banner daniela marszałka

Kaunertaler Gletscherkaiser

Autor: admin o czwartek 23. czerwca 2011

Po czterech dniach jazdy po tyrolskich drogach miałem w nogach blisko 250 kilometrów i niemal 8000 metrów przewyższenia „połkniętych” za sprawą ośmiu pokonanych w tym czasie podjazdów. Od niedzieli do środy męczyliśmy się z Darkiem poniekąd wspólnie, acz raczej osobno, każdy w tempie właściwym swej aktualnej formie. W górskiej ciszy zmagaliśmy się z wyzwaniami stawianymi nam przez kolejne podjazdy. Były to dni samotnej walki z niedostatkami swej kondycji jak również z trudnościami piętrzonymi przez drogowe dzieła austriackich architektów. Piątego dnia nadarzyła się okazja ku temu by spróbować swych sił na tle innych amatorów kolarstwa. Wśród ludzi o bardzo różnym stopniu przygotowania do rowerowej wspinaczki, acz połączonych wspólną pasją do zwiedzania wysokich gór i uprawiania kolarstwa. Jednym zdaniem mogliśmy sprawdzić swe miejsce w szyku. Za pole doświadczalne posłużyła nam impreza z kategorii „hill climb” czyli krótki wyścig górski polegający na ściganiu się ze startu wspólnego pod tylko jedno, acz nierzadko bardzo solidne wzniesienie. Coś na kształt etapu jeżdżonego niegdyś przez „profich” w trakcie szwajcarskich zawodów pod nazwą A Travers Lausanne. Tego rodzaju zawody są bardzo popularne w austriackim światku kolarskim. Dość powiedzieć, że w tym roku na terenie Austrii odbyło się ponad dwadzieścia imprez tego typu!

Wybrałem dla nas Kaunetaler Gletscherkaiser i to nie tylko z racji sentymentu jakim darzyłem ten podjazd od lipca 2003 roku. Równie ważnym powodem był fakt, iż wyścig ten organizowany jest przez tego samego organizatora co maraton DreilanderGiro, który w najbliższą niedzielę miał być docelowym punktem naszej czerwcowej wyprawy. Zapisaliśmy się na obie imprezy w pakiecie jeszcze pod koniec kalendarzowej zimy wpłacając tytułem łącznego wpisowego po 70 Euro (z osobna start w DreilanderGiro kosztuje 50, zaś w Kaunertaler Gletscherkaiser 25 Euro). Dzięki temu niejako przy okazji mogliśmy wziąć udział w pucharowej rywalizacji polegającej na zsumowaniu wyników z obu tych wyścigów. Spodziewałem się, że dzięki startowi w Kaunertaler Gletscherkaiser będę mógł tym razem pokonać to wzniesienie w jego całej, niemal 38,5 kilometrowej rozciągłości. Pod względem długości i przewyższenia byłby to zatem podjazd porównywalny z największymi wzniesieniami dotąd przeze mnie przejechanymi. Takimi olbrzymami jak włoska Gavia (od Edolo) czy francuskie Iseran (od Viclaire) oraz Val Thorens (od Moutiers). W oryginalnym programie zawodów stało powiem jak byk, że po starcie Feichten zjedziemy do Prutz na wysokość 871 metrów n.p.m. by na dwunastym kilometrze zawrócić i rozpocząć wspinaczkę w głąb Kaunertal aż po sam koniec drogi zlokalizowany pod lodowcem na wysokości 2751 metrów n.p.m. Tymczasem osiem lat wcześniej pokonawszy wcześniej Pillerhohe zacząłem podjazd w dolinie Kaunera w okolicach Kauns czyli na wysokości około 1004 metrów n.p.m.

