banner daniela marszałka

Highlander Radmarathon

Autor: admin o niedziela 14. sierpnia 2011

Po dziewięciu dniach podróży przez cztery alpejskie kraje przyszła w końcu pora na zwieńczenia naszej sierpniowej wyprawy. Podobnie jak w czerwcu na deser przygotowałem sobie udział w maratonie szosowym. Highlander Radmarathon z dystansem 187 kilometrów i 4040 metrów łącznego przewyższenia zapowiadał się na ciężki wyścig. Nie tak ekstremalnie trudny jak francuski La Marmotte, szwajcarski Alpenbrevet czy włoskie GF Campagnolo, ale wyraźnie trudniejszym od swego austriackiego „konkurenta” czyli Dreilander Giro. To znaczy dłuższym o blisko 20 kilometrów i cięższym o przeszło 700 metrów do pokonania w pionie. Przy założeniu średniej prędkości około 25 km/h spodziewałem się pokonać jego trasę w czasie około siedmiu i pół godziny. Jak to zwykle bywa przy okazji tego typu imprez pierwszym wyzwaniem owego dnia była bardzo wczesne wstanie z łóżek. Start wyścigu zaplanowano na godzinę 7:00, więc aby z sensownym wyprzedzeniem zjeść porządne śniadanie zaplanowałem sobie pobudkę już na 4:30. Nasza gospodyni była na tyle uprzejma, że również zarwała noc aby ugotować dla nas makaron. Około 6:30 wyruszyliśmy z domu by zaledwie sześciu minutach jazdy zameldować się w centrum Hohenems. Zaparkowaliśmy na Marktstrasse, jakieś 400 metrów od linii startu gdzie poczyniliśmy ostatnie przygotowania do wyjazdu. Następnie znaleźliśmy sobie miejsce w tylnych szeregach około 700-osobowego peletonu. Ja startowałem z numerem 555. Darek jako, że zapisał się nieco później dostał numer 634. Zawodnicy, którzy zapisali się na wyścig z odpowiednim wyprzedzeniem mieli niższe numery startowe ze swoimi imionami.

Pierwsze metry wyścigu szły lekko z górki, w dół Marktstrasse ku drodze nr 190 czyli Radetzkystrasse, stąd peleton szybko nabrał sporej prędkości. Na pierwszych kilometrach w naszej wielkiej i dość zwartej grupie trwało nieustanne tasowanie. Aby zyskać nieco pozycji momentami musiałem się rozpędzać do 50 km/h. Nie gnałem jednak na pełen gaz chcąc dojechać do podnóża pierwszej góry bez zapieku w udach i umiarkowanym pulsem. Po niespełna 10 minutach jazdy byliśmy już na ulicach Dornbirn. Chociaż stolicą Vorarlbergu jest położona nad Jeziorem Bodeńskim Bregencja (Bregenz) to właśnie Dornbirn z populacją około 45.000 mieszkańców jest obecnie największym miastem tego kraju związkowego. Niewielkiego landu na zachodzie Austrii, którego większą część mieliśmy przemierzyć w ową niedzielę na swych rowerach. Po przekroczeniu rzeczki Dornbirner Ach musieliśmy skręcić w prawo w ulice: Sagerstrasse i Sebastianstrasse aby na drodze L48 rozpocząć podjazd pod pierwszą premię górską czyli Bodele (1139 m. n.p.m. – 15,5 km). Górka niewysoka, ale bardzo treściwa o długości 8,45 kilometra przy średnim nachyleniu 8,3 % i max. 13,3 % jakieś 350 metrów przed kulminacją wzniesienia. Wykres z mego licznika pokazuje, że w 19 punktach tego podjazdu nachylenie drogi przekroczyło poziom 10 %. Według „cyclingcols” tego rodzaju stromizna utrzymuje się na tym wzniesieniu przez 2,5 kilometra. Na ostatnich trzech nie schodzi ani na moment poniżej 7 %. Na podjeździe tym zyskiwałem pozycje, ale powolutku. Nie czułem się najlepiej. Przyznam, że jeszcze na drugiej górze przypominać mi się będzie nasze obfite śniadanie. Na pokonanie tego wzniesienia potrzebowałem 37 minut i 42 sekund przy jeździe ze średnią prędkością 13,7 km/h. Na górze zameldowałem się przed ósmą rano, więc było tam jeszcze dość rześko czyli 16 stopni Celsjusza. Niemniej zapowiadał się ładny dzień.

