banner daniela marszałka

Furkajoch

Autor: admin o sobota 13. sierpnia 2011

Po piątkowym wypadzie do wschodniej Szwajcarii i Księstwa Liechtenstein do dyspozycji pozostał nam jeszcze weekend. Sobota miała być typowym dniem powszednim na tego typu wyprawie. Dziewiąty etap naszej podróży miał być kolejną prywatną czasówką pod najciekawszą górę w okolicy. Za to w niedzielę czekało nas prawdziwe kolarskie święto czyli Highlander Radmarathon. Górski maraton o skali trudności zbliżonej do tej z najtrudniejszych etapów Wielkich Tourów. Ponieważ nasze „Orle gniazdo” w górach ponad Furx dzieliło od miejsca startu tego wyścigu dobre 20 kilometrów nie najszybszej drogi to postanowiliśmy wynieść się ze schroniska „Peterhof” i znaleźć sobie na ostatnie dwie noce nowe lokum w dolinie Renu. Najlepiej w promieniu kilku kilometrów od Hohenems tak aby w niedzielny poranek podjechać sobie na start w ramach kilkunastominutowej rozgrzewki. Niemniej przed rozpoczęciem kolejnych poszukiwań chciałem sobie zrobić krótki rekonesans po trasie niedzielnego wyścigu. Tak się bowiem składa, iż na najtrudniejszym podjazdem w zachodniej części landu Vorarlberg jest zachodnia strona przełęczy Furkajoch (1761 metrów n.p.m.), która następnego dnia miała być ostatnim zjazdem na trasie wspomnianego maratonu. Można więc było połączyć przyjemne z pożytecznym. To znaczy zaliczyć ponad 20-kilometrowy podjazd o przewyższeniu blisko 1300 metrów, a przy okazji w drodze powrotnej przetestować fragment trasy wyścigu. Przyjrzeć się specyfice owego zjazdu i niespodziankom jakie czyhać mogą na nas w drodze do mety.

Okazja do tego sama pchała nam się do rąk. Mieszkaliśmy przecież w sąsiedztwie prowadzącej na tą przełęcz drogi L51. Natomiast chcąc dojechać do Hohenems musieliśmy najpierw zjechać ku Rankweil, miasteczka w którym zaczyna się podjazd pod Furkajoch. Darek poprzedniego dnia resztkami sił i masa ambicji wdrapał się do Malbun. Czuł się przemęczony programem ostatniego tygodnia. Dlatego w sobotę wolał się oszczędzać przed wyścigiem, który zapowiadał się na imprezę nieco trudniejszą od czerwcowego Dreilander Giro. Ja będąc lepiej przygotowany do całej wyprawy byłem pewien, że jakoś sobie z owym maratonem poradzę. Nawet jeśli przeddzień całej zabawy dodatkowo się pomęczę. Owszem dzięki jednodniowej pauzie mógłbym zyskać trochę na świeżości i lepiej wypaść w niedzielnym wyścigu, ale na nie zależało mi jakoś szczególnie na wyniku. W końcu nie stać mnie walka o czołowe miejsce w tego typu imprezie. Natomiast kilka czy kilkanaście miejsc w jedną bądź drugą stronę środka wyścigowej tabeli nie ma większego znaczenia. Dlatego postanowiłem się zmierzyć z trudniejszym obliczem Furkajoch. Tak jak rok wcześniej gdy w przeddzień GF Marcialonga sprawdziłem się na Vetriolo Terme czy choćby ostatnim razem w czerwcu gdy na dobę przed wyścigiem Trzech Krajów wspiąłem się na Umbrailpass. Schronisko opuściliśmy około jedenastej i po ośmiu kilometrach zjazdu zatrzymaliśmy się w Rankweil na parkingu przed marketem sieci SPAR. Podjazd rozpoczyna się na małym rondzie u zbiegu ulic Alemannenstrasse (L51) i Stiegstrasse (L50), oddalonym ledwie 200 metrów od miejsca naszego postoju.

