banner daniela marszałka

Abetone

Autor: admin o piątek 15. lipca 2011

Na sam koniec swojego Giro della Toscana zostawiłem sobie przełęcz z pewnością nie najtrudniejszą, lecz ważną z racji długiej i zażyłej historii jej kontaktów z wyścigiem Giro d’Italia. Passo dell’Abetone (1388 metrów n.p.m.) leży na słynnej drodze krajowej SS12 czyli Strada Statale dell’Abetone e del Brennero. Szlak ten ma aż 523 kilometry długości i łączy Pizę w Toskanii z obecną granicą włosko-austriacką. Oryginalną drogę przez przełęcz Abetone wybudowano już w latach 1766-81, aby połączyć tereny Wielkiego Księstwa Toskanii z ziemiami jej północnego sąsiada Księstwa Modeny i Reggio. Na początku XX wieku stoki wokół Abetone odkryli narciarze i po z górą trzydziestu latach wokół przełęczy powstał ośrodek sportów zimowych o tej samej nazwie. Na przełomie lat 60. i 70. odbywały się tu nawet zawody kobiecego Pucharu Świata. Organizatorzy Giro d’Italia również szybko docenili strategiczne położenie jak i walory techniczne przejazdu przez to miejsce. Mało która kolarska góra występowała w „różowym wyścigu” tak często jak Abetone czyli aż 18 razy. Pośród apenińskich podjazdów to z pewnością jeden z najbliższych znajomych wielkiego Giro. Włodarze wyścigu niemal równie chętnie wykorzystywali dotąd obie wersje tego wzniesienia. Trudniejszy jest podjazd południowy z początkiem we wiosce La Lima. Ma on 17,3 kilometra długości o średnim nachyleniu 5,4 % i w całej swej rozciągłości wiedzie po terenie Toskanii. Z kolei podjazd północny zaczyna się w miasteczku Pievepelago w regionie Emilia-Romania i liczy sobie tylko 11,4 kilometra przy średniej stromiźnie 5,5 %, z czego ostatnie 2600 metrów biegnie już po ziemi toskańskiej. Jak dotąd kolarze 10 razy wspinali się od strony La Lima i 8-krotnie od strony Pievepelago.

Po raz pierwszy peleton zmierzył się z tą przełęczą w roku 1928 podjeżdżając od strony południowej na etapie z Pistoi do Modeny. Premię górską jak i cały etap wygrał Domenico Piemontesi, który przy obu okazjach zagrał na nosie liderowi wyścigu, wielkiemu Alfredo Bindzie. Wzniesienie to pokonano ponownie w roku 1940 na bardzo podobnym etapie z Florencji do Modeny. Tym razem na szczycie pierwszy był Ezio Cecchi, lecz cały etap należał do Fausto Coppiego. Przyszły „Campionissimo” wygrał ten odcinek z przewagą 3:45 nad najbliższymi ze swych rywali i po raz pierwszy w życiu założył „maglia rosa”. Tego dnia narodziła się kolarska legenda, zaś Coppi nie oddał prowadzenia do końca wyścigu. Po zakończeniu działań wojennych Abetone wróciło na trasę Giro w roku 1947, po raz pierwszy prezentując swe północne oblicze. Etap do Prato wygrał Coppi, lecz na przełęczy najszybszy był jego wielki rywal Gino Bartali. Rok później „Ginetaccio” jako pierwszy wspiął się na nią od strony południowej w drodze do Bolonii. Tym samym do dziś pozostaje jedynym uczestnikiem Giro, który dwukrotnie wygrał premię górską na Passo del’Abetone, a przy tym zrobił to od obu stron. Kolejny raz z przełęczy tej skorzystano w latach 1949 oraz 1952-53, by w końcu przy ósmej okazji tj. w sezonie 1954 po raz pierwszy wyznaczyć w tym miejscu metę etapu. Odcinek ze startem w Cesenatico i finałem na południowych zboczach Abetone wygrał mało znany Włoch Mauro Gianneschi, który na finiszu o dwie sekundy wyprzedził dwóch współtowarzyszy ucieczki, podczas gdy wielcy tego wyścigu przyjechali z minutową stratą.