Po drugiej stronie przełęczy czekał nas niespełna 6-kilometrowy zjazd do Schwarzenbergu. Dość stromy i momentami kręty, z pięknymi widokami na alpejskie łączki. Niemniej wrażenia miałem nienajlepsze. Jak zwykle na początku wyścigu zjeżdżałem słabo i nazbyt ostrożnie, maksymalnie tylko 64,8 km/h. Naturalnie zostałem wyprzedzony przez pokaźne grono swych rywali. Za Schwarzenbergiem należało skręcić na południe i wybrać drogę nr 200. Tu czekało nas 20 kilometrów łatwiejszego terenu z przejazdem przez wioski: Hof, Mellau i Au. Odcinek w dolinie warto było przejechać w liczniejszym towarzystwie. Dlatego po zjeździe rozpaczliwie usiłowałem złapać kontakt z jakąś „ekipą”. Najpierw sam, potem w dwójkę czy w piątkę. Niemniej niektórzy z moich tymczasowych sprzymierzeńców okazują się dla mnie za mocni na płaskim terenie. Ostatecznie dojechała do nas następna grupka i dzięki temu wsparciu przez następne 10-15 kilometrów trzymamy dystans do wyprzedzającego nas oddziału. U podnóża Hochtannbergu (1685 m. n.p.m. – 58,9 km) tuż przed Schoppernau wciąż tracimy do nich około 20 sekund. Drugie wzniesienie zaczęło się dość niepozornie. Przez pierwsze 5,4 kilometra nachylenie ani na moment nie przekroczyło 5 %. W pierwszej połowie wzniesienia przejeżdżamy przez wiele tuneli. W środkowej części stromizna sięga już momentami 9 %. Niemniej zdecydowanie najtrudniej było na sześciu kilometrach przed znacznie łatwiejszym ostatnim. Cała góra miała 17,02 kilometra przy średniej 6 % i max. 16 % na 1600 metrów przed finałem. Stopniowo odrabiałem wcześniejsze straty, zaś na górze zamieniłem kilka słów z innym uczestnikiem tegorocznego Dreilander Giro, który podobnie jak jaj jechał ubrany w charakterystyczny czerwony trykot. Na przełęcz wjechałem w czasie 58 minut i 44 sekund przy średniej 17,6 km/h. Dochodziła godzina 9:30 i mimo wysokości wyższej o przeszło 500 metrów niż na Bodele było tu już 19 stopni.

Na 6-kilometrowym zjeździe do Warth jadę już nieco szybciej max. 68,4 km/h, lecz znów tracę nieco miejsc. We wiosce na 63 kilometrze stanąłem w bufecie na około minutę. Uzupełniłem bidony, łyknąłem kubek coli i zjadłem dwa kawałki banana. Następnie musiałem uważać by nie przegapić wjazdu na drogę nr 198. Następnie trzeba było pokonać 5 kilometrów dojazdu do słynnego ośrodka narciarskiego o jakże piastowskiej nazwie Lech. Na nim po raz pierwszy minął mnie starszawy jegomość z numerem 327 jadący na rowerze Simplon, którym okazał się Niemiec Karl Eisenkolb rocznik 1950! W Lech am Arlberg zaczynał się trzeci podjazd prowadzący na Flexenpass (1773 m. n.p.m. – 77 km). Na przełęcz tą wjechałem już w czerwcu, lecz od przeciwnej, znacznie trudniejszej strony. Tymczasem północna Flexen, przynajmniej na papierze była najłatwiejszym z sześciu wzniesień tego wyścigu. Ledwie 6,59 kilometra przy umiarkowanym średnim nachyleniu 5,2 % przy max. 10 % na początku drugiego i pod koniec szóstego kilometra. Podjazd ten zacząłem w grupce składającej się m/w z tuzina kolarzy, z których większość zostawiłem wkrótce za plecami. Po drodze trzeba było pokonać dwa tunele. Ten drugi bardzo długi czyli 1300 metrów z prześwitami. Pod koniec tej wspinaczki przejechałem przez wioskę Zurs, która w deszczu i mgle podczas mojej czerwcowej wizyty na pobliskiej przełęczy była zupełnie niewidoczna. To wzniesienie pokonałem w 23 minuty i 15 sekund z przeciętną 17m4 km/h, pod koniec wciągając na górę wspomnianego Niemca. Flexenpass jest najwyższym punktem na trasie Highlander Radmarathon – mimo to około 10:10 w ten słoneczny dzień było tu już całkiem przyjemnie. Temperaturka 22 stopnie. Mieliśmy za sobą połowę zaplanowanych podjazdów, lecz do mety brakowało nam jeszcze 110 kilometrów.