Wspinaczkę rozpocząłem około 11:40 przy prawdziwie letniej temperaturze 32 stopni. Pierwszy kilometr biegnący po Alemannenstrasse był bardzo łatwy przy średniej 2,1 %. Tuż przed mostem na rzeczką Frutz minąłem Gewerbepark i stojący na nim okazały budynek lokalnej Straży Pożarnej. Dopiero po przejechaniu 1200 metrów czyli na wysokości ulicy Arkenstrasse zaczęła się prawdziwa wspinaczka. Zwracała na to zresztą uwagę duża zielona tablica stojąca po prawej stronie drogi. Na drugim i trzecim kilometrze wzniesienia, na dojeździe do Zwischenwasser (2,9 km od startu) musiałem pokonać sześć wiraży w terenie, na którym maksymalne nachylenie drogi dochodziło do 9 %. Po przebyciu kolejnych czterystu metrów minąłem uliczkę Kirchstrasse, która stanowi początek skomplikowanego nawigacyjnie szlaku do schroniska „Peterhof”. Tuż przed opuszczeniem Batschuns (3,7 km) minąłem jeszcze opuszczony Gasthaus „Waldrast”, który nawiedziliśmy dwa dni wcześniej w trakcie naszych wieczornych poszukiwań. Następnie na długie trzy kilometry szosa schowała się w lesie. Przy czym niemal na całym piątym kilometrze „zeszła do podziemia”. Trzeba tu było pokonać dwa kilkusetmetrowe tunele. Pierwszy na prostym odcinku drogi pomiędzy 4,1 a 4,6 kilometra od startu. Natomiast drugi już sto metrów dalej. Równie długi co pierwszy dokładnie między 4,7 a 5,2 km, bardziej kręty a przy tym częściowo wyglądający na galerię. Począwszy od drugiego kilometra jechałem cały czas na przełożeniu 39/21. Minąłem osadę Wengen (5,7 km) i pod koniec siódmego kilometra dojechałem do Laterns, największej wsi po tej stronie przełęczy. Pierwsza tercja tego podjazdu miała średnie nachylenie 6,4 % przy max. 11,4 % pod sam koniec czwartego kilometra. Ten odcinek przejechałem w tempie 16,1 km/h.

Ósmy kilometr wzniesienia był jeszcze dość solidny. Minąłem na nim ukwieconą wieloma donicami Gospodę pod Lwem (Gasthof Lowen). Wraz z początkiem dziewiątego kilometra zaczęła się środkowa, zdecydowanie najłatwiejsza faza podjazdu. W połowie dziewiątego kilometra ponownie wjeżdżało się do lasu. Po chwili minąłem boczną dróżkę wiodącą ku osadzie Bonacker (8,9 km). Kolejną wsią na moim szlaku była Innerlaterns (10,9 km), do której doprowadzał niemal płaski odcinek drogi. Dopiero pod koniec dwunastego kilometra podjazd przypomniał o sobie gdy nachylenie wzrosło chwilowo do niemal 9 %. W połowie trzynastego kilometra po raz kolejny wjechałem do lasu Breitenwald. Tym razem miałem pozostać w cieniu drzew już niemal do końca wzniesienia. Po przejechaniu 12,8 kilometra minąłem osadę Gastenboden. W tym momencie jechałem już po wąskiej dróżce o szerokości ledwie wystarczającej na to by zmieścił się na niej jeden samochód osobowy + rowerzysta. Przy okazji pomiędzy połową czternastego a końcem piętnastego kilometra tj. na odcinku około 1500 metrów straciłem nawet 10 metrów z wcześniej osiągniętej wysokości. Ów wąski, łatwy i relatywnie szybki odcinek przejechałem w tempie blisko 30 km/h. Skończył się on wraz z wyjazdem nad leśną polanę przy Laterns Bad (15 km). Środkowe 8 kilometrów miało średnie nachylenie 3,4 % przy max. 8,9 %. Drugą tercję wzniesienia przejechałem więc znacznie szybciej niż pierwszą tzn. z przeciętną 22,4 km/h. Niemniej najgorsze miało dopiero nadejść co dobrze widać na załączonym obrazku.