W 1959 roku na Abetone znów wyznaczono finisz, tym razem z podjazdem od północnej strony po starcie etapu w Salsomaggiore. Etap jak i cały wyścig wygrał wówczas słynny Luksemburczyk Charly Gaul, który zdystansował Belgów Josepha Hoevenaersa (+ 0:21) i Rika Van Looya (+ 0:42). W następnych trzech dekadach przełęcz ta pojawiła się na Giro jeszcze sześciokrotnie, po trzy razy w każdym z wariantów. Od strony południowej zdobyli ją: Włoch Vito Taccone w 1961, Hiszpan Andres Oliva w 1976 oraz Francuz Laurent Fignon w 1989 roku. Natomiast od północnej flanki najszybciej dobili do szczytu: niedościgniony Belg Eddy Merckx w 1969 roku oraz Hiszpanie Aurelio Gonzalez i Jose Luis Navarro w latach 1967 i 1985. Po raz ostatni stała się popularna na przełomie XX i XXI wieku. Podczas edycji z 2000 roku wykorzystano ją nawet dwukrotnie. Po raz trzeci w historii posłużyła ona wtedy za etapową metę. Odcinek dziewiąty ze startem w Prato, przejazdem przez morderczy podjazd pod San Pellegrino in Alpe i finałem po północnej stronie Abetone wygrał Francesco Casagrande z przewagą aż 1:39 nad swymi rodakami Stefano Garzellim i Dario Frigo. Dzień później wspinano się na przełęcz od strony południowej tuż po starcie w San Marcello Pistoiese, na długim etapie który zakończył się popisem sprinterów na ulicach Padwy. Niemniej na premii górskiej rządzili jeszcze górale, zaś najszybszy był Kolumbijczyk Felix Cardenas. Ostatnim razem tj. w sezonie 2001 na tym samym podjeździe błysnął inny kolarz rodem z Andów, a mianowicie Fredy Gonzalez.

Od tego czasu ta kolarska góra należy przede wszystkim do amatorów uczestniczących w lipcowym wyścigu Gran Fondo Prato – Abetone. Prawdę mówiąc miałem nadzieję, wziąć udział w tej imprezie podczas tego wyjazdu. Niemniej już wczesną wiosną dowiedziałem się, że organizatorzy przyśpieszyli jej termin o tydzień w porównaniu z rokiem 2010 i tym samym musiałem zrewidować swe oryginalne plany. Zamiast od północy na zakończenie masowych zawodów postanowiłem ją pokonać od strony południowej w formie prywatnej górskiej czasówki. Tak było mi zresztą wygodniej, gdyż chcąc dojechać z naszego lokum w Borgo a Cascia do bliższego podnóża Abetone w La Lima i tak miałem do pokonania całkiem spory dystans tzn. 106 kilometrów i jakieś półtorej godziny jazdy samochodem. Postanowiłem się zerwać z łóżka z samego rana by załatwić sprawę jeszcze przed południem. Iwona mogła się dłużej wyspać, nie chciałem jej męczyć niezbyt z jej punktu widzenia atrakcyjną wyprawą ku północnym rubieżom Toskanii. Wyruszyłem z domu około siódmej. Zjechałem ku dolinie Valdarno i wskoczyłem na Autostradę Słońca czyli A1. Objechałem Florencję od południa i zachodu, po czym wskoczyłem na Autostradę A11, którą wykorzystałem na odcinku do Pistoi. Na jej wysokości wjechałem na drogę krajową SS66 i skręciłem w kierunku północnym objeżdżając to miasto obwodnicą od strony zachodniej. Na jej końcu musiałem rozpocząć podjazd do Le Piastre (751 m. n.p.m.), następnie zjechać do Pontepetri i znów wspiąć się tym razem na Monte Oppio (833 m. n.p.m.). Nie muszę chyba dodawać, że w tak górzystym i krętym terenie kolejne kilometry nawet za kółkiem samochodu nie mijały zbyt szybko. Na szczęście z tej ostatniej górki pozostało mi już tylko zjechać przez San Marcello Pistoiese do maleńkiej La Limy, którą niepostrzeżenie „udało mi się” przejechać, więc po chwili musiał zawrócić z drogi do Lukki.

Stanąłem na małym parkingu przed niewielkim sklepem spożywczym skąd miałem widok na początek podjazdu w sąsiedztwie małego kościółka z szarego kamienia. W drogę ruszyłem dokładnie o dziewiątej.Pomimo tak wczesnej pory, było już bardzo ciepło, gdyż na starcie licznik pokazał mi 29 stopni Celsjusza. Pierwsze pół kilometra wiodło jeszcze wśród wiejskich zabudowań. Po przebyciu 1,3 kilometra minąłem odchodzący w prawo zjazdu ku wiosce Lizzano. Na drugim kilometrze przejechałem wzdłuż sztucznego zbiornika należącego do firmy energetycznej Enel, w którym woda miała barwę lazurową. Do pierwszej wioski na moim szlaku czyli Casotti (4,5 km) dojechałem wraz z końcem kilkusetmetrowego zjazdu. Przez ozdobiony flagami kamienny most nad rzeczką Lima odchodziła tu w prawo droga ku wsi Cutigliano. W miejscowości w tej bierze swój początek podjazd pod jedno z najwyższych toskańskich wzniesień czyli Passo della Croce Arcana (1669 m. n.p.m.). Może kiedyś będę mógł się z nim zmierzyć. Tymczasem jednak musiałem jechać prosto przed siebie. Za sobą miałem już pierwszą ćwiartkę wspinaczki. Rozgrzewkowe 4,5 kilometra miało średnie nachylenie tylko 3,2 %, przy max. 8 % na początku drugiego kilometra. Ten łatwy odcinek pokonałem ze średnią prędkością 22,8 km/h jadąc głównie na przełożeniu 39/19. Wkrótce jednak zrobiło się trudniej, zaś od połowy szóstego kilometra na wysokości Ponte Sestaione zaczęło się pierwsze odliczanie wiraży. Co 1000 metrów na poboczu stały biało-niebieskie tablice odmierzające kolejne kilometry drogi SS12 i przy okazji dystans, który dzieli podróżnych od przełęczy Abetone.