Wiedziałem, że na pierwszych kilometrach zjazdu będzie dość niebezpiecznie. Już na dojeździe do Arlbergstrasse czyli drogi nr 197 trzeba było przebrnąć przez stary i ciemny, a w dodatku mokry i kręty tunel o długości 1300 metrów. Odpuściłem sobie jazdę z lepszym technicznie Karlem. Za tunelem było trochę płaskiego terenu, a na rozjeździe trzeba było skręcić w prawo i dalej ostro zjeżdżać sunąć w kierunku Bludenz. Na stromym przed Stuben straciłem kilka pozycji. We wsi zerwano dwa kawałki asfaltu. W jedno z takich zaskakujących obniżeń nawierzchni dość mocno „przygrzałem” i to przy prędkości 60 km/h. Na szczęście nie straciłem kontroli nad rowerem, zaś obręcz (czyli odkurzona po latach solidna Rigida DPX) też wytrzymała impet uderzenia. Ba, nawet dętki nie dobiłem czego też się obawiałem. Ogólnie zjazd był znacznie przyjemniejszy niż w czerwcu, gdy było tu dobre 10 stopni mniej i przez kilkanaście kilometrów mocno zacinał deszcz. Za Stuben kolejne  tunele, lecz tym razem szybkie bo z łagodnymi łukami. Pierwszy 1800 metrów, zaś drugi kolejne 800 metrów w ukryciu przed słońcem. Jechałem dłuższy czas sam, po czym na wysokości Klosterle złapał mnie jakiś gość i oda razu próbował urwać, choć zjazd robi się już znacznie lżejszy i rozsądniej było w takim terenie współpracować. Nie chciałem się z nim dłużej szarpać, iż przy przejeździe przez Wald odpuściłem. Słusznie zrobiłem bowiem już w Dallas, gdzie dwa miesiące zrobiłem sobie nawrót i początek powrotnego podjazdu, złapało mnie trzech mocnych zawodników, a nieco niżej jeszcze dwóch kolejnych. W takim składzie szybko doszliśmy wspomnianego „asa”. W początkowej fazie zjazdu „rozwinąłem się” do 72 km/h, lecz teraz mimo łagodniejszego terenu nadal jechało się szybko przy średniej powyżej 40 km/h, zaś momentami prawie 60 km/h. Najmocniejsze zmiany wśród nas dawał Erwin Steiner, wysoki Szwajcar z numerem 515. Po analizie wyników odnalazłem go jednak na 92 miejscu z czasem blisko 5 minut gorszym od mojego.

