkich uczestników wyścigów, którzy przetrwali wcześniejsze 20 dni zmagań. Zaczailiśmy się na nich przy Promenadzie Anglików w miejscu oddalonym jakieś 4 kilometry od mety czasówki. W kolejnym tygodniu opuściliśmy Italię jeszcze dwukrotnie, po ty by zwiedzić słynące z produkcji perfum Grasse oraz ociekające bogactwem Księstwo Monako. W pozostałe dni trzymaliśmy się już włoskiej ziemi zwiedzając urokliwe miasteczka w zachodniej części Riviera Ponente, z których szczególnie przypadły nam do gustu: Apricale i Dolceacqua. Znalazłem też czas by dorzucić kolejnych 5 podjazdów do swego liguryjskiego dorobku z lat 2011 i 2014-15, który dotychczas obejmował 11 wzniesień. Podobnie jak w Aoście trafiły się wśród nich kompletne nowości czyli: Ghimbegna, Monte Bignone i przydomowa Seborga. Poza tym zaliczyłem powroty do miejsc poznanych przed dziewięciu laty. Wjechałem bowiem na Monte Ceppo i Colle d’Oggia, lecz od innej strony niż we wrześniu 2015 roku.

W trakcie owych dwóch włoskich tygodni niewiele dystansu przejechałem. Nabiłem tu raptem 353,5 kilometra. Nie więcej niż w dobry letni tydzień na kaszubskich szosach. Tym niemniej w pionie nabiłem całkiem godne 11.414 metrów co daje średnią ponad tysiąc na jeden podjazd, choć ową przeciętną wyraźnie zaniżyła luźna górka drugiej kategorii w postaci „książęcej” Seborgi. Spośród moich lipcowych górek pięć miało przewyższenie ponad 1000 metrów. Największą amplitudę miałem do przerobienia podczas wspinaczki do świętego Bartłomieja. Kolejne pod tym względem były Pila i Monte Bignone. Dwa podjazdy trzymały przez co najmniej 20 kilometrów. Pierwsza trójka zestawieniu najdłuższych składała się ze wspomnianych już trzech wzniesień. Tu również Saint-Barthelemy był numerem jeden, acz Bignone okazało się dłuższe niż Pila. Na tych wakacjach nie katowałem się szczególnie wymagającymi wspinaczkami. Żadna z owej jedenastki nie wskoczyła do pierwszej „setki” moich najtrudniejszych podjazdów. Według strony „climbfinder” najbardziej wymagający był niespełna 10-kilometrowy, lecz bardzo stromy szlak pod Val Clavalite wart 1060 punktów. Na co najmniej 900 oczek wyceniono tam jeszcze: Saint-Barthelemy, Monte Ceppo, Pila oraz Monte Bignone, którą zacząłem z gwarnych ulic Sanremo.

Mój rozkład jazdy:

14.07 – Blavy

15.07 – Ollomont / Glassier

16.07 – Pila (from Gressan)

17.07 – Saint-Barthelemy / Porliod (from Quart)

18.07 – Druges (from Saint-Marcel)

19.07 – Val Clavalite

20-21.07 – Weekend z Tour de France

22.07 – Passo di Ghimbegna

23.07 – Monte Bignone

24.07 – Seborga

25.07 – Monte Ceppo (from Molini di Triora)

26.07 – Colle d’Oggia (from Badalucco)

Napisany w 2024b_Valle d'Aosta & Liguria | Możliwość komentowania Valle d’Aosta & Liguria została wyłączona