Od połowy szóstego do początków dziewiątego kilometra stromizna cały czas trzymała się na solidnym poziomie od 5 do 9 %. Dopiero na wysokości osady Pian de Sisi (8,6 km) nachylenie spadło na krótko do poziomu 3,5 %. Na jednym z wiraży, które znów zaczęto liczyć od początku minąłem niewielki domek jakby żywcem przeniesiony z jakiejś bajki dla dzieci. Kilometr dalej byłem już w Pianosinatico (9,7 km) dość dużej wsi, gdzie mieszkańcy wystawili pomnik swym krajanom poległym na frontach I Wojny Światowej. W tym miejscu byłem już za połową podjazdu. Odcinek 5,2 km od Casotti pokonałem w tempie 17,9 km/h, lecz nie bez powodu jako, że ten fragment wzniesienia miał już średnie nachylenie 6,6 % przy max. 10 % tuż przed wspomnianą wioską. Mimo tego jazda w dobrym rytmie na przełożeniu 39/21 przychodziła mi łatwiej niż dzień wcześniej na Passo della Consuma. Podjazd był wymagający jeszcze przez ponad trzy kilometry. Droga odpuściła do poziomu 2,5 %, dopiero gdy z kolejnego schowanego w lesie odcinka wjechałem do osady Cecchetto (13,1 km). Liczący 3,4 kilometra fragment podjazdu powyżej Pianosinatico był najtrudniejszy na całej górze miał średnio 7,5 %, przy max. 11,4 % na samym początku trzynastego kilometra. Troszkę mnie przyhamował, lecz i tak pokonałem go w średnim tempie 15,7 km/h. W międzyczasie po przejechaniu 11,2 kilometra od startu wjechałem na teren gminy Abetone, zaś na poboczu zaczęły się pojawiać tablice reklamujące ten ośrodek narciarski. Na ostatnich kilometrach wzniesienia chwile średnio-trudnego podjazdu przeplatały się z fragmentami wypłaszczeń. Najłatwiejszy okazał się piętnasty kilometr o średnim nachyleniu tylko 2,9 %, z niemal płaskim kilkusetmetrowym odcinkiem przed wioską Le Regine.

W końcówce najczęściej korzystałem z przełożenia 39/19, acz w dogodnych chwilach zdarzało mi się próbować jeszcze twardszych rozwiązań tzn. 39/17 a nawet 53/19. Im bliżej szczytu tym wokół drogi rosło więcej drzew. Nie miałem jednak szczególnej potrzeby chowania się w lesie przed słońcem, gdyż w miarę moich postępów temperatura otoczenia spadła do rześkich 18 stopni. Po przejechaniu 16,2 kilometra minąłem zabudowania ostatniej osady przed przełęczą o całkiem znajomej nazwie Consuma. Potem zaś niemal na wjeździe do Abetone po lewej stronie kościół, zaś po prawej hotel Albergo Abetone e Piramidi. Na ostatnich trzystu metrach spadła z poziomu 5 % do zera, gdy kończąc wspinaczkę w tempie około 23 km/h mijałem stację benzynową, spory parking i liczne w tym miejscu hotele. Ostatnie 4,3 kilometra miały średnie nachylenie 4,3 %, przy max. 8,9 % na 1300 metrów przed finałem. Finałowy fragment wzniesienia przejechałem w tempie 21 km/h. Przełęcz znajduje się na zakręcie pomiędzy dwoma piramidami z kamienia. Zachodnia stoi przed pubem Ciuste’, zaś wschodnia pod restauracja Regina przy bocznej drodze Via dell’Uccelliera. Do pokonania całego wzniesienia o długości 17,48 kilometra potrzebowałem 54 minuty i 57 sekund przy średniej prędkości 19,086 km/h i VAM 980 m/h według licznika i 1019 m/h według bardziej oficjalnych danych. Na przełęczy spędziłem tylko dziesięć minut, zaś zjazd wobec licznych przystanków zabrał mi więcej czasu niż wcześniejszy podjazd! Bardzo opornie żegnałem się z toskańskimi górami, tak iż do samochodu dotarłem kilka minut przed wpół do dwunastą.