Widać było, że niektórzy moi towarzysze znają trasę na pamięć czyli ze swoich poprzednich występów w tej imprezie. Na przejeździe przez Bludenz (111 km) było dość niebezpiecznie. Wpadliśmy w regularny ruch samochodowy. Na krętych uliczkach nasza grupka na chwilę się rozpadła. Trzeba też było pokonać kilkusetmetrowy pagórek o przewyższeniu ponad 36 metrów. Tym niemniej do mającego strategiczne znaczenie miasteczka Ludesch dojechaliśmy zgodnie. Kolarze mniej ufni w swe możliwości, którzy zapisali się na Rund um Vorarlberg musieli pozostać na drodze nr 193, zaś następnie kontynuować swą jazdę po L50 już do końca wyścigu pozostając w dolinie Renu. Natomiast uczestnicy Highlandera na wyjeździe z tej miejscowości mieli skręcić w prawo na drogę L88 by rozpocząć czwarty podjazd na trasie tego wyścigu czyli Raggal (978 m. n.p.m.). To miał być początek najtrudniejszej części tej imprezy. Na kolejnych 31 kilometrach czekały nas bowiem trzy wzniesienia o łącznej długości 23,4 kilometra i przewyższeniu około 1600 metrów. Jedna wspinaczka po drugiej przedzielone jedynie dwoma krótkimi zjazdami. Dlatego też w Ludesch (117,3 km) zdecydowałem się stanąć na kolejną minutkę by po raz drugi skorzystać ze strefy bufetu. Uzupełniłem bidony, napiłem się coca-coli i tym razem również red bulla, po czym wziąłem do ssania kostkę Dextrozy, którą dostałem od Darka jako szybki zastrzyk cukru na czarną godzinę. Nie miałem kryzysu, ale wolałem uprzedzić jego nadejście. Po tankowaniu na bufecie podjazd pod Raggal (124,5 km) zacząłem z animuszem i szybko złapałem tych swoich rywali, których na początku wzniesienia miałem w zasięgu wzroku. W połowie podjazdu przegoniłem zawodnika z „sąsiednim” numerem 556. Wspinaczka była relatywnie krótka, ale dość treściwa tzn. 6,35 kilometra przy średniej 6,8 %. Najtrudniejsza na początku, szczególnie na drugim kilometrze, gdzie stromizna czterokrotnie skoczyła do poziomu 11,7 %. Odsapnąć można było tylko na łatwiejszym czwartym kilometrze. Całą górkę pokonałem w 26 minut i 18 sekund przy średniej prędkości 14,7 km/h.

Do końca podjazdu zyskiwałem pozycje, zaś na 5-kilometrowym zjeździe do Garselli rozgrzany wyścigiem radziłem sobie już znacznie pewniej niż o poranku. Nie oznacza to jednak, że w pełni obroniłem swe wcześniejsze zyski. Za mostem nad rzeczką Marulbach trafił się też łagodny, kilkusetmetrowy podjazd przed osadą Plazera. Na końcu zjazdu skręciliśmy w prawo wracając na drogę nr 193 by już po kilkuset metrach płaskiego zacząć podjazd pod Faschinajoch (1485 m. n.p.m. – 139,4 km). Biorąc pod uwagę jego profil tzn. 9,44 km przy średniej 8,2 % jak i usytuowanie na trasie zapowiadał się on na najtrudniejsze wzniesienie wyścigu. Już pod koniec pierwszego kilometra tej wspinaczki chwilowa stromizna sięgnęła 12 %. Minąłem tu słabnącego rywala, zaś od przydrożnego kibica złapałem w locie kubek z wodą. Przed wioską Sonntag teren nieco się uspokoił. Przez prawie trzy kilometry nachylenie nie przekroczyło 8,5 %. Potem jednak przyszła pora na trudne półtora kilometra po serpentynach z Bucholz do Fontanelli. Na jego początku czyli po pokonaniu 3,8 kilometra podjazdu stromizna sięgnęła nawet 16 %. Powoli wyprzedzałem następnych konkurentów m.in. w połowie wzniesienia na wirażu podpartym wysokim filarem dogoniłem wspominanego Karla. Kryzys dopadł mnie na ostatnich trzech kilometrach wzniesienia, które miały średnie nachylenie 9,6 % i max. 16 % jakieś 2100 metrów przed przełęczą. Jechałem z prędkością oscylującą między 9 a 11 km/h. Jednak nie tylko ja miałem tu problemy. Tak po lewej jak i prawej stronie drogi widziałem odpoczywających kolarzy, którzy chwilowo nie mieli sił na dalszą jazdę. Z wielkim mozołem dogoniłem zawodnika z numerem 333, jadącego w koszulce wręczanej uczestnikom słynnej etapówki Transalp. Okazał się nim kolejny Niemiec Thomas Fechtig rocznik 1968, a więc liczony tak jak Darek do kategorii wiekowej bis 55. Odrobinę odpoczynku dał mi 400-metrowy tunel kończący się niespełna kilometr przed finałem. Przepychając przełożenie 39/24 wjechałem na górę w czasie 47 minut i 16 sekund w tempie 12,2 km/h.