Niestety po środowej wycieczce do biura w Feichten stało się jasne, że i tym razem początek wzniesienia mnie ominie. Powodem był remont drogi jaki przeprowadzano właśnie na odcinku pomiędzy Kauns a Feichten. Zwężenie, drewniane kładki, generalnie szutrowa nawierzchnia oraz liczne dziury na kilkusetmetrowym fragmencie drogi wykluczały możliwość poprowadzenia w tym miejscu trasy wyścigu. Podjechać może i jeszcze by się dało, ale trzeba by więcej niż cudu by cały kilkusetosobowy peleton przeleciał tędy bez szwanku dla zdrowia i życia kolarzy na pierwszych kilometrach wyścigu, w trakcie zjazdu do Prutz. Nie mając wielkiego wyboru organizatorzy zdecydowali, że tym razem po starcie w Feichten (na wysokości 1289 metrów n.p.m.) uczestnicy zawodów skierują się od razu na południe w kierunku mety. Aby jednak nie skracać dystansu o blisko połowę dodano do programu dodatkową rundę wokół Gepatsch-Stausee czyli sztucznego jeziora powstałego na wysokości około 1770 metrów n.p.m., co miało wydłużyć trasę wyścigu do 42 kilometrów czyli długości bliższej oryginalnym założeniom. Tak czy owak nawet w skróconej wersji mieliśmy do pokonania blisko półtora tysiąca metrów przewyższenia na podjeździe bywałym niegdyś na trasie Osterreich Rundfahrt. Uczestnicy wyścigu Dookoła Austrii wspinali się bowiem pod Kaunertaler Gletscher czterokrotnie w ostatniej dekadzie XX wieku. Choć wyścig ten podobnie jak nasz Tour de Pologne miał do roku 1995 zaledwie status „open”, zaś następnie dopiero raczkował w gronie profesjonalnych imprez z kategorię piątą i czwartą to akurat ten etap miał szczęście do zwycięzców o ciekawej zawodowej przyszłości lub też przeszłości.

W 1993 roku na lodowcu Kaunertaler wygrał lokalny faworyt Georg Totschnig. Wtedy kolarz ledwie 22-letni będący u progu kariery zawodowej w trakcie, której trzykrotnie zajmie miejsce w pierwszej „10” Giro d’Italia, zaś w Tour de France będzie siódmy w 2004 roku by rok później święcić etapowy triumf na pirenejskim etapie do Plateau de Bonascre (Ax 3 Domaines). W sezonie 1994 jako pierwszy na Kaunertaler Gletscher wjechał Amerykanin Kevin Livingston, który rok później zadebiutuje wśród profich w barwach Motoroli, zaś w latach 1997-2002 będzie nieocenionym górskim „gregario” w szeregach Cofidisu, US Postal i Telekomu, pracującym na rzecz Bobby Julicha, Lance’a Armstronga i Jana Ullricha. Wyścig w roku 1996 należał do dwójki Belgów. W generalce zdecydowanie triumfował wielce utalentowany i szalenie kontrowersyjny śp. Frank Vandenbroucke, lecz sam królewski odcinek z metą Kaunertaler Gletscher za przyzwoleniem VdB padł łupem o dziesięć lat starszego Luca Roosena, którego życiowym sukcesem było generalne zwycięstwo w Tour de Suisse z roku 1991. Po raz czwarty i ostatni ścigano się tu w 1999 roku gdy wygrał 35-letni „amator” z Włoch Maurizio Vandelli. To może najmniej znana postać z grona wielkich zdobywców Kaunertalera, acz bardzo interesująca. Vandelli urodzony podobnie jak Roosen w roku 1964 był zawodowcem w latach 1986-1992 i zajął nawet 10 miejsce w klasyfikacji generalnej Giro d’Italia w 1988 roku. Potem przez siedem lat ścigał się bez profesjonalnego kontraktu, by po generalnym zwycięstwie w Osterreich Rundfahrt 1999 na trzy lata znaleźć zatrudnienie w austriackich grupach zawodowych. Po definitywnym zakończeniu kariery zawodowej nadal śmigał po górach jak młodzieniaszek wygrywając w latach 2003 oraz 2008-2010 ultra-maraton Race Across the Alps tzn. wyścig non-stop na dystansie 525 km z przejazdem przez tuzin wzniesień o sumie przewyższenia 13.000 metrów!

Początek wyścigu z uwagi na skromny dystans tych zawodów wyznaczono na bardzo przyjazną porę dnia czyli godzinę 13:30. Przynajmniej raz w życiu nie musiałem się zrywać z łóżka o brzasku by zdążyć na start tego typu imprezy. Wyjechaliśmy z naszej bazy noclegowej jeszcze przed południem, by na spokojnie z dużym zapasem czasu załatwić wszystkie formalności przedstartowe. W szybkim opuszczeniu Prutz odrobinę przeszkodziła nam blokująca ulice miasteczka świąteczna procesja z okazji Bożego Ciała. W mieście jeszcze nie padało, ale gdy tylko zapuściliśmy się nieco głębiej w dolinę Kaunera powitała nas ulewa. Na start dojeżdżaliśmy samochodem, więc i tak nie zmokliśmy w przeciwieństwie do tych uczestników którzy dojeżdżali do Feichten na rowerach i którym zmienna aura zrobiła zimny prysznic już w trakcie przedwyścigowej rozgrzewki. W biurze zawodów na rozwieszonej liście startowej składającej się z ośmiu kartkach formatu A-4 doliczyć się można było nazwisk około 400 uczestników z 9 krajów (Austrii, Niemiec, Szwajcarii, Holandii, Belgii, Hiszpanii, Polski, Węgier i Czech). Jak się potem okazało w obliczu późno-jesiennej pogody na starcie stanęło ostatecznie znacznie mniej osób, zaś do mety dotarło tylko 199 ścigantów, w tym 9 dzielnych niewiast.