Tym samym do naszej cichej przystani w Borgo a Cascia dotarłem około trzynastej. O tej poprzez dnia lepiej było się schować przed słońcem. Już w La Limie po zjeździe z Abetone zastałem temperaturę 32 stopni. Tymczasem na niżej położonych terenach w prowincji florenckiej upał był jeszcze bardziej dokuczliwy. Nasze ostatnie popołudnie w Toskanii postanowiliśmy spędzić na spokojnie i raczej leniwie. Zrezygnowaliśmy nawet ze skromnej wycieczki na piknik do Vallombrosy. Udaliśmy się za to na większe zakupy spożywczo-prezentowe do najbliższego hipermarketu tzn. sklepu sieci Coop w Figline Valdarno. Skorzystaliśmy też z zaproszenia Erosa do jego pomieszczeń gospodarczych. Celem degustacji i poniekąd na pamiątkę zakupiliśmy od gospodarza dwie butelki wina (białe i czerwone), oliwę z oliwek oraz nieco miodu. W międzyczasie udało mi się obejrzeć spory fragment dwunastego etapu Tour de France. Prawdziwy popis efektownej i skutecznej jazdy dał na nim mistrz świata Thor Hushovd. Przyznam, że dotąd niewiele miałem okazji do zerkania na przebieg „Wielkiej Pętli”. Aczkolwiek widziałem wypadek z udziałem Johnn’ego Hoogerlanda, wiedziałem o wycofaniu się kilku faworytów oraz o tym, iż cała Francja znów trzyma kciuki za jadącego w żółtym trykocie Thomasa Voecklera. Przede wszystkim jednak udało mi się we czwartek obejrzeć końcówkę pierwszego z pirenejskich odcinków, gdzie na podjeździe pod Luz Ardiden kawał dobrej roboty wykonał Sylwek Szmyd. Tym niemniej w pozostałe dni uroki Bawarii, Ligurii, Toskanii jak i moje własne sportowe cele skutecznie pochłaniały nasz wolny czas. W trakcie całej dwutygodniowej podróży na rowerze przejechałem tylko 336 kilometrów, ale liczyła się jakość nie ilość czyli pokonanie 11 ciekawych podjazdów o łącznym przewyższeniu co najmniej 10119 metrów. Wśród nich znalazły się tak trudne „sztuki” jak Rossfeld, Ghiffi, Monte Amiata i oczywiście Pradaccio (via San Pellegrino in Alpe).

Nazajutrz czekała nas wielogodzinna podróż do Polski. Od Trójmiasta dzieliło nas niemal 1800 kilometrów. Niewiele bliżej mieliśmy do Ustki, gdzie w domu rodziców Iwony planowaliśmy spędzić niedzielne przedpołudnie. Tak czy owak co najmniej 17 godzin mieliśmy spędzić w samochodzie. Ten śmiały plan niemal nam się powiódł. Na początek przeszło 160 kilometrów po słonecznej A1 z objazdem Florencji, przejazdem przez Apeniny i widokiem na sanktuarium San Luca pod Bolonią. W okolicy Modeny wskoczyliśmy na autostradę Brennero czyli A22. Dobry los opuścił nas na wysokości Lago di Garda, gdzie straciliśmy dobrą godzinę stojąc w korkach. Na górnym odcinku tej drogi obyło się już jednak bez podobnych problemów. Potem czekał nas przejazd austriacką A13 przez Innsbruck po Kufstein. W końcu zaś bezkresny odcinek po niemieckich autostradach. Najpierw A93, A8 i obwodnica Monachium czyli A99. Następnie bardzo długi odcinek po drodze A9, kończącej się wjazdem na okalającą Berlin szosę A10. Jeszcze na terenie dawnych Niemiec Zachodnich zatrzymaliśmy się przed jednym z przydrożnych lokali, gdzie trafiliśmy na relacje z czternastego etapu Tour de France. Na Plateau de Beille zatriumfował, który dwa dni wcześniej musiał uznać wyższość mistrza olimpijskiego Samuela Sancheza. Takim oto zbiegiem okoliczności udało mi się zobaczyć bezpośrednie relacje ze wszystkich pirenejskich odcinków. Zmierzch dopadł nas na zjeździe z berlińskiej obwodnicy. Zapanowały egipskie ciemności, albowiem dopiero teraz zorientowaliśmy się, iż wysiadły mi światła mijania. Z duszą na ramieniu przejechaliśmy autostradę A11 docierając do Polski około północy. Chcąc nie chcąc musieliśmy się zatrzymać na nocleg w Szczecinie i poradzić sobie z usterką już na ojczystej ziemi.