Na przełęczy podobnie jak w Raggal było 26 stopni, więc będąc wyczerpany pokonanym właśnie podjazdem podobnie jak kilku moich rywali zatrzymałem się sto metrów przed przełęczą przy korytku ze źródłem życiodajnej wody. Przepłukałem sobie twarz i napełniłem jeden z bidonów tracąc kolejna minutę. Dwukilometrowy zjazd do Damuls, choc o maksymalnym spadku tylko 9 % okazał się bardzo szybki. Na jego początku przy przelocie przez dobrze oświetloną galerię pobiłem swój tegoroczny rekord prędkość. Licznik wyświetlił mi 81,8 km/h. Po zjechaniu do Damuls i pokonaniu czterystu płaskich metrów skręciłem w lewo na Furkajoch (1760 m. n.p.m. – 149,6 km). Na samym początku wzniesienia stanąłem po raz czwarty i ostatni na kolejnym bufecie (142,1 km) chcąc się dobrze przygotować od ostatniej wspinaczki. Ponownie napiłem się coli i zjadłem dwa kawałeczki arbuza, ten soczysty owoc zasmakował mi tu jak nigdy. Pierwszy kilometr wzniesienia okazał się łatwy. Znacznie trudniej było na drugim o średniej 8,9 % i max. 15 %. Potem nie najłatwiejszy trzeci czyli 7,4 % przy max. 10 % i najtrudniejsze było już za mną. Tymczasem już na pięć kilometrów przed finałem wspinaczki w oddali po lewej stronie widać przełęcz.  W środkowej fazie wzniesienia można było odpocząć, gdyż nachylenie nie przekraczało tu 5 %. Do kolejnego wysiłku zmuszały dopiero dwa ostatnie kilometry o średniej 5,7 % przy max. 8,6 %. Nie daję się dojść Thomasowi, łapię dwóch kolarzy przede mną ponownie witając się z Karlem, zostawiam ich z tyłu, zaś na ostatnich kilkuset metrach wyprzedzam też zawodnika z nr 324 Austriaka Klausa Drexlera. Ze wspomnianą trójką przyjdzie mi się ścigać oraz współpracować na ostatnich 33 kilometrach wyścigu. Ostatni podjazd pokonałem w czasie 31 minut i 55 sekund w tempie 14,8 km/h. W sumie około 4 godziny i 15 minut spędziłem tego dnia na podjazdach. Teraz pozostał mi już tylko do przejechania niespełna 21-kilometrowy zjazd oraz ostatnie 12 kilometrów już raczej po płaskim do mety w Hohenems.