Sabaudia & okolice

Autor: admin o 2. listopada 2024

Celem pierwszej z tegorocznych podróży stała się Sabaudia czy też szerzej północna część francuskich Alp. Oczywiście nie była to moja pierwsza podróż ku tej krainie. Jakże chętnie wykorzystywanej przez organizatorów Tour de France przy konstruowaniu tras „Wielkiej Pętli”. Do departamentu Savoie zawitałem już w latach 2005-2006. Obie te wizyty związane były z udziałem w bardzo wymagającej imprezie cyclosportive o nazwie La Marmotte. Dlatego też pierwszymi podjazdami jakie tam poznałem były obecne na szlaku popularnego „Świstaka” wspinaczki pod przełęcze Telegraphe i Galibier. Aczkolwiek podczas pierwszej z tych wypraw zaliczyłem też wjazdy do stacji La Plagne i Courchevel oraz na przełęcz Iseran. W sezonie 2009 spędziłem na szosach obu Sabaudii już cały tydzień. W owym czasie poznałem m.in. Joux-Plane, Val Thorens, Mont du Chat, Madeleine czy Croix de Fer. Dubeltowa Route des Grandes Alpes aka „Hannibal” z roku 2013 też w dużej mierze wiodła drogami obu sabaudzkich departamentów. Przy tej okazji dorzuciłem do swej górskiej kolekcji podjazdy na Ramaz i Glandon (w wersji północnej) oraz do stacji Semnoz, a także zaliczyłem drugie strony już wcześniej widzianych przełęczy Roselend czy Madeleine.

Jednak najwięcej czasu szeroko pojętej Sabaudii poświęciłem jak dotąd w czerwcu 2017 roku. W ciągu 16 dni spędzonych w tym subregionie pokonałem aż 30 nowych górskich premii. W trakcie 4 etapów na szosach Haute-Savoie zaliczyłem m.in. przełęcz Pierre-Carree oraz płaskowyże Saix i Solaison. Natomiast podczas 12 dni w Savoie pokonałem m.in. Val Pelouse, Signal de Bisanne, Meribel-Mottaret, Tignes, Lachat, La Toussuire oraz Mollard. Od tego czasu we Francji byłem jeszcze czterokrotnie. Jednakże w jej innych górskich rewirach. To znaczy w środkowych i wschodnich Pirenejach (2018 & 2022) oraz środkowej i południowej części Alp (2019 & 2020). Tym samym teraz wróciłem do Sabaudii po siedmiu długich latach. Choć dawnymi czasy wiele gór tam poznałem, to wciąż sporo zostało mi do zobaczenia. Wstępnie zakładałem, iż podobnie jak w dwóch poprzednich sezonach na czerwcową eskapadę ruszę ze swym mazowieckim przyjacielem Piotrem Mrówczyńskim. Dla niego miała być to okazja do świętowania swych 50-tych urodzin na sportowo i to w ulubionej górsko-francuskiej scenerii. Niestety sprawy rodzinne zatrzymały Piotra w kraju. Na szczęście szybko znalazłem zacne zastępstwo w osobie Daniela Szajny. Kolegi z pobliskiej Gdyni, z którym w sierpniu 2020 roku przemierzałem górskie drogi Lombardii. Ja zyskałem wypróbowanego wspólnika, zaś Daniel otrzymał okazję do zaliczenia kolejnych legendarnych podjazdów, tym razem rodem z TdF.