Do przełęczy brakowało blisko 630 metrów w pionie, które należało zdobyć na odcinku niespełna siedmiu kilometrów. Ta część drogi na Furkajoch jest zamknięta w sezonie zimowym. Pierwsza połowa tego odcinka jest kręta i w całości biegnie przez las. Na pierwszym wirażu przejeżdża się nad potokiem Garnitzbach i mija się dróżkę biegnącą w prawo ku Hintergarnitzalpe (15,3 km). Potem kolejne wiraże i łagodniejsze zakręty. Cały czas ostra jazda pod górę. Po drodze minąłem zjazd ku Agtawaldalpe (16 km) i Gavisalpe (17,5 km). Na dystansie ponad trzech kilometrów między 15,2 a 18,4 km od startu średnie nachylenie wyniosło aż 10,5 %. Dwukrotnie stromizna sięgnęła tu 16 % tzn. po przejechaniu 16,8 km jak i na sam koniec tego fragmentu trasy. W połowie dziewiętnastego kilometra szosa wychodziła z lasu. Jeszcze przez kilkaset metrów trzeba było sobie radzić z nachylenie około 6-8 %, po czym można było nieco odsapnąć na znacznie łatwiejszym dwudziestym kilometrze. Jego koniec było widać z oddali. Wyraźna przecinka przez resztki lasu zwiastowała po skręcie w prawo początek stromego finału tego wzniesienia. Ostatnie 1600 metrów miało średnie nachylenie aż 10,8 %, znów z maksymalną stromizna 16 % jakieś 480 i 240 metrów przed finałem. Droga prowadziła tu w terenie otwartym, a jako że wiało jechało mi się ciężko. Ostatni kilometr przetrwałem w średnim tempie 9,9 km/h. Ostatecznie po przejechaniu 21,8 kilometra w czasie 1 godziny 20 minut i 50 sekund (przeciętna 16,181 km/h i VAM 959 m/h) dotarłem na przełęcz dokładnie o godzinie trzynastej.

Co ciekawe niemal dokładnie o tej samej porze dnia wjechałem na nią od przeciwnej strony podczas niedzielnego wyścigu. Tymczasem w sobotę spojrzałem sobie jedynie na wschodnią stronę przełęczy. W oddali widać było Damuls, wioskę w której zaczyna się szósty i ostatni podjazd na trasie Highlandera. Napotkanego turystę poprosiłem o strzelenie mi fotki na tle kamiennej tablicy umiejscowionej po wewnętrznej stronie zakrętu przez który przebiega linia tej premii górskiej. Na przełęczy było bardzo gwarno. Droga przez Furkajoch uchodzi za kultową wśród austriackich motocyklistów. Tego dnia co najmniej kilkunastu z nich stołowało się w miejscowym barze „U Charliego”. Po zjeździe napotkałem Darka czekającego na mnie przed mostkiem nad Frutz. Drugim punktem naszego sobotniego programu było załatwienie formalności przedstartowych. Przed wyjazdem z Rankweil (apropos: rodzinnym mieście Mario Reitera mistrza olimpijskiego z Nagano w kombinacji alpejskiej) zrobiliśmy sobie jeszcze zapobiegliwie zakupy spożywcze na cały weekend. Następnie pojechaliśmy do Hohenems drogą L50 przez miasteczko Gotzis. Biuro wyścigu znajdowało się w budynku stojącym przed Placem Kościelnym (Kirchplatz) przy ulicy Targowej (Marktstrasse). Darek pełen obaw co do swych możliwości kondycyjnych wstrzymał się ze zgłoszeniem do wyścigu.

Zapisy trwać miały do wieczora, więc mój kolega miał jeszcze kilka godzin na przemyślenie sprawy. Tymczasem postanowiliśmy znaleźć nocleg na najbliższe dwie noce, a następnie  wrócić do Hohenems na godzinę 18:30 by zdążyć na start profesjonalnego kryterium. Zorganizowano je na około kilometrowej rundzie wokół Schlossplatz, którą trzeba było pokonać aż 70 razy. W tym samym miejscu wyznaczono również początek i koniec naszej imprezy. Jako, że w Hohenems nie udało nam się znaleźć dobrego lokum w niewygórowanej cenie, udaliśmy się na północ jadąc po trasie pierwszych kilometrów naszego wyścigu. Po sprawdzeniu kilku adresów ostatecznie znaleźliśmy sobie spokojną przystań w górnej części Dorbirn. Miasteczka, w którym podjazdem pod Bodele rozpoczyna się na dobre ściganie podczas Highlander Radmarathon. Wieczorem raz jeszcze podjechaliśmy do Hohenems. Obejrzeliśmy w akcji miejscowych profesjonałów na pierwszych kilkunastu okrążeniach. Dario podjął męską decyzję i zapisał się na wyścig. Nie poszedł przy tym na „łatwiznę”. Podobnie jak ja zgłosił swój akces do Highlandera, choć mógł też wybrać nieco krótszy Rund um Vorarlberg i tym sposobem darować sobie trzy ostatnie wzniesienia. Można powiedzieć, że wykazał się ułańską fantazją. Uznał, że jeśli ma się bawić to na całego. W końcu jak spadać to tylko z wysokiego konia.