Na starcie zawodów nie padało, lecz chwilę później znów zdrowo lunęło. Jak większość osób oczekujących na wyścig, z uwagi na panujące warunki pogodowe nie zrobiliśmy sobie żadnej rozgrzewki. Podeszliśmy do tego startu bez większego napięcia. Ja stanąłem w ostatnich szeregach peletonu, zaś Darek nawet nieco spóźnił się na wystrzał startera i zaczął ściganie z pozycji „czerwonej latarni”. Z początku jechało mi się bardzo ciężko, nogi miałem jakby ubite. Kilkaset metrów po starcie wjechaliśmy na płatną dla samochodów Kaunertaler Gletscher – Panoramastrasse. Pierwsze osiem kilometrów prowadziło prosto na południe, na przemian przez pola i lasy mijając kilka malutkich osad: Kupphof, Rifen i Am See. Na półtora kilometra przed Gepatsch-Stausee droga zrobiła się bardziej kręta. Zaczęło się odliczanie wiraży od nr 29 począwszy czyli od tyłu w stylu znanym z numeracji brukowanych sektorów na Paryż – Roubaix. Pomimo średniej około 5 % na dojeździe do sztucznego jeziora znalazło się kilka trudnych ścianek, z powodu których zapiekło mnie w nogach i płucach. Najpierw stromizna rzędu 11 % na początku trzeciego kilometra, następnie 13 % fragment w połowie piątego kilometra i w końcu ostatnie 2300 metrów przed jeziorem o średniej 9,2 % i  dwukrotnym maximum na poziomie 14 %. Tu też męczyłem się najbardziej, mając przy tym świadomość ile metrów w pionie zostało nam jeszcze do mety wyścigu. Do jeziora na wysokości Sperrenhaus dotarłem w czasie 32 minut i 37 sekund pokonawszy odcinek 9,74 kilometra ze średnią prędkością 17,9 km/h.

Padało już w najlepsze, zaś temperatura z 16 stopni na starcie spadła do 10. Teraz czekało nas niespełna sześć kilometrów wzdłuż wschodniego brzegu Gepatsch-Stausee. Na szczęście tylko tyle gdyż w obliczu pogarszającej się aury organizatorzy wyścigu ad hoc podjęli decyzje o darowaniu nam rundki wokół jeziora. Pozostało nam wjechać na szczyt wzniesienia najkrótszą z drogowych opcji. Teren wzdłuż jeziora był lekko pofałdowany, momentami kręty, a przy zastanych warunkach drogowych i atmosferycznych czyli mokrym i pociętym od mrozów asfalcie ogólnie dość niebezpieczny. Przejechałem ten odcinek trasy ze średnią 30,4 km/h i wyprzedziło mnie na nim jakieś sześć-osiem osób o lepszych umiejętnościach technicznych czy też większej skłonności do podjęcia ryzyka. Po minięciu jeziora do mety pozostawało jeszcze blisko 12 kilometrów dystansu i niemal 1000 metrów przewyższenia. Najpierw niejako na rozgrzewkę odcinek 1300 metrów na dojeździe do Gepatschhaus o średnim nachyleniu 9,4 %. Tu nareszcie poczułem się lepiej. Po 15 kilometrach jazdy w końcu „przepaliłem nogę” i mogłem kręcić bez większego wysiłku na przełożeniu 39×24, zabierając się do odrabiania poniesionych wcześniej strat. Za Gepatschhaus czekał nas lżejszy odcinek tzn. 1200 metrów o średniej 3 %, bynajmniej nie monotonne „falsopiano”, lecz faktycznie dwa fragmenty zjazdów przedzielone ścianką o stromiźnie ponad 11 %.