Na zjeździe jechałem szybko (momentami + 70 km/h) i pewnie, nawet na stromym i trudnym technicznie odcinku w lesie przed Bad Laterns. Przez chwilę zrobiło się bardzo niebezpiecznie, gdy przy prędkości około 60 km/h po wyjeździe zza jednego z zakrętów przed sobą ujrzałem blokadę. To znaczy stojące naprzeciwko siebie samochody, które na wąskiej drodze miały problem by się minąć. Na szczęście udało mi się znaleźć lukę między tym zjeżdżającym a murkiem wzmacniającym zbocze góry. Przebrnąłem cały i zdrowy, podobnie jak jadący bezpośrednio za moimi plecami Klaus. Uciekł mi on na ostatnich zakrętach przed wywłaszczeniem, więc wymagający więcej wysiłku niż koncentracji odcinek do Laterns pokonałem samemu. Przed ostatnią tercją zjazdu doszedł mnie Karl i po chwili zostawił w tyle mimo, że chwilowo spowolnił go startujący z tamtejszego przystanku autobus. Około 5 kilometrów przed końcem zjazdu czyli w okolicy dwóch długich tuneli dopada mnie Thomas z numerem 333. Niemniej jedzie dość ostrożnie i nie ucieka mi wśród asystujących nam samochodów. Tymczasem ja dobrze składam się w zakrętach na wysokości Zwischenwasser i na końcu zjazdu tracę do niego tylko 20 metrów. Trasa nie wiedzie dalej przez most do centrum Rankweil, albowiem tuż przed rzeczką Frutz należało zjechać z drogi L51 i skręcić w boczną ulicę Arkenstrasse ku Muntlix. Już po chwili jechaliśmy razem i wspólnymi siłami szybko doszliśmy Karla i Klausa. Po przejechaniu półtora kilometra od końca zjazdu byliśmy już na Walgaustrasse czyli wiodącej prosto do mety drodze L50. Wyprzedzamy znacznie słabszy od nas uczestników Rund um Vorarlberg. Na wyjeździe z terenu zabudowanego jakieś 7,5 kilometra przed metą trafiła się nam niespełna kilometrowa hopka o nachyleniu dochodzącym do 9 %. Tu najpierw zgubiliśmy Klausa, a następnie sam odjechałem Karlowi i Thomasowi. Niemniej nie miałem sił na solową akcję i jadąc dalej z małą rezerwą pozwoliłem im się dojść.

Tymczasem na wyjeździe z Gotzis jakieś 3,5 kilometra przed metą zamiast za rondem jechać dalej po naszej drodze nr 190 (czyli L50) zawierzając Karlowi wybieramy drogę nr 203 (L47). Nasz weteran szybko koryguje swój błąd, więc na skróty przez teren stacji benzynowej wracamy na właściwy szlak. Tracimy na tym kilkanaście sekund, więc chwilowo wyprzedza nas Klaus. Niemniej goni on resztkami sił, więc go szybko dochodzimy i pracujemy w zasadzie w trójkę, przy czym najmocniejsze zmiany daje Thomas. W końcówce droga delikatnie się wznosi (max. 3,3 %). Wygląda to trochę jak „falsopiano” na ulicach Roubaix. Niby nic wielkiego, ale wystarczyło by zamęczyć zjechanego Klausa. Tuż przed końcem wyścigu moi kompani z radością stwierdzają, że wyrobi się w czasie poniżej 7 godzin. Dla mnie to również sukces. Na finiszu przy Schlossplatz było minimalnie z górki, lecz tylko minimalnie przyśpieszyliśmy. Jako pierwszy i zarazem 87 w „generalce” mija metę Thomas, potem ja i na końcu Karl. Klaus traci do nas 22 sekundy. Mój oficjalny czas to 6 godzin 55 minut i 8 sekund. Jestem 88. i przy okazji 30. w najmłodszej kategorii wiekowej bis-35. Trasę Highlander RM pokonało w sumie 313 osób. Odejmując sekundowe straty na starcie jechałem przez 6 godzin 54 minuty i 25 sekund przy średniej 26,422 km/h. Licznik pokazał mi dystans 182,5 kilometra i łączne przewyższenie „tylko” 3803 metrów. Do zwycięzcy wyścigu 21-letniego Szwajcara Remo Schulera straciłem niespełna półtorej godziny. Wygrał on w czasie 5 godzin 26 minut i 20 sekund wyprzedzając o minutę i 53 sekundy Austriaka Philippa Gotsch’a. Schuler zapewnił sobie kontrakt na sezon 2012 z kontynentalną ekipą Team Vorarlberg. Tymczasem „mój dobry znajomy” Karl zajął czwarte miejsce z najstarszej kategorii uber-55. Co więcej dwa tygodnie później ukończy jeszcze trudniejszy Oetztaler Radmarathon w czasie około 9 godzin i zajmie wśród „staruszków” wyśmienite trzecie miejsce.