Naszą jedyną bazą na wszystkie 16 noclegów pod francuskim niebem był apartament w Domaine des Granges Longes. Posiadłości leżącej na obrzeżach miejscowości Les Marches (gmina Porte-de-Savoie) i należącej do rodziny zajmującej się produkcją wina. Miejscówka ta położona jest 13 kilometrów na południowy-wschód od Chambery. Stolicy departamentu Sabaudia, która gościła uczestników szosowych Mistrzostw Świata z roku 1989. Czempionatu, na którym nieodżałowany Joachim Halupczok w wielkim stylu sięgnął po złoty medal w wyścigu „amatorów”. Ta lokalizacja pozwalała nam dotrzeć samochodem do wszystkich wybranych przeze mnie wspinaczek w czasie poniżej półtorej godziny. Najczęściej w ciągu kilkudziesięciu minut. Tymczasem teren „do zbadania” mieliśmy niemały. Od okolic Genewy na północy po Bourg d’Oisans na południu, zaś na wschodzie sięgający górnych partii dolin Maurienne i Tarentaise. Zatem podczas codziennych wypadów z Domaine des Granges Longes nie ograniczaliśmy się do zwiedzania samej Sabaudii. Celowaliśmy też w „górki” należące do trzech sąsiadujących z nią departamentów. Ostatecznie w ciągu piętnastu (nierzadko pochmurnych czy deszczowych) dni udało mi się zaliczyć 25 nowych premii górskich, z czego 15 w granicach Savoie, po 4 na szosach Haute-Savoie oraz Isere, a także 2 w Ain. Nie poprzestaliśmy przy tym na zwiedzaniu samych Alp, lecz przetestowaliśmy swe siły również na trzech najtrudniejszych podjazdach francuskiej Jury czyli: Mont du Chat, Grand Colombier oraz Biche. Niemniej ile jurajskich podjazdów pokonaliśmy to już sprawa sporna, albowiem góra Mont-Saleve choć geograficznie zaliczana do francuskich Prealp, geologicznie należy do Jury.

W trakcie swoich piętnastu górskich etapów przejechałem 752 kilometry z łącznym przewyższeniem 27.655 metrów. W przeszłości nieraz bywało więcej tak w pionie jak i poziomie, lecz i tak miałem tu powody do satysfakcji. Zaliczyłem 13 wzniesień o przewyższeniu ponad 1000 metrów. Mimo nie najwyższej formy udało mi się bez szczególnych problemów ukończyć ekstremalne wspinaczki pod: Telesiege La Tougnete, Col de la Loze czy La Saussaz, kończące się na wysokościach ponad 2000 metrów n.p.m. Były to zarazem pojazdy o największych amplitudach. Na pierwszym z nich musiałem pokonać niemal 1900, zaś na drugim nieco ponad 1700 metrów przewyższenia. Blisko 30-kilometrowa La Tougnete okazała się być moją najdłuższą wspinaczką, nie tylko tej wyprawy, lecz w całym sezonie 2024. Jednak na owej trójce nie skończyły się moje zdobycze spod znaku hors-categorie. Do tego grona zaliczyłbym jeszcze co najmniej: zachodni Mont du Chat, Grand Colombier (od Artemare), Lac de la Grand Lechere, Notre Dame du Pre czy La Combe. Mój kompan by zrealizować swe górskie marzenia musiał niekiedy podążać własną drogą. Zatem niejako z założenia nasze ścieżki poznawcze kilka razy się rozjechały. Na swoich solowych występach Daniel zaliczył Alpe d’Huez, Croix-de-Fer, Madeleine, Telegraphe & Galibier, Val Thorens oraz Roselend & Petit Saint-Bernard. Wszystkie w czasie, gdy ja zmagałem się z mniej znanymi, choć niekoniecznie łatwiejszymi, podjazdami w tej samej okolicy.

Mój rozkład jazdy:

31.05 – Col du Granier NE

1.06 – Montsapey Bataille & Col de Champ-Laurent

2.06 – Plateau des Glieres & Col de la Forclaz de Montmin

3.06 – Col des Pitons N & Mont Saleve E

4.06 – Mont du Chat NW & La Feclaz

5.06 – Col du Grand Colombier SW & Col de la Biche

6.06 – Collet de Vaujany

7.06 – Prapoutel-les-Sept-Laux & Le Pleynet

8.06 – Col du Mollard NW & Le Chalmieu

9.06 – Lac de la Grand Lechere

10.06 – Col de la Loze & Vallee de Chaviere

11.06 – La Saussaz & L’Orgere

12.06 – Telesiege de Tougnete

13.06 – Notre Dame du Pre & La Combe

14.06 – Col du Granier SE

Napisany w 2024a_Sabaudia & okolice | Możliwość komentowania Sabaudia & okolice została wyłączona