Na drugim z owych zjazdów przejechaliśmy nad potokiem Fagge i pozostała nam już tylko długa, zimna i mokra wspinaczka do krainy wiecznego śniegu czyli ostatnie 9340 metrów o średnim nachyleniu 9,2 %. Jeśli miałbym wierzyć odczytowi z licznika w trzech miejscach maksymalna stromizna sięgnęła nawet 24, 22 i 20 %, lecz skłonny jestem raczej przyjąć, że chłód i deszcz zakłócały prawidłową pracę mojego „komputera pokładowego”. Tym niemniej ścianek o nachyleniu do 16-17 % z pewnością tu nie brakowało. Odsapnąć można było jedynie na krótkim wypłaszczeniu 7 kilometrów przed metą oraz na mini-zjeździe jakieś 4400 metrów przed finałem. Owa trzecia tercja trasy zaczęła się od serii gęsto zawiązanych serpentyn, malowniczo poprowadzonych wśród skalnych górskich zboczy. Dla amatorów arytmetyki wznowienie zabawy w odliczanie wiraży rozpoczęło się tu od numeru 23. Jedenaście tablic minęliśmy na przestrzeni ledwie 2100 metrów. Gdy wyjechaliśmy ponad granicę ostatnich drzew trzeba się już było wspinać po dłuższych prostych w odsłoniętym terenie. Deszcz nadal lał jak z cebra, temperatura wciąż spadała, więc nic dziwnego że na wysokości lazurowego jeziorka Weisssee (2460 m. n.p.m.) powitał nas już deszcz ze śniegiem. W tym miejscu dogoniłem swoich ostatnich rywali z grona tych, którzy wyprzedzili mnie na płaskim odcinku wzdłuż Gepatsch-Stausee. Potem udało mi się wyprzedzić jeszcze kilka osób, w tym cztery na ostatnim kilometrze. Niestety na ostatniej prostej gdy postanowiłem wrócić do twardszego przełożenia 39×24 by rozpocząć finisz „w pedałach” przeskoczył mi łańcuch, na skutek czego straciłem jedno miejsce na rzecz Martina z Niemiec.

Na mecie nie dostrzegłem tradycyjnego dywanu z fotokomórką. Pomyślałem, że być może z uwagi na ekstremalne warunki atmosferyczne zaniechano pomiaru czasu i wszyscy zostaną sklasyfikowani jedynie z podaniem zajętych miejsc. Na tak długim i ciężkim podjeździe nie było mowy o grupowych sprintach „na kreskę”, więc przynajmniej ustalenie kolejności przyjazdu zawodników nie było dla sędziów żadnym problemem. Tym niemniej z liczeniem czasu poradzili sobie nie tylko sprawnie, ale i z dokładnością do dziesiątych sekundy. Zaraz po przekroczeniu linii mety skierowano mnie do holu restauracji Weissee. Tłoczyła się tam już niemal setka osób próbujących dojść do siebie po tym co właśnie przeżyli. Organizatorzy przygotowali: koce, banany a także gorący, choć niezbyt smakowity napój. Szczególnym powodzeniem zziębniętych i przemoczonych do suchej nitki zdobywców Kaunertalera cieszyła się toaleta mająca w swej ofercie suszarki z gorącym powietrzem. Niestety nie przetrwały ona najazdu hordy cyklistów i po niedługim czasie z trzech dostępnych działała już tylko jedna. Zwycięzca zawodów Klaus Steinkeller pokonał dystans 27,6 km o przewyższeniu 1482 metrów w czasie 1 godziny 15 minut i 15 sekund. Ja potrzebowałem na to samo 1 godziny i niemal 46 minut, co dało mi średnią prędkość 15,628 km/h oraz 96 miejsce w 190-osobowym męskim gronie, zaś 97 w klasyfikacji open, gdyż o kilka minut wyprzedziła mnie również triumfująca wśród kobiet XXX. Dario zmagał się z górą oraz  pogodą, której szczerze nie cierpi przez 2 godziny 15 minut i 26 sekund. Na trasie zdołał wyprzedzić ośmiu rywali.

W normalnych warunkach po pewnym odpoczynku i posileniu się zjechalibyśmy nieśpiesznie do naszego samochodu stojącego przy linii startu. Niemniej przy temperaturze 5 stopni Celsjusza oraz ryzyku dalszych opadów warto było uniknąć tego doświadczenia. Nawet jeśli ceną takiej decyzji był brak możliwości zrobienia zdjęć do prywatnego archiwum, o czym zawsze staram się pamiętać na górskim szlaku. Znalazło się co prawda kilku twardzieli, którzy zdecydowali się pomknąć w dół Kaunertal na dwóch kółkach. Jednak zdecydowaną większość uczestników wyścigu wybawili z opresji organizatorzy przygotowując dwa autobusy celem zapewnienia transportu z mety na start. Załapałem się na pierwszy kurs autobusu nr 2 około godziny 16:50. Dzięki temu zdążyłem na dekorację zwycięzców Kaunertaler Gletscherkaiser, która odbyła się w sali konferencyjnej tamtejszego Biura Informacji Turystycznej. Darek zabawił w restauracyjnej łazience nieco dłużej, więc zjechał do Feichten następnym busem w gronie kolejnych kilkudziesięciu cyklo-amatorów „po ciężkich przejściach”.