Po dotarciu na metę oddałem chipa, odzyskałem kaucję 20 Euro i odebrałem pamiątkowy medal. Niestety inaczej niż na Dreilander Giro nie rozdawano tu koszulek. Potem zjechałem do samochodu, przebrałem się i wróciłem „po cywilnemu” w rejon miasteczka startowego coś wypić, przekąsić i przede wszystkim aby poczekać na przyjazd Darka. Na mecie panuje prawdziwie piknikowa atmosfera. Sprzyja temu pogoda czyli słoneczko i 31 stopni. Funduje sobie owocowe lody w nagrodę za udany występ. Dostałem sms-a od bardzo zadowolonego Kuby, który po alpejskim treningu rządził tej niedzieli w gdańskim peletonie zbierającym się w Osowej. W końcu przyjechał Darek zmęczony, ale w dobrym nastroju. Na początku ciężko mu się jechało, ale z biegiem czasu złapał właściwy rytm jazdy na jaki stać go było przy braku odpowiednich przygotowań. Tym razem nie miał żadnych problemów ze sprzętem co było jego zmorą na czerwcowym wyścigu. Mój kolega uzyskał czas 8 godzin 40 minut i 39 sekund co dało mu 245 miejsce. Zszedłem wraz z nim do samochodu po czym wróciliśmy w rejon mety załatwić po wyścigowe formalności. Dario robi jeszcze zdjęcia zabytkowym autom stojącym na Kirchplatz, po czym szybko wracamy na stancję do Dornbirn. Na miejscu myjemy się, odpoczywamy i zapada decyzja. Czujemy się na tyle dobrze by rozpocząć powrót do kraju jeszcze tego samego dnia. Skracamy więc pobyt i wyjeżdżamy do domu około 19:30. Nasza gospodyni zwraca nam większą część zapłaty za drugi nocleg. Tym sposobem zaoszczędzamy po 20 Euro. Przyda się na obfitą kolację przed długą podróżą przez Niemcy. Jeszcze w Austrii zatrzymujemy się na stosunkowo tanie tankowanie i przede wszystkim na starówce w Bregencji jemy pizzę w prowadzonej przez włoską rodzinę restauracji „San Giacomo”. Miejscu doprawdy godnym polecenia.

A potem już rutyna czyli noc na niemieckich autostradach i na wysokości Kołbaskowa wjazd do kraju wąskich dróg i niezliczonych fotoradarów. Tak skończyła się moja trzecia i ostatnia wyprawa w sezonie 2011. Podobnie jak dwie poprzednie zakończona pełnym sukcesem. Wiele pięknych miejsc widzianych po drodze. Wszystkie zaplanowane podjazdy wzięte i to pomimo kiepskiej pogody w pierwszych dniach tej wycieczki. W sumie dziewiętnaście wzniesień, w tym tak wielkie „smoki” jak: San Bernardino, Spluga czy Maloja. Finałowe góry rodem z Giro d’Italia (Cascata del Toce i Macugnaga) oraz Tour de Suisse (Bosco Gurin, Flumserberg i książęcy Malbun). Poza tym słabiej znane, ale bardzo trudne wspinaczki pod Alpe di Neggia czy Furkajoch. Program miałem bogatszy niż w czerwcu czy lipcu. W ciągu 10 dni przejechałem 785 kilometrów o łącznym przewyższeniu 20.055 metrów. Po powrocie do kraju pozostały mi już tylko kaszubskie pagórki. Natomiast ostatnim celem na rok 2011 było przejechanie po raz trzeci w życiu dziesięciu tysięcy kilometrów w sezonie. Udało mi się dzięki własnej upartości, cierpliwości Iwony, treningowej asyście Marka Rosińskiego, a także ciepłej jesieni i późnemu nadejściu zimy. Licznik stanął na liczbie 10.110 kilometrów. Tymczasem czas już kończyć kolarski sen zimowy spędzony na snuciu górskich opowieści z minionego lata. Pora wziąć się za pierwsze treningi przed kolejnym sezonem. Pomysłów na rok 2012 nie brakuje. Niemniej ich ostateczny kształt oraz możliwość realizacji zależeć będzie jak zwykle od ilości czasu wolnego, dostępnego budżetu oraz ludzi chętnych do współpracy.